poniedziałek, 31 grudnia 2012

Ostatni dzień roku


Koniec roku zmusza to bilansu minionego roku.
Mój miniony rok to misja.

Wyobraź sobie misje. Zamknij oczy. Co widzisz?
Skaczące małpy na baobabie, w którego cieniu wylegują się zmęczone polowaniem lwy?
Księdza misjonarza, którego biała sutanna przeciska się przez buszową gąszcz?
A prawej ręce Pismo święte, w lewej woda święcona i nawracanie 24 na dobę?

Jestem na misji. Znam kilkunastu księży misjonarzy i misjonarki. 12 sierpnia sama stałą się częścią salezjańskiej rodziny.
Jestem w Mansie na noworocznym wywczasie. Standart życia lepszy, niż ten lububiański, ale to nadal misja.
Siedzę sobie w fotelu o podwójnej poduszce i stukam palcami wskazującymi w litetrki klawiatury. Lewe ucho odbiera dźwięk gotującej się wody w czajniku. Prawe ucho drży w rytm piosenek z "Króla lwa", który dziś już po raz czwarty wyświetla się w telewizorze. Ekran zasłania mi deska do prasowania i żelazko.
Beti z oklejoną od mango mordką, mówi że ma lenia. Agata gdzieś tam na neciku. Krzysiek chyba uciął sobie drzemkę. A ja mam kolejny wylew myśli i śmiechu, bo Ryszkowska nie szczędzi sobie żartów.

A gdzie moje małe, biedne murzynki?
Noszą wodę na głowie i rodzeństwo na plecach. Jedzą shimę na obiad i bawią się kamieniami. Gdy dostaną różaniec to zakładają go na szyję - bo są katolikami. Chodzą w niedzielę do kościoła. Religia to duma.
Dzieci są szczęśliwe i smutne, zdrowe i chore.
Dzieci lubią wolontariuszy z Polski. Bo się nimi interesują, bo się z nimi bawią, bo dają im prezenty.
Dzieci lubiły wolontariuszy przed nami i polubią tych następnych.
Dalej będą nosić wodę na głowię i rodzeństwo na plecach. Dalej będą się cieszyć i smucić.

Wiem że pozostaniemy w ich pamięci.
Wiem że ja pozostanę w ich pamięci.
Ja zmieniam ich wspomnienia, a one zmieniają moje życie.




piątek, 28 grudnia 2012

Gloria!


Przybierzeli do Betlejem pasterze, do Lufubu Beti, Agata, Tomek, Anka i nieproszona malaria do księdza Czesława.

Wśród nocnej ciszy, chór śpiewa w Lufubu na cale gardło. Dziewczynki tańczą zgodnie z rytmem bębnów, a grandfather nieproszony wstaje i zaczyna śpiewać „Gloria”.

Z narodzenia Pana dzień dziś wesoły, a w naszych sercach odzywa się głos rodzin zostawionych w Polsce.

Każde święto ma swoją otoczkę. Wielkanoc ma królika, dzień kobiet ma róże, święto niepodległości barwy państwowe. Boże Narodzenie to mistrz otoczek. Dla jednych do narodziny Boga. Dla drugich śmierć portfeli, które wyciskają z siebie ostatnie monety na prezenty i ozdoby.
No bo co to za święta bez prezentów? Co to za święta bez choinki? Co to za święta bez uginających się stołów? Co to za święta bez rodziny?

Wigilia w Lufubu.
W naszym domu to białe święta – sami Polacy. Pewnie jako jedyni w promieniu tysięcy kilometrów siedzimy przy wigilijnym stole. W Zambii nie ma tradycji spożywania wieczerzy tego dnia.
Przed nami leniwie kleją się pierogi z mango. Muchy maszerują po placku (też z mango) i po kluskach, które w tajemniczy sposób pokrywa mak. Nikt nie wie, kto posadził mak w lodówce, ale jakimś sposobem tam właśnie był.

„Pasterka” rozpoczyna się o 19.00. Wchodzę do kościoła, który emituje ciepłem. Czuję się jak Alicja w Krainie Czarów. Na sznurkach bujają się balony i łańcuchy z bibuły, które robiliśmy z dzieciakami od miesiąca. W centralnym miejscu stoi szopka, którą oświetlają kradzione lampki.
W połowie mszy dzieciaki z ostatniej klasy przedstawiają świąteczną dramę.
- Ej Agata, rozumiesz coś z tego? – pytam moją białą towarzyszkę. Bo niby, co mają oznaczać Ci ludzie, którzy udają lwy? Albo te pary, które tańczą przed chłopakiem siedzącym na tronie?
- Nie – odpowiada śmiejąca się Agata – może to coś z księgi z wyjścia?
Na koniec grandfather śpiewa „Gloria”.

Podczas świątecznych mszy najwięcej czasu zajmuje komunia, albo kazanie. Nie w Afryce.
Składania darów to ciągnący się sznur ciemnych ludzi. Kołyszą się jeden za drugim, każdy z indywidualnym tańcem. Kręcą biodrami jakby mieli założony hula hop. Kobiety krzyczą i poruszają językami jak jaszczurki, ministranci bujają się jakby szli po lodzie, a nie po betonie, a grandfather śpiewa „Gloria”. Dzieciaki w bocznych nawach mają dyskotekę, łapią mnie za ręce i tym sposobem tańczę na pasterce.

Ludzie wychodzą z kościoła. Przeraźliwy huk przerywa ich oddech. Rzucają się na boki w popłochu. Nagle na niebie wybucha setki kolorowych iskierek. Fajerwerki. Strach ustępuje radości. A grandfather śpiewa „Gloria”.

Moje święta mogą wydawać się ubogie. Można pomyśleć, że trudno cieszyć się, gdy rodzina 13 tysięcy kilometrów na północ. Dziękuje Bogu za ten dzień, bo to jeden z moich najlepszych w Afryce. Nigdy wcześniej nie byłam na mszy, tak wypełnionej uśmiechem. Uśmiechem ludzi, którzy nie dostali prezentów, którzy nie jedli sernika, którzy nie założyli nowych kozaków na pasterkę.
W Polsce Boże Narodzenie to radosne święto. Radosne dla ludzi, których brzuch rozpychają pierogi i karp, którzy obdarowują się prezentami, którzy mogą w tym czasie odpocząć i obejrzeć w telewizji te same filmy, co w zeszłym roku. Taka otoczka. A co gdyby nie było prezentów, makowca i rodziny? Czy dalej byłoby to radosne święto?

Na zegarku 02.15. Trudno pójść wcześnie spać, gdy w domu tyle osób, z którymi można rozmawiać po polsku. Kładę ciężką głowę na poduszkę i słyszę bicie dzwonów za oknem.
To grandfather, który śpiewa „Gloria.”

Gradfather urodził się w 1930roku.
Pamięta, gdy Zambią rządzili Anglicy.
Ma ósemke dzieci i około dziewięćdziesięciu wnucząt.
Na pasterkę przyszedł w stroju, w którym chodzi do buszu, który pewnie też pamięta Anglików.
Podczas mszy podbiega do mnie i Agaty i wręcza nam bożonarodzeniowy prezent – wpół uschnięte kwiaty wyrwane z korzeniami.
Potem tańczy, wchodzi na ołtarz, żeby uścisnąć dłoń księdza, bije dzwonem przez pół nocy. Przez cały czas śpiewa „Gloria!”
Bo niby, dlaczego miałby być smutny?
Przecież Bóg się rodzi.


sobota, 22 grudnia 2012

Serce jak stajnia


Jezus się rodzi, a moje serce jest jak stajnia.
Pełno w nim wyschniętej słomy, która kłuje Jezusa w skórę.
Pełno w nim gnoju, który śmierdzi Jezusowi koło nosa.
Pełno w nim średnio inteligentnych zwierząt, jak osły i cielaki.
Takie moje serce.
A Jezus mówi „Dajże mi, choć mały skrawek tego serca, a ja wypełnię je życiem.”
I Jezus się rodzi.
Pomiędzy tą suszą, gnojem i głupotą.
I jeszcze zaprasza gości.
Przychodzą pasterze, przychodzą królowie, przylatują anioły i cieszą się razem z Jezusem. Cieszą się pomiędzy tą suszą, gnojem i głupotą
Cieszą się, że znalazło się miejsce na nowe życie.
Bo gdy w stajni mieszka Jezus, to przysłania On suszę, gnój i głupotę.
Bo gdy w Twoim sercu mieszka Jezus, to przysłania Twoją suszę, Twój gnój i Twoją głupotę.
I zostaje radość.
Radość Bożego Narodzenia.

wtorek, 18 grudnia 2012

W Lufubu grudzień


W Lufubu grudzień.

Kury znoszą codziennie ponad 900jajek, a krowy dają 8 litrów mleka.
Słońce maluje niebo na niebiesko, a burza na szaroburo.
Bernard gotuje shime na obiad, a Maggie przychodzi do pracy jak jej się podoba.
Temperatura raz zakłada bluzę, a innym razem krótkie spodenki.
Komary przegryzają skórę, żeby wyssać z niej krewa, a węże pchają się do domu.
Prince i Damian wrócili z college’u. Jeden do syna, a drugi żeby grać w piłkę.
George ścina trawę narzędziem, które wygląda jak kij do hokeja, a trwa drwi sobie z niego i odrasta za nim George skończy.
Maxwell pada twarzą w ziemię na treningu, bo ma krzywe nogi, John ma proste i nie chce mu się trenować. 
Banany gniją w domu, a mango wchodzi między zęby.
Dziewczynki tańczą przed kościołem, a ich ojcowi piją denaturat.
Chłopcy wycinają gwiazdki z papieru, a ich matki rodzą im rodzeństwo.
Na markecie na folii widać rozłożone grzyby, a w powietrzu dalej czuć swąd ryb.
Chiola beczy, że dostała 2 krople mleka mniej, niż Davis, a ten dalej ma 5 plastrów na nodze.

Mój pokój zawaliło 140kg ‘wszystkiego’ z Polski.
Szczeniak jeszcze nie widzi, a już woli shime, niż mleko.
Priskowia dalej nie rozumie, że nie rozumiem bemba.
Siostra z Włoch zostanie jeszcze przez 2 dni.
Tomek przyjedzie za 3.

A Jezus, rodzi się za tydzień.

piątek, 14 grudnia 2012

MINĘŁY CZTERY MIESIĄCE


Życie to niekończące się pasmo pytań. Odpowiedź wydaje się być górą lodową. Dochodzisz na szczyt, a przed Tobą kolejny szlak. Kolejne pytanie. Kolejne nieporozumienie. Bezsens goni bezsens.

