niedziela, 30 września 2012

No sweat, no sweets

Jedziemy samochodem z Kazembe.
- Ilona widziałaś ten napis – mówi rozbawiony Krzysiek wskazując palcem.
„NO SWEAT NO SWEETS’ (nie ma potu, nie ma słodyczy)
Zaraz pod nazwą ‘Lufubu” wita przybyłych, owe hasło namalowane na sześciennym głazie.

Biały człowiek to pieniądze, słodycze i długopis. Trzy pierwsze skojarzenia na widok Europejczyka.
„Give me my sweet” – pierwsze angielskie zdanie małego murzynka. Wyraz „my”(mój) dzieci traktują jak przedrostek. Dodają go przed każdym rzeczownikiem.

Nad boiskiem unosi się chmara kurzu. Dwadzieścia cztery czarne stopy pobudzają ziarenka piasku do lotu. Za nimi ciągną się gałęzie, które rozdmuchują ziarenka dalej. Jedna gałąź nie pasuje do pozostałych. Wyrastają z niej białe stopy, które wyprzedzają pozostałe ciemne. Gałąź szykuje się do skoku. Energicznym slalomem rozrzedza piaszczyste powietrze i upada ociężale na poboczu drogi. Stopy stoją w tym samym miejscu, teraz nie wyrasta z nich gałąź, tylko Krzyś.

Ekipa, która przeniosła ścięte drzewo, siada pod drzewem z gracją spadającego worka ziemniaków. Kurz zatyka im nozdrza, temperatura powietrza wysusza ich ślinę. Przyglądam się małym kropelką na ich czołach. Błyszczą w świetle południowego słońca.
Jest pot nie ma słodyczy. Słodycz dawania otrzymuje Krzyś – „chcecie cukierka, czy buty?” – pyta.
„Give me my shoes!”
Dzieciaki stoją jedno za drugim w naszym salezjańskim sklepie. Afrykańska kolejka jest jednolita - między jednym, a drugim stojącym nie ma wolnej przestrzeni. Wszyscy wpatrują się w ladę, jakby właśnie odbywało się na niej wskrzeszenie Łazarza. Emmy-ekspedientka rozrywa folię i podaje Johnemu klapki. Ten nie patrzy czy rozmiar dobry, czy kolor odpowiada. Patrzy w stronę wyjścia. Chce jak najszybciej, pokazać światu swoje pierwsze buty.

Południe. Afryka w agonii. Powietrze przeciążone od ilości promieni słonecznych, wdusza mi się w skórę. Do płuc zamiast tlenu pcha się gęste zmęczenie. Krowy i osły padają w cieniu palm. Ludzie siedzą bezdźwięcznie w swoich domach. Dwugodzinny koncert rozpoczynają pasikoniki, świerszcze i inne podobne owady, których nazw nie znam. Piszczą jakby natura wyposażyła je w połamane skrzypce. Słucham ich koncertu, bo żadne inne zwierze nie ma sił, aby go przerwać.

Pot wyciska się z mojego czoła. Zasłużyłam na słodycz. Palmową aleją idzie w moją stronę 9letnia czekoladka. Dokładnie na jej biały uśmiech mam teraz ochotę. Czekoladka ma na imię Sylwia. Owija ją czerwono-biała sukienka w kratę. W kręte i w dziury. Największa z dziur odsłania jej pępek.
Łapczywie chwytam czekoladkę w dłoń i prowadzę do domu. Cichaczem wchodzimy do mojego pokoju. Gdyby ktoś zobaczył moją słodycz, nie byłby zadowolony.
Pozbawiam czekoladkę dziurawej owijki i okrywam ją swoją chitengą. Jedną ręka chwytam igłę i nitkę, a drugą jej dłoń. „Chodź, tylko cicho” – mówię, choć niepotrzeba. Widok mojego pokoju zamienił Sylwię w manekina. Tylko oczy, które obracają się we wszystkie strony, zdradzają, że to żywe dziecko.

Owady grają ostatni akt, a ja kończę łatać dziury w owijce. Dziewięcioletnie oczy, ani na sekundę nie przestały śledzić poczynań igły.
Ostatnia pętelka na nitce. Gotowe. Promienie słoneczne już nie topią pępka mojej czekoladki.