W dzieciństwie nie rozumiesz, jak to jest, że deszcz pada i nie wpada do kominów. Zastanawiasz się jak ludzie, którzy stoją na dole kuli ziemskiej, nie spadają w dół.
Mama każe Ci się uczyć, żebyś w przyszłości mógł zostać „kimś”. A Ty ani nie wiesz, co to ‘przyszłość’ i kiedy ona właściwie nastąpi, a już tym bardziej nie wiesz, kto to jest ten „ktoś”.

Później wkuwasz tablice Mendelejewa na pamięć i przeklinasz każdy pierwiastek, który przecież do niczego nie będzie Ci potrzebny. Uczysz się wzorów skróconego mnożenia, mimo, że od 50 lat ludzie używają kalkulatorów.

Przez całą trzecią klasę liceum przekonują Cię, że od matury to zależy całe Twoje życie. Czyli że jak nie zdasz, to będzie do bani??

Później idziesz na studia. Trochę dlatego, że chcesz, a trochę dlatego, że jak nie pójdziesz to zwali Ci się na głowę pytanie „Dlaczego nie idziesz na studia?” A Ty masz już tyle własnych pytań, że nie chcesz dobijać się jeszcze cudzymi.

Pytania pchają do przodu, mimo że nie znasz odpowiedzi. Odpowiedź przychodzi dużo później. I kiedy już ją znasz, wydaje Ci się ona taka oczywista.

Dusza odpoczywa, gdy nie dręczą jej pytania bez odpowiedzi.
Kiedy?
Gdy ufasz.
Ufasz, że jakoś to jest, że Ci ludzie jednak nie spadają z kuli ziemskiej.
Ufasz mamie, że może ona faktycznie coś wie o tej przyszłości.
Ufasz, że te studia to będzie dobra droga.
Nie wiesz dlaczego, nie wiesz jak to się stanie, ani co będzie później. Ale co innego Ci pozostaje?

Nasza dusza łaknie zaufania, więc szuka odpowiedzi w mamie, w chemii, w studiach, w horoskopie, we własnej ambicji, w zdaniu przyjaciela, w porannej kawie, w pogodzie, w siostrze, w telewizji, w muzyce i we wszystkich, co w danym momencie wydaje się mieć sens.

Przez ślepą ufność tysiące razy, czujemy się rozczarowani.
Bo rodzice umierają, przyjaciele oszukują, prace tracimy, horoskop okłamuje, muzyka się nudzi, a pogoda jest zmienna. Wstajemy lewą nogą i gubimy gdzieś ambicje i pewność siebie. Nasza dusza doznaje zawodu.

Czasem dopiero, gdy zostawisz to, co do tej pory tworzyło Ciebie i Twój świat, zaczynasz rozumieć, o co w tym wszystkim chodzi.
Zaczynasz rozumieć, że jedynym który nie okłamuje, nie zmienia się i nie opuszcza - jest Bóg.

I gdy siedzisz na trawie, która obrasta czerwoną ziemię Afryki, 13 tysięcy kilometrów od „domu”. I gdy masz ochotę wziąć w ręce karabin maszynowy i rozstrzelać wszystkich w koło. I już nie pamiętasz, dlaczego w ogóle chciałeś tu przyjechać i co Ty tu właściwie robisz. I kiedy wydaje Ci się, że jesteś bezsilny, bo świata nie zmienisz. I kiedy widzisz, że nie pasujesz do miejsca, w którym żyjesz.
Wtedy masz ochotę spakować swoje manatki i pierwszym samolotem, wrócić do Polski.
Wtedy MAM ochotę spakować swoje manatki i pierwszym samolotem wracać do Polski.
Ale nie robię tego.
Dlaczego?
Bo tak chce Pan.

Zaufać Bogu to jakby dostać mapę, gdzie start wyznacza data Twoich urodzin, a metą jest zbawienie.

Bo czy mogę zaufać sobie?
Kiedyś chciałam być weterynarzem. Później miałam się uczyć systematycznie. Obiecywałam sobie, że od poniedziałku będę jeść mniej. Miałam biegać raz w tygodniu. Wmawiałam sobie, że więcej już się tak nie upije. Postanawiałam, że następnym razem wstanę wcześniej. Że to, że tamto.
Gdy świeciło słonce, śniadanie smakowało, a ludzie uśmiechali się jakby szerzej, to moje plany wydawały się być prostą drogą usłaną kwiatami. A potem przychodziły chmury, zapominałam zjeść śniadania, a ludzie wkurzali na każdym kroku. Wtedy cały plan szlag trafiał.

Bo emocje, które nami kierują to karuzela naszego życia – raz się cieszysz, że się kręci, a później chce Ci się wymiotować.

Nie ma sensu bawić się w przewodnika po własnym życiu, bo nie wiemy nawet, co się stanie za godzinę.
A Bóg wie.

Tym oto sposobem, od czterech miesięcy jestem w Afryce. 

poniedziałek, 10 grudnia 2012

Oratory feast


Zadanie na dziś – zorganizować imprezę z okazji narodzin Oratorium.

Ósmy grudnia 1841 roku. Jan Bosko otacza opieką pierwszego osieroconego chłopca i prosi go, aby następnym razem przyszedł do niego ze swoimi kolegami. To pierwsze spotkanie to narodziny Oratorium.
171 lat później zapraszamy dzieciaki do Oratorium w Lufubu, na popołudniowe święto. Ja i Chris, podobnie jak setki osób z rodziny salezjańskiej na całym świecie.
Każda taka impreza to nasze małe Kilimandżaro. Bo dzieci jest ponad 200, my nie mówimy w Bemba, a pomocy jest niewiele.
Ale Jan Bosko czuwa nad swoimi dziećmi.
Z jego pomocą dziś dzieciaki biorą udział w olimpiadzie sportowej. Nawet oszczep udało się zrobić z kija. Nawet piasek się zagrabiło do skoku w dal. Nawet prądu nie wyłączyli podczas konkursu tańca. Nawet chłopacy do pomocy się znaleźli i tłumaczyli reguły z angielskiego na bemba. Był czas na sport, na taniec, na modlitwę, na słodycze, a nawet na sprzątanie.

Wracam do domu i słyszę śmiech Janka Bosko, który mówi: „Ty się Ilona naprawdę denerwowałaś, że impreza nie wypali? Wysłałem Cię do Afryki, a Ty jeszcze mi nie ufasz.”

rzut oszczepem

Chrisi nauczyciel

tańczący Felix

rzuty do kosza

sobota, 8 grudnia 2012

Nadzieje ze stolicy


Bóg stworzył człowieka, więc człowiek z natury jest dobry.
Świat karmi go zazdrością, pychą, rządzą władzy, egoizmem i tym podobnymi rzeczami.
Bóg nie stworzył ludzi-marionetek.
Człowiek sam decyduje, czym się żywi.

Dziewczynki z Lufubu wychowują słońce i księżyc. Ich świat kończy się tam, gdzie znika horyzont. Jeśli zachowują się egoistycznie, to nauczyły się tego TU. Jeśli biciem rozwiązują problemy, to nauczyły się tego TU. Jeśli w wieku 15 lat zachodzą w ciąże, to powielają schematy, których nauczyły się TU.
Błędne koło kręci się od wielu lat. Z braku wiedzy i doświadczenia, nic go nie hamuje. Do zmiany przykrego biegu wydarzeń potrzebna jest rewolucja.

Dziś do Lufubu przyjechało 50 rewolucji z City Of Hope. Dziewczęta pod czujnym okiem sióstr salezjanek mieszkają w stolicy Zambii. Do ośrodka trafiają jako sieroty z ciężkim bagażem doświadczeń. Molestowanie, bicie, narkotyki, gwałt, prostytucja to znaki, którymi kierowało się ich życie. Pewnego dnia zatrzymało się na salezjańskim przystanku City of Hope, w którym toczy się do czasu ukończenia 12tej klasy.

Myślę że każdy Polak wiek co mamy na myśli, gdy oceniamy czyjeś zachowanie i mówimy ‘warszafka’. W Zambii też to obowiązuje.
Pierwszą oznakę stolicy w Lufubu odczuwam na wieczornej modlitwie – dziewczyny z Lusaki przychodzą w pidżamach. To znaczy, że one mają pidżamy.
Druga oznakę widzę, gdy zwiedzamy farmę – dziewczyny nie chcą chodzić po błocie i przeskakują z kamienia na kamień, mimo że mają buty.
Trzecia oznaka – mango. W Lufubu drzew mango jest trzy razy więcej, niż domów. W Lusace zamiast nich rosną ulice, budynki i sklepy. Dziewczyny rzucają się na mango jak wygłodniałe hieny. Pożerają więcej, niż są w stanie pomieścić.
Kolejne oznaki to pisk na widok jaszczurki, narzekanie na komary, kręcenie nosem, który odczuwa wiejskie zapachy.

Do dzisiejszego dnia mój zambijski świat, zamykał się w Lufubu. Nie znałam mentalności ludzi z miasta.
W Polsce kontrast między miastem, a wsią zaciera się. W Zambii nadal jest drastyczny.
Spędzam cztery dni, w gronie stu przedstawicielek tych dwóch odmiennych miejsc,  dwóch sióstr salezjanek, i czterech wolontariuszek – w tym Moniki i Wiolki z Polski.

A co w planie?

Talent show.
Afrykańczycy wyssali z mlekiem matki zdolności taneczne. Mimo że każdy przedstawia podobny talent, to każdy z nich jest unikatowy.
Dziś mury Oratorium zapchane są przez lufubiańczyków, którzy prezentują swoje talenty. Kto nie tańczy i nie śpiewa, patrzy jak sroka na występy dziewczyn z Lusaki.
Ich ruchy zlewają się z rytmem muzyki. Świadome swoich zdolności, gną swoje ciało we wszystkie strony jakby było z gumy. Dodatkowo układ choreograficzny odbiera mi pewność, że pod ich skórą kryją się kości.
Czas na Lufubu. Na scenę wychodzi Catherin. Nuty wydobywające się z głośników, zamieniają ją w węża. Dziewczynka wije się w powietrzu. Jej ciało z ziemią, łączą jedynie minimetry skóry, które ma na palcach stóp.