Słyszę najcichsze w swoim życiu „ Thank you”. Wymiotuję z nadmiaru słodyczy.

czwartek, 27 września 2012

Message

Innocent wręcza mi zwiniętą karteczkę do ręki. Czytam :
"Dear Ilona,
Good morning to you! I just want to tell you that I am not feeling well so, I may not come.
Agatha."

Czy dziwi mnie, że nauczycielka nie przyszła do przedszkola, nikomu nic wcześniej nie mówiąc?
Nie.
Czy się tym przejmuję?
Nie.

W moim umyśle zadomowił się wirus. Jego medyczna nazwa to "afrykańska znieczulica". Wirus szybko się rozprzestrzenia i z każdym dniem atakuję nowe sfery życia społecznego w Zambii. 






poniedziałek, 24 września 2012

Palpitacja deszczu


 Kraty w oknach rozrywają męskie głosy, które pchają się do sali:
“…Bunda Maxwell – present, Mwewa Justice – present, Chibie Moses – present…”
To chłopcy obecni na treningu piłki nożnej.
Dziewczynki siedzą przede mną na ziemi. W pomieszczeniu panuje półmrok. Ostatnie promienie słoneczne, które wpadają do sali, zatrzymują się na ciemnej skórze murzynek.
Bavery pcha się w stronę okna. Nie marnuje resztek światła, dzięki którym odróżnia brązową kredkę od czarnej. Warkoczyki na jej głowie wyglądają jak pełzające węże. Podarta sukienka i dziurawe buty przypominają mi, że Bavery mieszka w Zambii. Jej oczy, usta, nos układają się w twarz o amerykańskim wyrazie. Mogłaby się przebrać i prowadzić galę rozdania Oskarów. Czy ona wie jaka jest ładna?

Stukanie w sufit, rozpędza obraz Bavery, która wysiada z białej limuzyny. Dźwięk jest co raz gęstszy. Wydaje się jakby ktoś rozsypywał ryż na dachu. Wyglądam za okno. Moje serce osiąga stan przedzawałowy. Tylko drzwi, których zamek otwiera się za siódmym razem, dzielą mnie od…otwieram drzwi za pierwszym razem…od DESZCZU!

Stoję na twardej jak blacha ziemi z rękami wyciągniętymi do nieba. Wraz z oczami zamykam wszystkie zmysły. Zostaje tylko czucie. Mokre krople kłują mnie w skórę. Gęste powietrze ciąży mi na barkach.
Czuję wbijający się we mnie kasztanowy wzrok. Odnajduję oczy Bavery, które mówią do mnie: „Nie dość że biała, to jeszcze wariatka.”

Road of Africa


Kto zbudował drogi asfaltowe w Zambii? Naród, który za parę lat, będzie wkręcał nam żarówki w pokojach. Chińczycy.

Jestem na wzgórzu. Przyglądam się azjatyckiemu dziełu, które przecina czerwoną ziemie Afryki. Z tej perspektywy droga wygląda jak czarna serpentyna, rzucona na zielono-żółtą sawannę i rozlewiska. Jej obrzeża zdobi tysiące kolorowych punkcików. Znaki drogowe? Tu nie ma znaków drogowych. To ludzie. Podczas kilkudziesięcio kilometrowej drogi można ich spotkać setki. Jak długo tak idą? Ciężko stwierdzić. Poruszają się tym samym, niczym niewzruszonym tempem.

Czarna kobieta z dzieckiem na plecach, zakłóca jednostajny rytm marszu- przyspiesza. „Hallo, dlaczego się śpieszysz?”- pełne zdziwienia pytania, ograniczają jej ruchy. Kobieta odnajduje zgubiony rytm marszu - zwalnia.

Osiemdziesięciopięciokilometrową trasę z Lufubu do HasziKiszi można pokonać w 30 minut. Sprzyja temu prosta droga, samochody przejeżdżające średnio raz na piętnaście minut, dwa skrzyżowania dróg.
Pokonuję drogę w 45 minut.
Tracę czas na slalom pomiędzy dziurami, które wyglądają jakby na asfalt spadały meteoryty wielkości dorosłej świni. Redukuje biegi, aby nie zabić biegających po drodze kuz. Zwalniam, gdy jadę pomiędzy wioskami – z każdej strony nadbiegają dzieci. Rozpraszają mnie bagaże ludzi. Kobieta w czerwonej chitendze niesie na głowie garnki, w których można by ugotować obiad dla całego wojska. Mężczyzna w błękitnym kombinezonie jedzie rowerem. Na bagażniku wiezie deski ułożone w trójkąt o wysokości 3 metrów.