Tumba falls.
Nogi zwisają mi z przyczepy. Czuję jak Eva chwyta mnie za rękę. Boi się, że wypadnę. Siedzę w ciężarówce, którą wypycha setka murzynek i tysiąc decybeli śpiewu.
Miałam do wyboru – walczyć o powiew tlenu w środku przyczepy, albo być o krok od śmierci, przy każdej dziurze w asfalcie. Mój wybór, usadził mnie na samej krawędzi podłogi. Moje oczy nie narzekają. Mają najlepszy widok na wzgórza, które kryją wodospad.

Woda uwypukla kolejny kontrast. Dziewczyny z Lusaki mają stroje kąpielowe.
Woda rozmywa kontrast, kiedy wszystkie wchodzą do wody i krzyczą jak małpy.

Noc z dziewczynkami.
W Afryce zasypiam w 15sekund. Zambijski klimat męczy mnie szybciej, niż ten polski.
Leże już trzecią godzinę, więc dlaczego nie mogę zasnąć?
Może dlatego, że śpimy w ponad pięćdziesiąt dziewczyn na poddaszu? Nasze nosy walczą o powietrze, a mój zdaje się być najsłabszy.
A może, dlatego że Sylwia, co chwila kopie mnie w udo? Leżymy ułożone jak sardynki. Każdy ruch potrząsa pozostałymi.
A może to ta burza? Deszcz bombarduje blaszany dach. Grzmoty błyskawic wypełniają mi uszy.
Zamykam oczy na dwie godziny. Budzi mnie palec Reginy, która wykonuje znak krzyża na moim czole.
- God bless you – wydobywa się z ust dziewczynki.
- What time is it? – pytam ledwo przytomna
- 05.00
- So, why don’t you sleep?
- Sun! – odpowiada z oburzeniem Regina. Przecież to oczywiste, że skoro słonce świeci, to nie można spać.

Środa 04.00. Dziewczyny z City Of Hope opuszczają Lufubu. Zaspane głosy lufubianek wyśpiewują pożegnalną pieśń.

Ogólny plan został zrealizowany.
Po za nim, każdy zrealizował swój własny, który spontanicznie odcisnął się w jego pamięci.
Na przykład.
Msza pod wodospadam, która dla Diany z Irlandii była najlepszą, na jakiej była.
Kąpiel pod prysznicem, z którego Sylwia korzystała cztery razy w dniu, bo to o wiele lepsze od rzeki.
Niebo w Lufubu, na którym Monika mogła poznać gwiazdy, których nie widać w stolicy.
Nagły wyjazd do szpitala, podczas którego, przypadkowo zabrany Maxwell mógł zobaczyć, co to szpital.

Szersze myślenie, dla mnie. Dziewczyny z Lusaki zrobiły rewolucje w moim patrzeniu na Zambie. Mam nadzieję, że dokonały też małej rewolucji w sercach moich dziewczynek. Tak bardzo potrzeba im spojrzeć za horyzont. 

sobota, 1 grudnia 2012

Zambian Highway Code


KEJ-EJ-SI-ZET-EM-EJ-AR-I-KEJ
KACZMAREK!
Literuję swoje nazwisko. Ukradkiem spoglądam w monitor komputera. Murzynka w peruce, wpisuje je w rubryce ‘imię’. Zwracam jej uwagę. Kobieta poprawia swój błąd i robi kolejny. W rubryce „miejsce urodzenie” wpisuje ELZBIETA (moje drugie imię).
- Może ja to zrobię? – pytam lekkim głosem, żeby nie urazić kobiety.
- Ok – odpowiada murzynka z obojętnością.
Bo tak naprawdę czy kogoś to obchodzi, czy dane będą poprawnie wpisane? Przecież dokument prędzej czy później i tak się zagubi w stercie papierów, które obciążają półki biura.

Rozglądam się wkoło. Centrum Prawo Jazdy wygląda jak każde inne zambijskie biuro. Odrapane ściany zakrywają plakaty i zdjęcie prezydenta. Mina zawsze taka sama, ramka czasem złota, czasem stara, innym razem połamana. Podłoga to wylany beton, ściany to odpadająca farba. Szafy na ważne dokumenty to metalowe sześciany, które pierwotnie zamykane były na klucz, a teraz połowę z nich obwiązuje drut. Pozostałe papiery walają się na półkach i biurku. W powietrzu unosi się zapach środka czystości i gnijącej wody. W zależności od tego kto wejdzie do biura – stary zapach przełamuje woń perfum, albo tygodniowego potu. 
Nieład zambijkich biur zawsze ratuje jakiś gadżet sprowadzony z RPA. W tym wypadku pośród bałagany, lśni jak złoto aparat, który samodzielnie robi zdjęcia do dokumentów i urządzenie, które pobiera odciski palców.

Podpis.
Jestem posiadaczką dokumentu, który potwierdza, że zaliczyłam egzamin teoretyczny na prawo jazdy i przede mną praktyka.
Zaraz.
Zdałam zambijski test na prawo jazdy po angielsku? Nie powinnam być z siebie dumna? Afrykańska atmosfera załatwiania papierów burzy poczucie zadowolenia. Nikt nie traktuje poważnie testów i przepisów, więc i Ty zarażasz się ‘zlewaniem’ czegoś takiego jak dokument.

Wróćmy do tego jak owy papier znalazł się w moich rękach.

Siedzę na betonowym murku przed drzwiami centrum prawa jazdy. Na moich kolanach leży ospale Highway Zambin Code. Poranne słońce uwypukla małe znaki drogowe i ich podpisy.
Egzaminator powinien przybyć pół godziny temu. Patrzę na moich ciemnych towarzysz, których głowy zatopione są w tej samej książce co moja. Nikt nie spogląda na zegarek, nikt nie zadaje pytań – spóźnienie nie jest ważne.

Mija kolejne pół godziny. Twarz mężczyzny zlewa się z czarnym garniturem. Egzaminator otwiera drzwi swego biura i oznajmia ponad dwudziestce czekającym:
- Przyjmę tylko 12.
Nikt nie zapisywał się wcześniej, nikt się nie umawiał. O tym kto dziś napisze test decyduje śniadanie egzaminatora i to czy się wyspał.
Pierwsza zapisuje się na liście.

Siadam przed biurkiem. Mężczyzna nie może skupić na mnie swojego wzroku. Jego gałki oczne błądzą gdzieś pomiędzy papierami, moją twarzą, a ludźmi którzy co chwila wchodzą przez uchylone drzwi.
Pierwsze pytanie.
Prawa dłoń egzaminatora wskazuje znak drogowy, a lewa układa stos papierów.
Drugie pytanie.
Usta egzaminatora wypowiadają pytanie, a wzrok wbija się w mężczyznę, który wchodzi do pomieszczenia.
Trzecie pytanie. Odpowiadam, a egzaminator zalicza odpowiedź zanim dokończyłam wypowiedz.
Czwarte pytanie.
Ręce egzaminatora opierają się o blat biurka. Jego gałkom ocznym udaje się patrzeć na moją twarz.
- Powiedz mi, czym jest w ogóle Zambian Highway Code?
Treść pytania pustoszy mi mózg. Co to w ogóle za pytanie?
- This is a Bible for road users.
Naprawdę powiedziałam ‘Biblia”??
Należy być zimnym, albo gorącym. Katolikiem się jest w kościele, w pracy i na drodze. Ale żeby od razu Bibla??

Wychodzę z pokoju, a za mną egzaminator.
- Jestem zajęty. Nikogo już dziś nie przyjmę. Przyjdźcie w poniedziałek.
Dwunastu mężczyzn wstaje i płynnym ruchem kierują się w stronę wyjścia. Nikt nie krzyczy, nie żąda wyjaśnień, nie narzeka, że czekał dwie godziny, żeby usłyszeć, że ma przyjść w poniedziałek.
Dwunastu mężczyzn, których głos i pięść mogłyby w ułamku sekundy zmienić, plany egzaminatora wstaje i wychodzi, potulni jak baranki.
Bo dziś NIE.

Jak dobrze być białą kobietą, z papierkiem ‘zaliczone’ w kieszeni. 

środa, 28 listopada 2012

Handel


Handlowanie dla Zambijczyka jest jak pielgrzymka do Medyny dla muzułmanina.

To najbardziej rozwinięta dziedzina zawodowa w Zambii.
Nie potrzeba wielkich fabryk, drapaczy chmur i listu motywacyjnego.
Warunkiem zatrudnienia jest metr kwadratowy, słownie zajęty na ziemi. Dla zachowania higieny, należy na glebie ułożyć folię. Chroni to produkty przed bezpośrednim zjadaniem ich przez robaki. Żeby podgryzać pomidora, robak musi wejść na folię, a nie gryźć bezpośrednio z ziemi.
Wystarczy.
Zamiast do kasy pieniądze można wciskać pod chitengę.
Zamiast wagi, produkty może pogrupować po 5 lub po 4.
Chcesz pomidora? Musisz kupić 5, bo cena ustalona jest za 5 pomidorów. Przecież nikt nie będzie dzielić.

- Gregory. Do you have a job?
- No.
- So, what are you doing?
- Nothing.

- Wasley, what does your father?
- Nothing.

- John what are you doing in Lufubu?
- Nothing.

Nothing to dziedzina życia, pod którą kryje się wiele czynności.
Nothing to siedzenie pod domem i patrzenie się ‘gdzieś’.
Nothing to picie denaturatu, spirytusu, albo połykanie nasion, które działają jak narkotyki.
Nothing to zapłodnianie swojej „żony”, która rodzi średnio, co sezon.
Nothing to tułanie się bez celu.
Czysta egzystencja.

Przeciwieństwem Nothing jest ewentualnie - teacher, policeman, doctor, farmer. Rzadko.
W przeważającej większości kontrastem jest handlarz.

Zawód nie ma ograniczeń wiekowych. Handlować może kobieta z noworodkiem w chitendze, pięcioletnie dziecko, stary mężczyzna bez nogi.
Żeby rozpocząć prace, należy znaleźć produkt, na który aktualnie jest popyt, czyli ten który aktualnie rośnie w polu bądź na drzewie.

Stoję na markacie. Bardziej niż widzę – słyszę. Głosy kłócących się kobiet, lekki deszcz uderzający w blachy, gdakające kury i beczące kozy zamazują mi obraz. Razem z Angelą szukamy ryb. Widzę starannie ułożony w małe piramidki ryż, mango w kolorze słońca, kiście jeszcze zielonych bananów.
- Fish – mówię.
Dla kobiet na markecie brzmi to jak GO. Kolor mojej skóry w ich oczach odbija się jak pieniądze. Ruszają ze swoich miejsc jak wyrwane do odpowiedzi i otaczają mnie w koło.
- Eleven pin! Twelve pin! Ten pin! – duszą mnie głosy, które wykrzykują cenę.
Czuję zapach jeziora i glonów, które wydzielają ryby. Trzymane przez czarne dłonie, pchają mi się do nosa.
- Ciapwa!(koniec) – krzyczę na kobiety, które rozrywają mnie, każde w swoją stronę.
Wkurzona Białaska z kasą, krzycząca w Bemba.
Teraz można zacząć zakupy.
115 ryb proszę.
W weekend przyjeżdża do Lufubu 50 dziewczynek z Lusaki.

Ja, Angela i bagażnik wypchany rybim swądem, wracamy do domu. 

niedziela, 25 listopada 2012

Dwa czarne kilometry


 Mój świat zamyka się w promieniu dwóch kilometrów.
W Lufubu śpię, w Lufubu jem, w Lufubu się myje. Moi znajomi są z Lufubu, moje rozrywki i smutki spotykam w Lufubu. Czasem oddalę się o 12km do Kazembe, albo o 80km do KashiKishi, ale wyjazd zawsze związany jest z Lufubu.
Każdy mój dzień to Lufubu, każdy mój problem to Lufubu.
Nie czytam gazet, nie przeglądam wiadomości na Internecie, nie oglądam telewizji i nie słucham radia.
Przeleciałam 13tysięcy kilometrów, żeby skurczyć swoje życie do 2 kilometrów.

Może dlatego rekolekcyjne spotkanie chłopców z wioski, przeżywam jak pierwszą randkę.

W Lufubu stoi i straszy wielki piętrowy budynek. Wybudowany kilka lat temu przez poprzednich księży, kiedyś miał jakiś cel. Tamtych księży już nie ma, więc niewiadomo, czy cel został osiągnięty, skoro budynek stoi pusty.
Dziś ceglaste mury i kamienną podłogę, wypełnia ponad sto stóp chłopców w wieku od 8 do 18 lat.
Patrzę na nich i wiem, że nie tylko dla mnie, dwa dni spędzone na farmie to jest „coś”.
Dziś każdy z nich ma buty. Chłopcy założyli najlepsze ubrania, a dziury i plamy zostawili w domu.
Na mojej twarzy rodzi się dumny uśmiech. Nikt nie kończy właśnie studiów, nie dostaje nagrody Nobla, nie żeni się, a ja wzdycham głęboko i myślę „Moi chłopcy”. Z czego ja się tak cieszę? Że mają buty? Że odkrywam, że potrafią siedzieć na jednym miejscu dłużej niż 5 minut? A może po prostu te czarne chłopaki budzą we mnie matczyne uczucia? I jestem szczęśliwa, że jak jedna wielka rodzina spędzamy ten czas razem.

A co w programie?
Wykład, którego nie rozumiem.
Quiz, którego nie rozumiem.
Zabawa w kalambury, którą wymyśliłam ja, więc chłopcy jej nie rozumieją.
Wspólna kolacja, podczas której nie rozumiem jak ośmioletni Felix zjada, taką samą porcję shimy, co osiemnastoletni Adrian.
Różaniec, którego nie rozumiem.
Nie rozumiem w słowach, ale rozumiem w duchu.
Całą brygadą idziemy przez wioskę. Stawiam kroki w samym centrum zwartej grupy. Palce zajęte są przesuwaniem kulek na różańcu, a uszy odbieraniem słów Arona. Jego usta są na wysokości moich uszu. Słyszę, że mamy wspólną Matkę. Ale kochamy ją inaczej. Ja dwudziesto trzy i pół letnią białą, polską miłość. Aron - siedemnastoletnim buszem, czarną skórą, bliznami na stopach, codzienną shimą na obiad. Kochamy Maryję w totalnie inny sposób, a jesteśmy kochani tak samo.
Ostatnia kulka różańca i piosenka. Czuję się jak na statku pirackim. Męskie głosy śpiewają i kołyszą się, jakbyśmy chodzili po burcie wielkiego okrętu.

Powrót do domu to próba przejścia przez gęstą jak smoła noc. Ciemność spowalnia moje kroki. Nie zmienia natomiast tępa moich murzyńskich towarzyszy. Wracam do rytmu marszu dzięki chłodnej dłoni, która chwyta mnie za rękę.
Zapalona żarówka odkrywa twarz mojego wybawcy - „ Thank you Aron” – mówię i myślę „Znowu Ty?”
Aron ma dobre układy z moim Aniołem Stróżem. Zawsze jest w pobliżu. Zawsze gotów by podać rękę, by nadepnąć mnie na stopę, by pobłogosławić na koniec dnia, by wyśmiać mnie i moje europejskie zwyczaje.

Lubię Arona.
Aron jest częścią mojego dwu kilometrowego świata. Gdyby nie on i jego koledzy moje dwa kilometry były by strasznie krótkie, a tak to…

wtorek, 20 listopada 2012

Troska beztroska


Dźwięki przeplatają się przez siebie. W sieci -  ruchu ulicznego, krzyku, śpiewie ptaków, dźwiękach muzyki, hałasie telewizora, ważne zdanie, może się zaplątać. Traci na mocy, nie dociera do naszych uszu. Opuszcza nas szansa, żeby poczuć w sercu iskrę ciepła, którą wytwarza naturalne źródło – drugi człowiek.

Woda całymi litrami wylewa się z ciemnych chmur. Gęste krople wygoniły murzynków z boisk i zagnały je pod oratoryjny dach. Imiona dzieci to hałas, zgiełk, krzyk i przepychanka.
Aron i Benjamin zarysowują rękami w powietrzu koła. Ich dłonie trzymają linkę, przez którą przeskakują giętkie jak guma nogi dziewczynek.
Moje białe stopy wskakują do środka. Skóra śliska się po ziemi jakby pokryta była olejem. Widzę jak moje nogi unoszą się ku górze, a mój tyłek spada prosto w kałużę. Nie wiem czy coś mnie boli. Trzydziestoosobowy śmiech wypełnia całe moje czucie. Staram się podnieść, za nim woda zmoczy całe moje ubranie. Ubiega mnie Chris, który jednym ruchem dłoni pcha mnie z powrotem w kałużę. Zauważa, że moje spodnie nie są w całości mokre. Podnoszę się obciążona przez przyklejoną do mnie wodę. Czarni wyśmiewcy otaczają mnie z każdej strony i cieszą się, jakby Zambia wygrała właśnie mistrzostwa świata w piłkę nożną.
Z tłumu wyłania się Chilufia. Łapie mnie za rękę, patrzy prosto w moje oczy i przyciszonym głosem pyta:
„Ilona, are you ok?”
Jej głos zamiast do uszu, wpada do mojego wnętrza i przeciera się o serce. Czuję jak powstaje ciepła iskra.

W Polsce mam rodzinę, przyjaciół, dobrych znajomych. Są bardziej i mniej troskliwi. Każdy na tyle, aby zapytać, co u mnie, jak się czuję. Każdego stać na odrobinę troski. Bo to Polska. Znam polska troskę.
Dziś spotkałam się z zambijską troską.
Dlaczego dopiero dziś? Bo ciężko ją spotkać.

W Afryce dziecko staje się samodzielne w dniu, w którym wykona swój pierwszy krok. W pierwszych miesiącach życia, obwiązane chitengą wisi na plecach mamy, albo dorosłej 6letniej siostry. Pierwsze kroki na czerwonej ziemi, to kroki w niezależne życie. Dwu latek wychodzi z domu, a instynkt każe mu podążać za gronem o kilka lat starszego rodzeństwa. Rodzic nie zakłóca tego naturalnego instynktu. Przecież jego dziecko jest już samodzielne – potrafi chodzić.
Malec idzie za grupą, do momentu, aż się nie przewróci. Instynkt wyciska łzy z jego oczu i otwiera usta, żeby ból był nie tylko mokry, ale i głośny. Dziś się udało – ktoś zwraca na niego uwagę. Podbiega do dziecka i wyciera skrawkiem bluzki oblepionej błotem, mała zamoczoną twarz.

Dorosłe życie dwulatka przechodzi przez kolejne próby. Grupa dzieci, które śledzi wchodzi na drzewo, pływa w rzece, gra w piłkę, robi salta, je robaki, rośliny, nasiona.
Jak staniesz w złym miejscu na tej gałęzi to spadniesz.
Jak zjesz tą roślinę, to zwymiotujesz.
Jak pójdziesz za daleko w tą rzekę, to się utopisz.
Czerwona ziemia Afryki każdego dnia wychowuje dzieci, których nie pokona burza, głód, piekące słonce. Które nie potrafią narysować koła, ale robią salta. Które nie potrafią wymówić nazwy rośliny, ale wiedzą czy jest trująca. Które nie potrafią liczyć, a spojrzą na słońce i wiedzą, która jest godzina. Które nie znają innych państw, a w ciemności odnajdują drogę do domu.
Bo nikt się nie troszczy czy dziecko da sobie radę. Bo ono da sobie rade. W końcu jest w Afryce. To tu każdego roku dorasta najbardziej niedoceniona armia świata.
 
Gdy w ich beztroski zambijski świat wchodzi europejska troska, dzieci ulegają jej jak hipnozie.
Maluchy widzą, że przytulam Kapie, gdy płaczę. Teraz gdy chcą zwrócić na siebie moją uwagę, udają że płaczą.
Pierwsze dziecko, któremu opatrzyłam ranę, jak lep na muchy podziałało na resztę. Nie ważne czy rana jest głęboka, zaropiała, czy wielkości paznokcia. Chodzi o troskę. O tą chwilę, gdy moja uwaga skupia się tylko na nich.


Dziś Chilufia nienauczona troski, obdarza mnie troską. Pyta czy wszystko ze mną dobrze. Mała iskra rozpala we mnie takie ognisko, że mam ochotę ją przeprosić, że musiała się zmartwić.


środa, 14 listopada 2012

MINĘŁY TRZY MIESIĄCE


Czas i Pieniądze.
Przynoszą szkody całym populacjom – to przyczyny wojen, zamachów, strajków.
Przynoszą szkody jednostkom – to przyczyny rozwodów, samobójstw, depresji.

Zegarki i banknoty.
Uniezależniają bardziej niż narkotyki. Mniej lub bardziej świadomie podporządkowujemy im całe nasze życie.
Nie potrafimy żyć bez zegarków, podobnie jak nie potrafimy żyć bez pieniędzy.

Poradzimy sobie bez rodzeństwa. Będziemy żyć nie posiadając przyjaciela. Opuści nas córka czy syn i nasze życie dalej będzie się toczyć.
Założymy protezę, gdy stracimy rękę. Nauczymy się czytać braillem, gdy stracimy wzrok i mówić językiem migowym, gdy stracimy słuch.