W Afryce trzeba się dobrze skupić, żeby się zgubić. Aby dotrzeć z miejsca A do miejsca B, należy jechać 30 kilometrów prosto, skręcić w lewo i dalej 50 kilometrów prosto.

Jestem na wzgórzu. Przyglądam się azjatyckiemu dziełu, które przecina paletę zieleni i żółci.

Gdyby sytość kolorów odpowiadała sytości ludzkiego żołądka w Zambii nikt nie byłby głodny.

sobota, 22 września 2012

Łukasz o wytrwałości


Budzik Krzysia strzela focha. Nie dzwoni. Krzysiek nie wstaje.
Mszę celebruje ksiądz Czesiek, zanim Janek Bosko, nad całością czuwa Trójca Święta.
Naprzeciwko siedzę ja. Przy tej śmietance obecnych – mały szarak, który dostał msze świętą tylko dla siebie.
- Cóż za wyróżnienie Ilono, masz uszy, to słuchaj:
„…Wreszcie ziarno żyznej ziemi oznacza tych, którzy wysłuchawszy słowa sercem szlachetnym i dobrym, zatrzymują je i wydają owoc dzięki wytrwałości” Łk 8, 15.
WYRWAŁOŚĆ. Z ust x Cześka dosłownie pada słowo PERSEVERANCE.

Oratorium rośnie i potrzebuje składników mineralnych w postaci piłek, boisk, książek, kredek, gier itp. Jeśli chcemy, żeby rozwijało się zdrowo, musimy mu je zapewnić. Nie ma problemu. Co to jest kilka tysięcy dolarów dla Pana Boga? Modlitwa, projekt, modlitwa, pieniądze na projekt, modlitwa, wolontariusze, modlitwa, plan działania, modlitwa.
Oratorium dostało środki. Do Oratorium przyjechaliśmy z Krzyśkiem, aby kierować jego rozwojem.
Czy pieniądze i opiekunowie z zapałem do pracy wystarczą, żeby w przyszłości Oratorium było silne i zdrowe?
Nie, jeśli nie będą wytrwali.
Tak, jeśli będą wytrwali.

Przez tygodnie, a nawet miesiące przygotowujesz się do wykonania zadania. Wspierają Cię bliscy, znajomi, obcy ludzie, Irena. Bóg każdego dnia daje Ci znaki, żebyś tylko nie pomylił drogi. Wysługuje się Panią doktor z Twojej uczelni; panem na trasie Bydgoszcz-Poznań, który zabiera Cię na stopa; ojcem Dominikaninem, który pomaga Ci zebrać pieniądze; dziećmi z podstawówki, które zbierają paczki; siostrą, którą spotykasz w punkcie szczepień; a przede wszystkim wysługuje się dwoma księżmi z Korowodu 20 i trzynastoma owcami.

Czas start. Wyruszasz. Upadasz. Wstajesz. Nie chce Ci się. Zbierasz siły. Idziesz dalej. Wkurzasz się. Wątpisz. Ufasz. Znowu padasz. Znowu wstajesz. Znowu nic z tego nie wychodzi. Znowu idziesz dalej… Standardowa procedura każdego zadania. Nie ważne czy to trzecia poprawka egzaminu, czy drugi miesiąc poszukiwania pracy, czy jedenasta wizyta w siłowni, czy pies który już dawno powinien oduczyć się gryzienia butów, a nadal to robi.

Bez wytrwałości nie osiągniesz żadnego celu, praca nie da żadnego owocu. Choćby Ci Bóg zesłał milion dolarów, armię dobrych wróżek i IQ 170.

czwartek, 20 września 2012

Woda spada



Woda jest najbardziej zapracowanym żywiołem. Myje, pierze, płucze. Zamarza, skrapla się, topnieje. Woda jest deszczem, jest śniegiem, jest rosą. Wodę się pije, wodą się nawadnia, wodą przemywa się rany.
Ja na wodę patrzę,
Patrzę jak spada z 10 metrowej skały. Spada gęsto, żeby na końcu rozbić się w miliony kropel, które odbijają się od kamieni jakby były z kauczuku.
Rozglądam się wokół. Nie widzę budek z pamiątkami, tarasów widokowych i aparatów z turystami. Widzę krajobraz tak samo, jak widział mój przodek Afrykańczyk setki lat temu. Woda rzuca się na rośliny jak drapieżne zwierzę i wyrywa z nich głębie koloru. Zieleń i żółć pachną dziczą.