A co gdy zabraknie nam pieniędzy? Jak zrekompensujemy sobie brak pieniędzy? Czy są bardziej niezbędne niż przyjaciel, niż ręka, niż wzrok?

A Bóg mówi „ Łatwiej jest wielbłądowi przejść przez ucho igielne, niż bogatemu wejść do królestwa niebieskiego”.

Pieniądze.
Sceny, z krajów trzeciego świata, które ogląda się z perspektywy wygodnego fotela w Polsce, rodzą poczucie współczucia. Wzruszają bądź odrażają. Oglądam te obrazy, na co dzień - nie zaskakują, nie smucą. To część Afryki. Widzę uśmiechy na twarzach Zambijczyków i wiem, że potrafią być szczęśliwi, jak w każdym innym miejscu na ziemi.

Bieda to nie brak pieniędzy. Bieda to stan umysłu.
Człowiek, który mieszka w lepiance, nie ma pieniędzy na dach z blachy.
Człowiek, który mieszka w domu z blaszanym dachem, nie ma pieniędzy na samochód.
Człowiek, który jeździ samochodem, nie ma pieniędzy żeby posłać syna na studia.
Człowiek, który posyła syna na studia, nie ma pieniędzy na wakacje…itp.
Człowiek nigdy nie ma pieniędzy.
Nowe potrzeby rodzą się jak grzyby po deszczu.
Biedny jest umysł, którego najbardziej cieszą pieniądze. Umysł, który ma tylko jedno pragnienie, który cały życie podporządkowuje temu by mieć pieniądze.
Wybiera kierunek studiów, nie ze względu na talenty, ale ze względu na pieniądze, które można później zarobić.
Pracuje i nie czuje satysfakcji z pracy, nie widzi żadnych innych jej plusów, po za wypłatą.
Ludzie w Zambii mają mniej pieniędzy, niż ludzie w Polsce czy w Kanadzie.
Częstotliwość uśmiechania się w Zambii, jest równa częstotliwości uśmiechania się w Polsce, w Kanadzie, w Ugandzie czy w Japonii.


Czas.
Czas jest bardzo trudny w obsłudze. Szczęśliwy człowiek, który wie jak się nim właściwie posługiwać. Który wypełnia wszystkie zadania, jakie na człowieczeństwo zesłał Bóg.
Człowiek ten używa czasu, żeby pracować, żeby się uczyć, żeby rozwijać swoje talenty, żeby odpoczywać, żeby się modlić. A w każdym zadaniu ma czas, żeby kochać.

Afryka ma czas tu i teraz. W języku Bemba „majlo” oznacza jutro i wczoraj. Bo liczy się tylko to, co jest teraz. Teraz Afryka leży. Ma dwa dni, żeby przeorać pole, ale kto by się martwił tym, co będzie za 2 dni? Ważne, że TERAZ Afryka leży i odpoczywa.

Europa prowadzi kalendarz. Zagląda do niego codziennie. Minione dni utopiły się w ilości atramentu. Kolejne dni mokną, nawet te o kilka tygodni w przód. Plany układają się jak domino. Poruszysz jednym spotkaniem i całodzienny plan runie.  

Felix o 12.00 zaczyna szkołę, a o 12.10 jeszcze stoi pod moimi drzwiami.
- Felix go to school! – zbieram się na stanowczy rozkaz.
- Ałeee! (nie) – odpowiada Felix równie stanowczo.
Felix wie, że jak słońce jest tak wysoko, że żeby na nie spojrzeć musi obrócić głowę o 90stopni, to trzeba iść do szkoły. Na słońce można tak patrzeć przez ponad godzinę, więc ma jeszcze dużo czasu.

Tomek spóźnia się na lekcję 10 minut. Za pierwszym razem nauczycielka przymyka oko. Za drugim razem upomina Tomka słownie. Za trzecim razem Tomek dostaje pisemna uwagę. Kolejne spóźnienia to obniżone zachowanie i skargi na wywiadówce.

O 10.00 jedziemy z Judy do Kazembe, żeby dostarczyć jajka. Dziesięć minut po 10.00 Judy siada na ławce i je mango. Dlaczego Judy je mango skoro jesteśmy spóźnione? Bo właśnie teraz ma na nie ochotę.

Kasia nie zdążyła zjeść śniadania, bo za późno wstała. Biegnie żeby zdążyć na tramwaj. Biegnie żeby zdążyć do pracy. W biegu nie da się zjeść śniadania. Oby udało jej się zjeść obiad, bo przecież ma na niego ochotę.

W Afryce odjazdu autobusu nie wyznacza godzina, ale pełny autobus. Miejsca wypełniają się w 15minut, albo w 115minut. Ważne żeby odjechał dziś. „Majlo” mnie nie interesuje. Odległość wyznaczają dni, które należy przebyć z punktu A do punktu B. Jeśli podróż zajmuje jeden dzień, to chociażbyś przejechał 400km, Afrykańczyk powie Ci, że to blisko. Jeśli podróż zajmuje dwa lub trzy dni, wtedy dopiero jest daleko. (Afrykańczyk powie, że Poznań leży pod Warszawą).

W Polsce spóźnia się autobus. W pierwszej minucie o chodnik nerwowo uderzają dwie pary stóp. W drugiej minucie uderza dziesięć par stóp. W piątej minucie, dwadzieścia par oczu spogląda na rozkład, żeby dokładnie wiedzieć ile wynosi opóźnienie. W kolejnych minutach przekleństwa przelatują z myśli do myśli. Niektórzy z czekających piszą smsy inni dzwonią, jeszcze inni łapią taksówkę. Atmosfera na przystanku jest jak wąż – napięta i groźna. Nie dotykaj, bo ugryzie.

Czas w Afryce i czas w Europie to dwie skrajności.
Afryka i Europa mają problem z używaniem czasu.

„Czas to pieniądz”. Biedny był człowiek, który jako pierwszy użył, tego zwrotu. Z pewnością nigdy nie miał wystarczająco czasu i pieniędzy.

Jak sprawiedliwy jest Bóg, że dał każdemu człowiekowi dzień, który trwa 24godziny. Nie ważne czy jesteś w Europie, czy w Afryce, czy w Ameryce Południowej - Twój dzień jest tak samo długi. Nie kupisz czasu!
Jak sprawiedliwy jest Bóg, że pozbawił człowieka, wiedzy co do dnia jego śmierci. Nie ważne czy jesteś bogaty czy biedny, czy jesteś wykształcony czy nie potrafisz czytać. Nie dowiesz się!

A dla każdego przyjdzie taki dzień, w którym czas i pieniądze przestaną mieć znaczenie.
Stanie wtedy przed Bogiem nagi. Rozbierze swoje życie ze swoich ubrań, ze swoich samochodów, ze swojego sprzętu elektronicznego. Zostawi ukończone szkoły, kursy i języki, których się nauczył.
Wtedy Bóg spojrzy na niego z miłością i nie zapyta go o stan jego konta czy wiedzy, tylko o stan jego serca.

Jak sprawiedliwy jest Bóg, który każdemu daje szanse, aby żyć i wypełniać swoje serce dobrem.

Życzę Ci, abyś miał, co powiedzieć Bogu, gdy zapyta. A zapyta na pewno. 

niedziela, 11 listopada 2012

Kochana Matko Polsko


Kochana Matko Polsko!

Pierwszy raz odkąd się znamy, nie spędzam 11ego listopada razem z Tobą. Wiem, że dla Ciebie jest to szczególny dzień. Wiedz, że dla mnie również. Mimo że jestem 13 tysięcy kilometrów po za Twoimi matczynymi ramionami, to nadal czuję się w pełni Twoją córką.

Jak spędziłam dzisiejszy dzień? Nie po polsku.
Rano pojechaliśmy z Księdzem Gienkiem na mszę do kościoła oddalonego o 50km od Lufubu. To jedna z tych wiosek, w której ksiądz na mszy pojawia się dwa razy do roku. Korzystając z okazji, mieszkańcy dodatkowo proszą o sakramenty. Tym sposobem byłam świadkiem 13 chrztów i ślubu. Przez całą mszę Afryka żyła w moim umyśle. Prostokątny kościół z czerwonej cegły wypychali ludzie i muzyka. Śpiew odbijał się od każdej cegły, wpadał mi do uszu i grał w umyśle.
Panna młoda jak na kobietę przystało owinięta była w chitengą. Zamiast welonu jej plecy zakrywało kilkumiesięczny dziecko. Jego starszy o rok brat, pełnił rolę świadka i trzymał Pana młodego za palec.
Nie było obrączek, życzeń, wesela, kwiatów, makijażu. Było tylko to, co najważniejsze – przysięga przed Bogiem.
Było też 5 minut dla mnie. Goście w wiosce to wielkie wydarzenie. Gdy tylko pojawi się ktoś nowy, zostaje oficjalnie powitany. Na koniec mszy wyszliśmy z Krzyśkiem przed ołtarz razem z kilkoma murzynami. Z dumą mogliśmy powiedzieć, że JESTEŚMY Z POLSKI. Dostałaś Polsko, zambijskie brawa.

Co jadłam dziś na obiad? Afrykę.
Gospodyni posiłek gotowała na dworze. Zaprosiła nas do swojej afrykańskiej chaty. Sześcienny pokój zastawiony był przez 5 krzeseł i stół, czyli tyle ile jest w stanie pomieścić. We wnętrzu panował półmrok. Posiekane promienie słońca wpadały przez słomiany dach.  Palce w ruch. Shima, kurczak, fasola – najwięcej oczywiście dla białych. Bo biali mają dużo, więc muszą zawsze dostawać najwięcej.

Jak spędziłam popołudnie? Bez Polaków.
Zawartość mojego domu pojechała z drużyną Don Bosco i dziećmi z Oratorium na mecz do Kazembe. Ktoś musiał pilnować dobytku i być w Oratorium dla tej 20stki, która nie zdążyła wepchnąć się do ciężarówki.

A wieczór? Z Polakami.
Bat Czongo poszedł do kliniki z bramkarzem z naszej drużyny, który rozciął sobie wargę. Byliśmy sami Polacy. Z Polskim różańcem i biało-czerwoną flagą przewieszoną przez płot.

„Cudze chwalicie, a swego nie znacie”. Mądre zdanie. Dziś nabrało dla mnie nowego sensu. Bo faktycznie Polsko, teraz poznaję Cię z innej strony. Tej zewnętrznej. Dzięki temu stajesz mi się bliższa. Wiem, że masz wiele trudności i nie wszystko jest w Tobie idealne. Ale czy gdzieś jest inaczej? Nie ma idealnych ludzi, więc nie ma idealnych miejsc. 

Pierwszy raz czuję, że jestem z Tobą tak blisko.
Bo nic tu nie jest takie jak u Ciebie.

Twoja córka z Zambii – Ilona.

sobota, 10 listopada 2012

Dialogi


- Maxi idź do szkoły! – lekko unoszę głos na chłopca, który pomaga mi malować ścianę.
- Nie! Dziś nie mam szkoły, 9 klasa ma egzamin.
- To dlaczego masz na sobie mundurek szkolny?? – pytam pewna, że Maxi kłamie.
- Bo moja mama pierze w rzece moją bluzkę – odpowiada nerwowo chłopak.
- Nie masz więcej bluzek, tylko tą jedną? – pytam choć znam odpowiedź.
- Tak.


- Ciola tu mieszkasz? – pytam wskazując palcem na dom – ok. 30m2.
- Tak, chodź do środka.
Wchodzę do jednego z trzech pomieszczeń. Metry kwadratowe nachodzą na siebie. Przygniata je stół, 4 fotele, lodówka, telewizor, szafka która utrzymuje sterty makulatury z czasów kolonializmu. Całość dociskają zasłony, obrusy, butelki. Powietrze przeciska się przez ten zbiór i czuję jak wpada do mojego nosa. Słońce po całym dniu pracy, przebija się przez materiały wiszące na oknie. Czuję się jak wciśnięta pomiędzy dwa materace.
- Kto tu mieszka? – pytam uradowaną Ciole.
- Ja, moi dwaj synowie, mój mąż, moje cztery siostry i czterech braci.
Nic dziwnego, że tlen się wyprowadził – myślę.


- Joseph ile masz lat?
- 14 – odpowiada chłopiec sięgający mi do pempka.
- John a Ty?
- 12.
- Ja też ma 12! – krzyczy Joseph.
- Ty masz 8! – wrzeszczy na chłopca Maxwell
- Maxwell a Ty ile masz?
W odpowiedzi słyszę czteroosobowy śmiech.


- Ilona czy w Polsce rosną banany? – pyta Judy
- Nie, nie rosną.
- Więc, Ty nigdy wcześniej nie jadłaś bananów? – pytanie brzmi jak oczywistość.
- Jadłam. Nie mamy bananów na drzewach, ale możemy je kupić w sklepie. Przywozimy je z Afryki.
- Dlaczego kupujecie jedzenie z Afryki? Macie go za mało w Polsce?
- ?


- Kennedy ile masz dzieci?
- Około dwunastu – odpowiada swobodnie mężczyzna.

środa, 7 listopada 2012

War of rain


Czy widzieliście kiedyś deszcz? Wiecie jak wygląda ściana?
A teraz połączcie jedno i drugie.

Żywioł zamienia się w wroga. Z daleka słychać jak maszeruje po niebie. Jak liczne jest jego wojsko? Hałas każe mi sądzić, że żołnierzy jest tysiące.
Wojsko zapowiada swoje przyjście światłem, które przecina horyzont. Ubrane na czarno, spokojnym ruchem zbliża się nad Lufubu. Wiatr toruje mu drogę - wygładza ziemię rozdmuchując piasek, stara się wyrwać drzewa.
Nagle wszystko umiera. Przez kilka sekund, czuje się jak w próżni.
Wojsko dotarło na miejsce.
Na początku burza zsyła najsłabszych. Małe kropelki deszczu roztrzaskują się o skórę. Unoszą w powietrze zapach ziemi i roślin. Czuję w nozdrzach zieleń trawy.
Burza widzi, że jej plan się udał. Zmyliła ludzi i rośliny, którzy cieszą się ze świeżej wody. Wszystkimi siłami spuszcza z chmur resztę wojska. Nie ma czasu na spadochrony, na spokojne szybowanie. Krople wody spadają z taką szybkością, jakby ktoś przywiązał im kamienie do nóg. Dźwięk spadającego na blaszany dach grochu, staje się jednolitym hukiem. Krople łączą się ze sobą tworząc lawinę deszczu.
Czuję się jakbym stała pod wodospadem. Znikają mi z oczy palmy, nie słyszę wrzeszczących dzieci. Wszystkie moje zmysły biorą udział w wojnie żywiołu.

Z szarości wyłania się Kapia. Trzylatek biegnie w moją stronę. Żołnierz podkłada mu nogę i chłopiec przewraca się na mokra glebę. Biegnę po niego i stawiam na nogi. Kapia nie daje się przytulić. Dziecko w Afryce płacze samo.
Pierwszy raz odkąd jestem w Zambii, czuję jak sztywny pas ściska moje serce. Bo Kapia ma trzy lata i bose stopy zanurzone w kałuży. Bo Johny wciąga ręce przez krótki rękawek bluzki i zakłada je sobie na piersi, żeby się ogrzać. Bo widzę jak burza robi z moich dzieci manekiny, których ubrania są tak ciężkie od wody, że przestają się ruszać. Stoją wciśnięte w siebie jak puzzle, żeby wytworzyć ciepło.

Wojsko triumfalnym krokiem opuszcza Lufubu. Uwolnione dzieci biegają wokół Oratorium. Kapia pozwala się przytulić – poczuł, że jestem cieplejsza od ściany.
Wojna zostawiła po sobie porozwalane gałęzie, zerwane dachy i poprzewracane płoty.
Gdybym weszła do domu z zamkniętym oczami, pomyślałabym, że wchodzę do rzeki. Oczy mam otwarte, więc widzę jezioro w kuchni i w pokojach.
Czas, odbudować zniszczenia.

poniedziałek, 5 listopada 2012

O Pomocy


Pomoc jest względna. Często dajemy się oszukać pomocy.
Bo kiedy pomagam, a kiedy już szkodzę?
Kiedy naprawdę chcę czyjegoś dobra, a kiedy zaspokajam własne sumienie?
Kiedy pomagam z serca, a kiedy na pokaz, żeby inni widzieli?
Kiedy robię coś bezinteresownie, a kiedy żeby otrzymać coś w zamian?.

Pomoc ma różne formy. Jest złożona jak łańcuch pokarmowy. Czasem nawet nie wiesz, że pomagasz.

Lufubu budzi się do życia. Maszeruję w stronę kurnika i słyszę z daleka: „Alo Ilona! How are you? Look! Maybin! – to Agnes machająca do mnie ręką z szybkością wycieraczki. Podchodzę żeby uścisnąć jej dłoń, a ona jednym ruchem odwiązuje swoją chitenge i wkłada mi w ramiona jeszcze śpiącego Maybina.
„Ilona! Dzień dobry! Jak się masz?” – mówi Judy. Nauczyła się polskiego pozdrowienia i teraz, co rano wita mnie w moim ojczystym języku.
„Ilona! How is your morning? – pyta George. Składa rącę jak do modlitwy i kłania się, jakby brał udział w zawodach szermierki.
„Goog Morcing chicken!!!” – krzyczę na widok setek kur biegnących w moja stronę. Patrzą na mnie jak na wielką, smaczną pasze. Dziobią mnie po stopach, wskakują na plecy, krzyczą do uszu. Łapię je za pióra jak gąbkę i wyrzucam daleko ze siebie. Jedno jajko, drugie jajko, siedemdziesiąte ósme jajko…czterysta sześćdziesiąt trzy z jednego kurnika.

Poranne zbiory trafiają do sklepu w Kazembe. Kupiec ze szwajcarską dokładnością ogląda każdą wytłaczankę. Liczy pieniądze, które wyglądają jakby je ktoś wyciągnął z kosza na śmieci. Z radia kołyszą się rytmy zambijskich hitów. Zniekształca je dźwięk, który każe mi sądzić, że w radio mieszka stado gryzoni, które pożera drewno.
A ta Białaska w rogu przecież nie będzie stać w tym czasie. Ona jest z Europy, a tam ludzi są wygodni.
Właściciel w pośpiechu podaje mi krzesło i otwiera butelkę mirindy. W Afryce nie pyta się kogoś, czy czegoś chcę np. Czy chce się napić. To zbędne. Tu każdy czegoś chce. Nauczona doświadczeniem pije powoli. Wiem, że jak skończę zbyt szybko, to Pan otworzy kolejną butelkę, a mi eksploduje żołądek.

Malujemy z Chrisim sale dla dzieciaków. Niedługo będą mogły przychodzić tu, żeby odrabiać lekcje, żeby się uczyć. Teraz dzieciaki też przychodzą. Nie żeby się uczyć, ale żeby malować z nami.
Pociąganie pędzlem o ścianę, staje się malowaniem skóry, żeby była biała.
Miotła do zamiatanie podłogi, staje się mikrofonem do śpiewania zambijskich piosenek.
Praca, która powinna przynieść zmęczenie staje się przyjemnością. Bardziej niż ściany dzieci malują uśmiech na naszych twarzach.

Z założenia misje kojarzą się z pomocą. Aby drugiemu człowiekowi żyło się lepiej. Tym drugim człowiekiem jestem JA. To dzięki Agnes, Judy, Georgowi, Panu ze sklepu, dzieciakom, żyje mi się w Afryce lepiej.
Oni wszyscy są u siebie. Mają swoje problemy, swoje sprawy, swoje radości i smutki. Mają tu swój dom. Pomagają mi żyć w ich domu.

Dawanie to nie zawsze pomaganie. Bo dawanie może stać się lekcją bezradności dla ucznia.
Nauczanie to nie zawsze pomaganie. Bo można uczyć źle, można frustrować się z niewidocznych efektów.
Pracowanie dla kogoś to nie zawsze pomaganie. Bo z tyłu głowy może rodzić się myśl, że jak ja będę czegoś potrzebował to zwrócę się z prośbą do tej osoby.

Wspaniałą formą pomocy jest szczera modlitwa.
To pomoc pokorna, bo nikt jej nie widzi, wie o niej tylko Bóg.
To pomoc bezinteresowna, bo osoba, za którą się modlimy nie wie o tym, więc nie stara się odwdzięczyć.
To pomoc właściwa. Bo Bóg wie, czego potrzeba najbardziej.
A dla Boga nie ma rzeczy niemożliwych.

sobota, 3 listopada 2012

Pora deszczowa to...


- Johny, do you like a rainy season?
- Yes! Rain is good(u), full(u) food!