Przeskakuje ze skały na skałę. Busz wygłusza dźwięk wodospadu. Ukrywa jaskinie buszmenów, których szukamy. Afrykańczyk nie zanieczyszcza buszu znakami drogowymi. Afrykańczyk drogi zna, dlatego on do jaskini trafiał, a my nie trafiliśmy.

Jeziora szuka się łatwiej. Rzeka to niezawodna przewodniczka, który dba o swoich turystów. Rozrzedza powietrze, które lepi płonące słońce. Zaprasza nas do kąpieli. Korzystamy z tej świeżości.

poniedziałek, 17 września 2012

Pływające puzzle


Spilsbury w 1763 roku jako pierwszy w historii ludzkości ułożył puzzle.
Misha w 2012 jako pierwszy w historii Lufubu ułożył puzzle.

Obrazek przedstawia psa i kota. Na obrazku są auta. Obrazek pokazuje czerwonego kapturka. Obrazki są ładne. Dlaczego ktoś je pociął???
Od 30 minut tłumaczę dzieciom, że te pocięte obrazki to naprawdę fajna zabawa. Dziś każde dziecko w Lufubu, przedstawia tan sam poziom intelektualny z dziedziny układania puzzli – poziom zero.
Bystre oko Mishy dostrzega dwie części głowy kota. Zręczne palce dopasowują układankę. ILONA! LOOK! – pełen radości głos biegnie w moją stronę.
Dobrze, przed Tobą jeszcze tylko 58 kawałków!
Źrenice pływają w gałkach ocznych, jak złota rybka w szklanej kuli. Jedne po drugich wyłapują pasujące elementy. Ilona! Ilona! Ilona! – to imię zaczęło mnie prześladować. Dobiega z każdej strony i niesie w dłoni dwa pasujące kawałki puzzli.

Brawo dzieciaki, potraficie układać puzzle! Ale dlaczego wrzuciłyście wszystkie do jednego pudełka?


Czuję jak noc rozszerza moje źrenice. Drzewa i chaty utopiły się w ciemności. Moją deską ratunku jest ognisko, które pali się przed kościołem. Wokół niego dryfuje ubrany na pomarańczowo chór, który wczoraj przyjechał do Lufubu. Zewsząd napływają kolorowe ubrania. Skóra ich właścicieli zlała się z nocą. Światłem latarki szukam twarzy, żeby wiedzieć z kim się witam.
Ognisko jest dla mnie lądem w morzu ciemności. Tylko dla mnie. Murzyni nadal są na wodzie. Ich ciała pływają w rytm muzyki. Woda przedostaje się do ciała przez dziurki od nosa i wypełnia miejsca, w których normalnie są kości i stawy. Dzięki temu nogi, biodra, talia, szyja poddają się falom dźwięku, których źródłem są bębny, gitary i gardła. Ciała pływają we wszystkich stronach. Znają kierunek każdej pieśni.

Maxwell chwyta mnie za ręce i tańczy. Pięcioletnie dziewczynki biją mnie gałązkami po nogach. Chcą je przedziurawić. Zauważyły, że w moich nogach nie ma wody. Mam kości.

piątek, 14 września 2012

MINĄŁ MIESIĄC


Minął miesiąc, od kiedy postawiłam swoją stopę na afrykańskiej Ziemi.
I niech mi ktoś powie, że Boga nie ma!

Czy można ocenić swój dom, jeśli nigdy nie opuściło się jego wnętrza?
Oczywiście można opowiadać, o panującej w nim atmosferze, o kolorach ścian, o wielkości pokoi. Ale nie można zobaczyć, jak dom prezentuje się w kontraście z innymi domami. Nie wiemy ja wygląda dach, ani tynk. Opisywanie domu tylko z wewnątrz jest nieobiektywne. Moim domem jest Europa. Teraz wyszłam na zewnątrz.