Pora sucha zmechaciła niebo. Zabrała mu błękit w zamian za kolor wypłowiały, który uzyskała za pomocą temperatury i dymu z pożarów.
Pora deszczowa budzi kolory. Codziennie oblewa je litrami wody, żeby wydobyć więcej zieleni z zielonego, więcej błękitu z błękitnego i więcej żółci z żółtego.

Pora deszczowa to sprint. Dystans jest krótki. Zaczyna się przy bramie, a kończy za drzwiami domu. Kilka metrów wystarczy, aby wyglądać jakby się wpadło do jeziora. W biegu biorą udział wszyscy. Długość sprintu zależy od miejsca, w którym poczuło się pierwszą krople deszczu. Szczęściarze na mecie zatrzymują się w suchym pomieszczeniu, który chroni dach z blachy. Reszta wbiega pod dach z trawy i moknie dalej.

Pora deszczowa to latające owady. Mrówki, które w zeszłym miesiącu, gryzły dzieci w stopy, w tym miesiącu są zjadane przez dzieci. Deszcz wyciąga z ich tułowia skrzydła. Miliony latających mrówko-szybowców unoszą się nad ziemią. Z daleka wyglądają jak spadający śnieg.

Pora deszczowa to przypływy i odpływy. To droga, która zamienia się w rzekę. To boisko, które zamienia się w jezioro. To drzewo, które zamienia się w wodospad. Woda pcha się do psiej budy i do grzęd w kurniku. Z każdej dziury zrobi kałużę, z każdego piasku błoto.

Pora deszczowa to muzyk. Chce żeby jego muzyka była głośniejsza od wszystkich innych dźwięków. Wyposaża krople wody w cymbałki i bębny. Deszcz gra na dachu kościoła i swoją pieśnią zagłusza księdza, mówi który kazanie. Gra na kamieniach i piasku. Dźwięki budują niewidzialne mury wokół ludzi, którzy krzyczą do siebie z daleka.

Pora deszczowa to dzieci, które skaczą po drzewach. Owoce od tygodni czekały na wodę, aby nabrać sił. Przyciągają jak magnes. Gałęzie łapią małe dłonie, kora klei się do stóp i pcha Murzyniątka ku górze. Dzieci poruszają się po drzewach jak węże – są giętki i zwinne. Kilka ruchów i w ręce młodszego rodzeństwa - które czeka pod drzewem, wpada mango, papaja, jackfruit, awokado.

Pora deszczowa zamyka przestrzeń wokół mnie. Czuję się jak mała myszka zamknięta w klatce deszczu, która ogranicza moje ruchy. Podsuwa mi pod nos perfumy, które pachną czerwoną ziemią i mokrą trawą. Pora deszczowa zmywa atrament, którym napisany był mój plan dnia. To ona dyktuje, kiedy zagram z dziećmi w netball, a kiedy rozdam im kredki. Budzi mnie w nocy, żebym mogła posłuchać jak gra i przykrywa kocem, który leżał w rogu łóżka od sierpnia.

Pora deszczowa to dyktator, którego kadencja trwa pół roku. Nikogo nie pyta się o zdanie, nie potrzebuje doradców i przedstawicieli. Pojawia się i znika, a ludzie dostosowują się do jego rytmu – poddani i posłuszni. 



środa, 31 października 2012

Siła w mango

To to nie jest tak, że zawsze mi się chce? I nie będę budzić się każdego dnia z nadmiarem energii? A jak śni mi się dom w Polsce i otworzę oczy to i tak nadal będę w Zambii? A mogę, chociaż dostać magiczną księgę z pomysłem na każdy dzień?

Żyje ze swoją myślą bardziej niż kiedykolwiek. Mam jej wiele do zarzucenia, wiele chciałabym w niej zmienić. Czuje jak staje się, co raz bardziej pewna siebie, pokazuje mi swoja prawdziwą postać. Co raz swobodniej odbija się we wnętrzu czaszki. Uwolniona od zegarka, za czas wybiera słońce. Porzuciła wiadomości, gazety, reklamy, seriale. Rodzi się z pragnienia, a nie z perswazji. Myśli nie krępują spojrzenia – ‘ale się ubrała’, ‘ale ma dziwną fryzurę’, ‘hipsterka’. Myśl się nie wstydzi, nikt nie patrzy. Idzie z fryzurą, której nie podpatrzyła w październikowym wydaniu glamour; w ciuchach, których nie wybrał za nią jesienny trend; z wykształceniem, które wybrał jej intelekt, a nie cudze oczekiwania.
Myśl dużo ode mnie wymaga.
A mi się czasem nie chce myśleć.
Idę i toczę walkę w głowie.
Panie Boże może tak byś mi pomógł pokonać samą siebie?

Dam Ci mango!

Szuram sandałem po betonowych schodach, popycham lewą ręką skrzypiące drzwi i wdycham poranne słońce zmieszane z wilgotną ziemią. Mrużę oczy. Nie z powodu słońca, które o tej porze krępuje świt. Oślepiają mnie zęby Feliksa. Dzieciak wygląda jak Michael Jackson z czasów młodości. „Ilona!” – krzyczy z takim entuzjazmem, że jest mi wstyd, że ja to właśnie ja. Zaczęłam dzień od słabości, a on się cieszy. Wkłada rękę do kieszeni spodni, na których więcej jest brudu niż materiału. Wyciąga zielono-żółty owoc i macha mi nim przed nosem. „For you!”.
Mango.
Mango smakuje jak sok pomarańczowy po godzinnym biegu, albo jak kostka czekolady po pikantnej pizzy. Przykleja się do ust, wchodzi między zęby, masuje język i włoskami czyści przełyk. Mango jest rzeźkie jak arbuz, słodkie jak pomarańcza i soczyste jak brzoskwinia.
Mango powala mnie i moją dręczącą myśl na czerwoną glebę.
Nie powala mnie smakiem, a intencją.

Pod koniec października w Zambii wszyscy wyczekują mango tak samo jak deszczu. Dzieci z pustymi brzuchami rzucają kamieniami w wysokie drzewa, by spadło na ziemię choć jedno, niedojrzałe.

Feliks przeciąga się po glinianej podłodze. Przez dach ze słomy przeciskają się pierwsze promienie słońca. Poranna toaleta trwa przez dwa przeciągnięcia rąk ku górze i jedno podrapanie się po głowie. Chłopak łapie w dłoń wiadro i idzie po wodę. Wyschnięte ziemia zdziera skórę z jego stóp. Drzewo wielkości domu ochładza go swym cieniem. Leżące wokół kory zielone owoce wielkości pięści, zasiewają ziarnko nadziei w jego głowie. Nadziei na choć jedno dojrzało mango, nadziei na śniadanie. Skarb leży tuż obok i mieni się swoją żółcią jak złoto.
Feliks idzie po wodę. Przy każdym kroku czuję, jak mango uciska go w udo. Śniadanie czeka w kieszenie na swoją kolej. Chłopak mija bramę farmy i słyszy skrzypienie drzwi – z domu wychodzi Muzungu-Ilona.

Feliks nie jadł śniadania. Nie jadł wieczorem pizzy, która nadal zalega mu w żołądku. Nie kupi sobie czekolady i nie zapcha się chipsami. Nie zje też mango, które zjadłby, gdyby głodu nie pokonała chęć ofiarowania.

Mango daje mi więcej energii, niż czarna kawa. Wytwarza więcej endorfin, niż tabliczka czekolady. Nie z powodu składników mineralnych w nim zawartych. Tylko z powodu, z jakiego do mnie trafiło.

niedziela, 28 października 2012

Awaria Malaria


Wchodzę do kaplicy. Przez okna wpada mrok, który przykrywa wnętrze. Klękam. „Nie, nie dam rady.” Kładę się na podłodze.

Światło latarki toruje jasną przestrzeń przed moimi oczami. Schylam się by zabrać mokre pranie z miski. Podnoszę się, aby powiesić je na lince. Myślę o każdym mięśniu, o każdym zgięciu stawu, myślami staram się wykonać ruch. Śmieje się z własnej bezsilności. Czuję jakby ktoś zamknął mnie w słoiku, którego pokrywka przyciska mi głowę. Boli mnie czaszka.

„Nie idę na kolacje, zamknij proszę drzwi” – mówię do Krzyśka, który nie do końca wie, o co chodzi. Układam na łóżku swoje ciało, które teraz waży o 80kg więcej. Po mojej skórze chodzą setki mrówek. Mają na sobie rozżarzone buty, którymi mnie parzą. Czuję jak przemieszczają się w kierunku głowy. Maja czaszka jest dla nich za mała, więc rozpychają się we wszystkie strony.

„Jak się czujesz Aniołku?” – ksiądz Gienek mówi do mnie „aniołku’. Ksiądz Gienek to twardziel z westernów z lat 90tych. Jeśli mówi „aniołku’ to znaczy, że się przejął.
- Źle. Nie mam siły i jest mi strasznie gorąco.
- Zmierz temperaturę – podaje mi termometr.
38 stopni.
- Leż. Przyjdę do Ciebie za 2 godziny.

Mrówki zmieniają rozżarzone obuwie na łyżwy i jeżdżą po mojej skórze, która stała się lodowiskiem. Okrywam się kocem, przez co przypominam kokon motyla. Ciało uniezależnia się od klimatu. Nie ważne, że w pokoju jest ponad 30stopni Celsjusza – marznę. W brzuchu zamiast organów, pracuję lodówka zainstalowana przez mrowisko. „Proszę, niech ktoś przestanie dokręcać tą pokrywkę od słoika, bo pęknie mi czaszka!”.


Leżę i śpię.
Moje nowe misyjne obowiązki. Do tej pory to najtrudniejsza rzecz, jaka mnie spotyka na misji. Leżenie i spanie zawsze były dla mnie jak wyrok za złe uczynki.
Mam tyle snów.
Biegnę polną ścieżką, zamkniętą w wysokich pasmach górskich. Z każdej strony nadbiegają dzieci. Nie są czarne, nie są białe. To latynoamerykanie, którzy śmieją się do mnie i biegną razem ze mną…..Puk, puk. Pięść księdza sprowadza mnie z Ameryki Południowej do łóżka w Lufubu.
- Pij więcej, bo przyniosę kija! – jak miło, że wrócił stary ksiądz Gienek.
- Nie mam kiedy pić, bo cały czas śpię – odpowiadam spod poduszki.