Moje myślenie dryfuje w buszu. Daleko od bilbordów, od spalin, od reklam. Myślenie samo wybiera temat. Do tej pory spis treści myśli podawały mi mass media.
Mass media wzbogacają informacje na tematy, które same wybiorą. Znasz walutę, prezydenta i przynajmniej dziesięć większych miast Stanów Zjednoczonych. A wiesz chociaż gdzie leży Namibia?
Mass Media zubożają wyobraźnie. Co wiesz o Afryce? Że jest biedna. A potrafisz wyobrazić sobie życie przeciętnego Afrykańczyka?
‘Co tam będziesz jadła?’ ‘Będziesz miała prąd?’ ‘Można tam kupić jakieś kosmetyki?’. Pytania z przed miesiąca.

Człowieka definiuje się przede wszystkim biorąc pod uwagę kraj, z którego pochodzi.
Bogaty Europejczyk. Biedny Afrykańczyk.
Stereotypy społeczne nie widzą jednostek, widzą całą populacje. Dlatego Europejczyk każdego Afrykańczyka uważa za biednego, a Afrykańczyk każdego Europejczyka za bogatego.

Bieda.
Dwunastoletni Janek Kowalski z Polski, tupie o podłogę trampkiem Lacoste. Chce dostać iPhona.
Dwunastoletni Maxwell Bunda z Zambii, szura klapkiem spiętym agrafką. Chce dostać długopis.
Janek i Maxwell dostają upragniony prezent. Obydwoje się cieszą, obydwoje się uśmiechają, obydwoje następnego dnia moja już nowe pragnienie.
Pieniądze, albo ich brak nie wpływają na zadowolenie człowieka. Pieniądze zmieniają potrzeby.

Jedzenie.
Jedzenie to problem Afryki - jedzenia brakuje, dzieci są niedożywione.
Jedzenie to problem Europy. Co raz więcej dzieci walczy z otyłością. Pięcioosobowa rodzina X zatruła się grzybami, wszyscy zmarli. Pani córka ma anoreksje. Ma Pan cukrzyce i za wysoki cholesterol. Przytyłam – będę biegać. Od poniedziałku nie jem po 18tej.
Afrykańczycy i Europejczycy myślą o jedzeniu z taką samą częstotliwością.
Jedzenie to problem globalny.

Choroba.
W Afryce duży odsetek ludzi umiera na AIDS. Społeczeństwo wykańcza malaria i gruźlica.
W Europie codziennie setki ludzi ginie w wypadkach samochodowych. Społeczeństwo wykańcza stres i brak czasu. Zanieczyszczone środowisko, chemia, promieniowanie, przyczyniają się, do co raz częstszych zachorowań na raka.


Dziecko.
Afrykańskie dziecko żyje w stadzie dzieci. Spędza z nimi całe dnie, dzieli się jedzeniem, ubraniami. Rocznym dzieckiem opiekuje się grono trzylatków. Jego piętnastoletnia mama jest w tym czasie w szkole. Dziecko biega po buszu i kombinuje z czego zrobić zabawkę, której rodzic mu nie kupi. Tworzy samochody z drutów, gruchawki z butelek i piłki z liści bananowca.
Europejskie dziecko jest samowystarczalne. Chodzi do przedszkola, ale w weekend może cały dzień spędzić samo. Przecież ma komputer i PlayStation. Jego mama jest w tym czasie w pracy.
Europejskie dziecko ma wiele alternatyw.
Może odwiedzić kolegę, żeby wiedzieć co u niego słychać, ale może też wysłać mu sms i zostać w domu.
Może podać swojemu koledze rękę i pogratulować mu, ale może też wcisnąć ‘Lubię to” na facebooku i nie fatygować się zbędnymi gestami.
Może rozpocząć rozmowę z dzieckiem siedzącym obok niego w metrze. Może, ale wtedy złamię zasadę. W metrze wszyscy maja autyzm. Nieważne czy wzrok wbity jest w podłogę, w rurę, czy we własne buty. Ważne żeby nie był wpatrzony w oczy sąsiada.

Wszędzie jest źle. Wszędzie jest dobrze. Wszędzie można być szczęśliwym.