Leżę i śpię. Z dwojga złego wolę spać. Śnię.
Stoję przed czarną dziurą, którą otaczają równie czarne dzieci. Jedno z nich staje naprzeciwko mnie i spogląda w sam środek czarnej dziury. Zaraz skoczy. Zgina kolana i czeka. Nie mogę nic powiedzieć, nie mogę go powstrzymać. Patrzę w ciemną otchłań, z której zaczyna wydobywać się jasne światło, które teraz oświetla twarz dziecka. „Ilona Kaczmarek” – głośno i wyraźnie wypowiada murzynek. Zastępuje go inne dziecko. Dziura znowu jest czarna, dziecko znowu wygląda jakby miało skoczyć, znowu pojawia się światło, znowu słyszę swoje imię i nazwisko. I tak w kółko, kolejne dziecko i kolejne….Puk, puk. Puk, puk, puk. „
- Ilona! Ilona! – sprawczyniami hałasu są Florence i Joyce, które stoją pod moim oknem.
- Ilona! Come! (Ilona, chodź) – mówi Joyce, której angielski jest co raz lepszy.
- I’m sorry Joyce, but I can’t because I’m sick. (Przepraszam Joyce, ale nie mogę bo jestem chora)
- Ilona! You are sick, go to clinnick, take madicine!(Ilona jesteś chora, idź do kliniki, weź lekarstwa!) – jeszcze głośniej krzyczy dziewczynka.
- Joys I was today, I have madecine (Joyce byłam w klinice rano i mam lekarstwa)
- Ilona! You are very very sick. Ilona! I am coming, open the door! (Ilona, jesteś bardzo bardzo chora. Ilona nadchodzę, otwórz drzwi) – Joyce mówi to z taką stanowczością, że resztkami sił zaczynam się śmiać.
- Thank you Joyce, but I want to sleep. Go to Oratory. (Dziękuję Joyce, ale chcę spać, idź do Oratorium.)
- Ok Ilona. I’m going, but I am very very sorry! (Ok. Ilona, idę, ale bardzo, bardzo mi przykro.)
- Nalikutemła Joyce (Kocham Cię Joyce)
- Nalikutemła Ilona (Kocham Cię Ilona)

Leżę i śpię.
Przez okna mojego pokoju wlatują dźwięki muzyki, śpiewów, okrzyków. Dziś święto niepodległości w Zambii. Czuję się jak małe dziecko, które za karę musi siedzieć w domu, a tak bardzo chciałoby wybiec na dwór. Podchodzę do okna. Moje uszy łapią muzykę, a głowa odbija dźwięki bębnów. Gdyby nie dłonie przyklejone do ściany, pewnie upadłabym przy następnej nucie.

„Janek Bosko mówił, że jak w domu jest chory, to na ten dom spływa więcej Bożej łaski. Widocznie naszemu domowi potrzeba teraz dużo łaski.” – stwierdzenie księdza Gienka.
Salezjański charyzmat - aż chce się chorować. 

czwartek, 18 października 2012

Mansa - Lufubu


Przeciąg w oczach. Suche powietrze wlatuje przez otwarte okna autobusu. Plącze się w perułkach pań, śliska po spoconej skórze panów, wyciera dziecięce nosy i osusza moje przeterminowane soczewki.
Czym by tu przetrzeć oczy? Oglądam swoje dłonie, które przed chwilą strzepywały słomę i piasek z siedzenia. Patrzę na koszulkę, w którą wtulały się dzieci. Zostawiły na niej trochę kurzu, trochę smarków, trochę shimy.
Mogę zamknąć oczy i zasnąć. Przede mną trzy godziny jazdy. Mogę zamknąć oczy, ale nie mogę zasnąć. Autobus mną szturcha. Koła wpadają w dziurę, a moja głowa uderza w fotel. Koła zatrzymują się na przystanku, a okna oblepiają damskie dłonie. Prawa ręka puka, a lewa przyciska do szybę banany, wodę i ryby.
Nie mogę zasnąć, ale mogę zamknąć oczy.
Jestem w Mansie. Widzę Agatę grającą na gitarze. Śmieję się z Beti i jej afrykańskich dolegliwości. Przechadzam się po Shoprite, w którym czuje się jak w Tesco – dziesięciominutowy powrót do Europy. Biegam po szpitalu, żeby załatwić badanie wzroku - kasa na lewo, badanie na parterze, pieczątka na pierwszym piętrze, łazienka na dole.
Otwieram oczy.
- Muzungu! – wyrwało mi się na widok białej dziewczyny, która jedzie na rowerze.
Poruszenie w autobusie. Biała dziewczyna dziwi się na widok białej dziewczyny i jeszcze nazywa ją po afrykańsku – muzungu.
- Dziwisz się na widok białej dziewczyny? – pyta Pan z przodu, rozbawiony moją reakcją. -Jak się czujecie z tym, że wyglądacie inaczej?
- Normalnie. Jak w domu – mówi Krzysiek.
- Czasem wydaje mi się, że moja skóra jest czarna – odpowiadam.

Zamykam oczy. Nie mogę spać. Pan z przodu rozpoczyna przemowę. O tym jak to dobrze, że przyjechaliśmy do Afryki, jak to było w Zambii pięćdziesiąt lat temu, jak to wszystkim się wydaje, że biali to bogaci, o tym że…dziecko obok zaczyna wrzeszczeć. Nic nie słyszę, ale przytakuję głową.

Lufubu.
Ilona! Ilona, Ilonaaaaa!!! Iiiiloooooonaaa!!! Chriiissss! Chris, Chris! Ilona, Chris!!!!!
Maxwell zrywa plecak z moich ramion. Lucy próbuje zdjąć czapkę z głowy Chrisa. Agnes biegnie w naszą stronę i rzuca mi w ramiona swojego dwumiesięcznego synka. Adrian pokazuje mi swój rozcięty palec.
Lufubu.

poniedziałek, 15 października 2012

MINĘŁY DWA MIESIĄCE


Tak łatwo jest znaleźć się w Afryce, w Ameryce, w Azji. Jeszcze łatwiej przekracza się granice Europy. Kiedyś podróżowano miesiącami, a nawet latami. Każda komórkowym ciała, miała swoje pięć minut, aby odetchnąć innym powietrzem, wtopić się w nowy klimat. Dziś komórki unosi się osiem kilometrów nad ziemią i przerzuca je w samolocie z jednego świata w drugi.
Gdyby moje komórki miały serca, to dwa miesiące temu dostałyby zawału.
Potrzeba im było sześćdziesięciu dni, aby zrozumieć, że słońce świeci każdego dnia, że temperatura nie spada, a rośnie, że ludzie są czarni, że język, który słyszą to nie jest polski.

Tak łatwo przerzucamy ciała za granicę. Tak trudno zawieszamy, choć jedną myśl w mentalności tego, co za tą granicą spotykamy. Nie ma na to czasu. Nie chodzi o to, żeby poznać. Chodzi o to żeby być. W jak najkrótszym czasie, a jak największej liczbie miejsc.
Dziesięć stolic w miesiąc! Albo nie – dziesięć stolic w dziesięć dni. 

Byłem w Afryce – w Egipcie.
Znam dokładnie tamtejszy piasek. Leżałem na nim codziennie po pięć godzin, przez dziesięć dni. Pięćdziesiąt godzin leżenia nie poszło na marne. Wiedza wychodzi mi skórą – jest brązowa.
Poznałem też dokładnie jedną z dzielnic. Korzystałem z wszystkich jej atrakcji zamkniętych w prostokątnym murze. Moje dzielnica nosiła sześć gwiazdek. Egipcjanie? Widziałem ich z okna autobusu. Dobrze wyglądali w kadrze, gdy robiłem zdjęcie piramidom. Nie potrafię wymienić imienia żadnego faraona, ale zdjęcie jego grobu – piramidy, wisi nad moim łóżkiem.

Ludzie z dwunastu stron świata latają do innych krajów na wakacje. Ludzie o różnych charakterach i różnym doświadczeniu. W samolocie wszyscy są tacy sami. Chcą być. Czy chcą poznać?

Jeśli nie poznasz żadnego tubylca, nie wejdziesz do jego domu, nie zjesz na obiad tego co on, nie poczujesz jego rytmu dnia, nie przejedziesz się jego samochodem i nie spędzisz wieczoru w gronie jego znajomych, którzy mówią w swoim języku i którzy śmieją się ze swoich żartów, pozostanie Ci słońce, niebo i piasek, które są w każdym kraju, również w Twoim.

Aparat fotograficzny zbliża ludzi – na zdjęciu.
Nie chodzi o to, żeby docenić trud kobiety z Tajlandii, która dziesiątą godzinę zrywa liście herbaty. Chodzi o to, żeby jak najszczerzej się przy niej uśmiechnąć i potem powiesić zdjęcie nad łóżkiem. Obok piramidy. Bo byłem w Tajlandii. I w Egipcie.

Wakacje zmysłu wzroku.
Nos nie zwiedza, bo śmierdzi.
Słuch nie rozumie języka.
Dotyk brzydzi się skóry, bo czarna, bo brudna, bo nie wiadomo, co wcześniej dotykała.
Mowa kieruję się tylko w kierunku towarzysza podróży.

Minęły dwa miesiące.
Dwa miesiące temu przyglądałam się kobietom, które noszą pół swojego dobytku na głowach i zastanawiałam się jak dają sobie radę. Dziś po prostu je mijam.
Dwa miesiące temu zachwyciłam się, gdy zobaczyłam afrykańskie niebo obsypane gwiazdami. Dziś, gdy odmawiam nocny różaniec, często patrzę w ziemie.
Dwa miesiące temu, gdy zerwałam banana z drzewa, radość sprawiał mi każdy kęs. Dziś jem banany jak ziemniaki.

Dwa miesiące temu poznałam Maxwella i dziś nadal mnie rozbawia. Przytuliłam Sylwię i dziś dalej ją przytulam. Pierwszy raz zagrałam z Catherine i Moureen w netball i dziś, gdy je widzę, pytam czy zagramy. Nakrzyczałam na Johnego, że bije się z Florence i dziś dalej na niego krzyczę.

Pogoda zaczyna męczyć. Jedzenie smakuje tak samo. Palmy wtapiają się w krajobraz. Niebo zachwyca, ale jakby mniej. A Welsey biega po Oratorium ze swoim śnieżnym uśmiechem, a ja każdego dnia dziwie się, że on tak szybko wchodzi na drzewo. Zachwycam się, gdy chodzi na rękach. Cieszę się, gdy się do mnie przytula. Nie nudzi mnie opatrywanie mu po raz ósmy tej samej rany.

Poznać nowy kraj i się nim zachwycić? Najbardziej zachwycającym cudem, jaki stworzył Bóg jest człowiek. Człowiek tworzy miejsce, a miejsca tworzą ludzie.