Moją trudnością w Afryce nie jest afrykańskie życie. Moją trudnością w Afryce są europejskie korzenie.






środa, 12 września 2012

Przedszkole 'Nie ma...'


Przedszkole to pole do popisu dla dziecięcej wyobraźni i rozwoju umiejętności. To tu pierwsze kroki stawiają lekarze, malarze, fizycy, poeci. Czy wyobraźnia i umiejętności rozwiną się bez narzędzi? Czy z 5-latka, który nie ma kredki i pędzla wyrośnie artysta?

Przedszkole w Lufubu to sześcian o dwudziestu metrach kwadratowych. Szare ściany pokrywa ciemno szara tablica i okna o mlecznych szybach, przez które przeciskają się promienie słoneczne. Dwadzieścia sześć czekoladowych twarzy, wbiega do środka. Rozrzedzają mętne powietrze.

- Co zwykle robisz z dziećmi? – pytam młodej nauczycielki.
- Czasem piszemy cyfry, czasem daje im książki. Ale to tylko w piątki (w pośpiechu dodaje dziewczyna). Ogólnie to nudna praca.

Murzyniątka zajmują miejsca na krzesłach- plastikowych, drewnianych małych, drewnianych dużych i na podłodze.
Wzrok nauczycielki ląduje na mojej twarzy. Uśmiecha się i pyta, co chce robić. Daje mi do zrozumienia, że ona nie ma planu, nie ma pomysłu, nie ma obowiązków. Trudno je mieć, skoro nie ma kredek, nie ma kartek, nie ma piłek, nie ma zabawek, nie ma maskotek, nie ma nic.

Biegnę do domu w skwarze afrykańskiego słońca. Chwytam kredki, kolorownkę i kredę. Dzieciaki na mój widok rozstawiają krzesła po kątach. Wstrzymują oddech i czekają na swoją kolej. Każdy ich ruch, zdradza zniecierpliwienie. Rozdaję kartki i kredki. Sześćdziesiąt dwie gałki oczne wbijają się w podłogę. Dłonie marzą kredkami po papierze, a łokcie w tym czasie wycierają zimną betonową podłogę.

Artyści dostali narzędzie. A co z lekarzami, poetami i fizykami?

niedziela, 9 września 2012

Mali manipulanci


03.09

Dzieci manipulują emocjami. Sylwia uśmiecha się i przynosi mi ulgę jak świeża woda w skwarny dzień. Florence obraża się i kłuje mnie jak szpilka w szyje, gdzie skóra jest najcieńsza.
John siedzi na piasku i podartym rękawem obciera łzy. Piłka która przelatuje obok niego, wymazuje bolesne wspomnienie. John wstaje i uradowany biegnie. Nie pamięta żeby przetrzeć ostatnią łzę, która spływa po policzku.

Codziennie staram się nie wypaść z toru tej emocjonalnej sinusoidy.
Kieruję gałki oczne na godzinę dwunastą, patrzę w niebo i wzdycham głęboko, gdy Florence po raz siedemdziesiąty obraża się, że jest druga, a nie pierwsza.
Ściskam zęby, gdy Johny wyrywa innym dzieciom pisak, bo ten który trzyma już mu się znudził.
Przestaje kalkulować, gdy trzymam w ręku dziesięć kartek, a dzieciaków jest dwudziestu trzech. Jedni piszą, inni patrzą.
Nie udaje pitagorasa, gdy chłopaki z dziewiątej klasy proszą, żebym pomogła im w zadaniu z matematyki, a ja nie widziałam, takich figur geometrycznych od pięciu lat.

Z piętnastki dzieci, piętnaście chce żeby opatrzeć im ranę. Z siedemnastki dzieci, siedemnaście chce, żebym odprowadziła je do domu. Z dwudziestki dzieci, dwadzieścia chce zanieść piłki do Oratorium, a piłek jest cztery.

Słońce zachodzi, odprowadzam dzieci do domu. Słońce zaszło, dzieci odprowadzają mnie do domu. Wieszają się na mnie jakbym była drzewem, a one małpami. Rozglądam się za siebie i wypatruje Krzyśka, który obiecał Maxwellowi pójść z nim do jego taty.
- Where is Chris?- mówię sama do siebie.
Florence chwyta mnie za rękę, kieruje kamienny wzrok w moją twarz i grobowym głosem mówi: Chris is dead.
Wypadam z toru. Nie wiem czy ją zignorować, czy pochwalić za pierwsze dobrze sklejone zdanie po angielsku.

Zamykamy z Krzyśkiem drzwi od Oratorium i idziemy na wieczorną modlitwę. Żegnają nas głosy z drzewa, które rośnie pod bramą. Na drzewie skaczą dzieci.
Dziękuję za każde. 

Potomkowie Abrahama


03.09

Początek Oratorium to wrzask. Składa się z mieszaniny dźwięków o różnej barwie i natężeniu. Ich źródłem są małe murzyńskie gardła. Moje uszy z haosu wyłapują parę słów: Ilona, basketball, book, drawing, ball i tym podobne.
Brat z Tanzanii wyjechał na miesiąc. Zostaliśmy z Krzyśkiem jedynymi odbiorcami wrzasku. Nie daje rady podążać za każdym dźwiękiem. Raz wybieram ‘basketball’, raz ‘book’, raz ‘drawing’ itp.
- G-I-R-A-F-F-E – wymawiam wyraźnie każdą literę, a Mary zapisuję wyraz na tablicy.
- Giraffe!- czytają dzieci chórem.
- Ilona!Giraffe! Go to Bush!(Ilona! Żyrafa! chodź do buszu)-  krzyczy Maxwell. Mój mózg nie przerobił jeszcze dźwięku, który wypłynął z ust chłopca, a dzieci już trzymają mnie za ręce i prowadzą w stronę buszu. Właściwie czemu nie? Czy zawsze musimy spędzać czas w Oratorium? Kurcze się o pół metra, skóra robi mi się czarna. Zapominam że nie jestem koleżanką z podwórka dzieci, które maszerują ze mną po czerwonej drodze.
- Ilona! No! There are snakes!- słyszę nowy dźwięk za swoimi plecami. Obracam się. Moje oczy spotykają rozsądny wzrok czternastoletniego chłopca, który podsuwaja mi nową myśl- „O zachodzie słońca do buszu z dziećmi!?”
- Jak Ci na imię?- pytam posłańca mojego Anioła Stróża
- ABRAHAM- odpowiada chłopiec głosem zbyt niskim jak na jego wiek.
Stary Testament stanął mi przed oczami.

Rower


01.09

Dziś chce być sama.
Biorę rower i jadę prosto afrykańską drogą. Gdziekolwiek.
Wyjeżdżam na asfalt. Pan jadący za mną zagaduje mnie jak tylko może. Dziesięć naciśnięć na pedał i znam jego wszystkie podstawowe dane. Zaczyna opowiadać o uprawie pola, ale miesza angielski z Bemba, więc nie wszystko rozumiem. Jedzie do Kazembe, a ja Gdziekolwiek, więc zostawiam go na zakręcie.
Znowu sama, zaciskam mocniej dłonie na kierownicy. Koła topią się w piasku, który o zachodzie słońca jest jeszcze bardziej czerwony. Przejeżdżam przez dźwięki szumiącej rzeki. Macha do mnie tuzin pojedynczych rąk. Druga ręka w tym czasie pierze i myję naczynia. Afrykański zbiornik wodny to kultowe miejsce każdej wioski. W ciągu dnia przewijają się przez niego wszyscy mieszkańcy.
Droga pod górkę. Fruwający piasek zatyka moją zasapaną krtań. Tracę możliwość odpowiadania na pozdrowienia. Zatrzymuje się, aby złapać oddech i rozglądam się po okolicy. Z betonowego sześcianu przykrytego słomą wybiega Joseph. Chwyta rower, na którym pewnie jeździli jego pradziadkowie i pędzi w moja stronę. Jednośladowy złom pozwala nam osiągnąć prędkość chodu. Pozwala też trzem dziewczynką dotrzymywać nam towarzystwa.
Na końcu drogi pojawia się kościół, który strzegą rzędy wysokich palm. Kieruję wzrok na Panią z garnkami na głowie. Kobieta zaprasza mnie do bambusowej altanki. Stoimy z moją gromadką pod zadaszeniem z liści bananowych. Miejsca siedzące zajęła już inna gromadka dzieci- jedno kaszle, drugie żuje jakiś plastik, trzecie ma kilka miesięcy i malarie. Pomarszczone murzynki lepią ciasto w nieforemne kulki. Układają je na blaszce, którą stawiają na pół metrowych sciankach z cegieł. Pod konstrukcją zarzą się węgle.
Zadaje moje ulubione pytanie- „Ile ma Pani dzieci?”. W odpowiedz oczekuję przynajmniej ośmiu, a tu tylko troje.
Na pożegnanie dostaje zaproszenie na jutrzejsze popołudnie.

Odstawiam rower i myślę o moim ‘samotnym’ popołudniu.


Puk Puk! Tu Jezus!


31.08.

Chrzest i Pierwsza Komunia to wydarzenia, podczas których otwieramy nasze serce dla pukającego Jezusa. Ciężko nam go powitać i poczuć. Z roku na rok na ścieżce do drzwi, pojawia się więcej przeszkód.
Żeby nacisnąć klamkę najpierw musimy przeskoczyć przez szał przygotowań. Na drodze walają się sukienki, buciki, rajstopki i koszule. Ciężko iść, gdy fryzjer ciągnie nas za włosy, a starsza siostra trzyma za rękę, żeby pomalować paznokcie. Opuszcza nas motywacja, gdy rodzice przelewają na nas swój stres, bo rosół ma za dużo oczek, a kotletów jest 34, a miało być 36. Później przeszkody rosną. Drzwi już lekko uchylone, Jezus już prawie całuje nas w policzek, a tu nagle wyprzedza go rząd ciotek z prezentami. Dryfuje więc Jezus pomiędzy laptopami, rowerami i wycieczkami do Disney Landu. Duch Święty stara się szepnąć słówko miłości do ucha, ale jak to zrobić, gdy ucho już dawno zatkały słuchawkami do iPoda?
Siada Jezus za stołem razem z całą rodziną. Czeka na swoją kolej. Czeka długo, bo najpierw jest obiad, później kawa i słodkie, później lody i od razu kolacja. „Może uda się wieczorem?”- myśli Jezus. Wieczorem Drogi Jezu liczy się pieniądze i licytuje kto dał więcej.

Godzina 15.00. Dzieci tańczą na ołtarzu. Dziewczynki wyglądają jak duszki w chustach na głowie i albach, które przypominają koszule nocne. Małe stopy w białych skarpetkach stukają o posadzkę w rytm muzyki, która wypełnia kościół. Wygina się Maxwell w wytartych dżinsach. 35 stopni Celsjusza nie powstrzymało go przed założeniem polaru. To ważny dzień, nie mógł przyjść w dziurawej koszulce.
Woda z miski leje się na małe czoła. Słychać oklaski, owacje i chór, który śpiewa co raz głośniej. Nie mogę powstrzymać uśmiechu.
Godzina 17.30. Radosne dzieciaki wychodzą z Kościoła. Na twarzach rodziców nie widzę oburzenia. Jak to? Przecież msza trwała 2,5 godziny.
Nikt się nie śpieszy. Nie czeka na nich kotlet i iPhone.


Gorączka zambijskiego dnia



28.08

Budzą się we mnie instynkty koczownika. Skradam się powoli na w pół zgiętych kolanach w kierunku mojej ofiary. Płynnym ruchem podchodzę, co raz bliżej i bliżej. Rzucam się do ataku jak wygłodniałe zwierzę i łapie ją za nogę. Kura skrzeczy i macha zawzięcie skrzydłami, a jej wypadające pióra łaskoczą mnie po twarzy. Przygniatam ją drugą złapaną kurą i trzecia i czwartą. Wrzucam je zdecydowanym ruchem do bagażnika samochodu.
Kura wstaję. Patrzy się na mnie jednym okiem. Rozchyla dziób na szerokość paznokcia i wydaje z siebie zduszony dźwięk, który zaciska mi gardło. Udaje jej się wzbudzić we mnie wyrzuty sumienia, ale obydwie wiemy, że w kurniku została jeszcze setka jej sióstr i braci. Czeka ich ta sama przyszłość. Cała rodzina trafi dziś do Pani z Kongo.

Słońce wisi pionowo nad naszymi głowami. Strzela promieniami we mnie i w Judy. Ochrania nas niewielki cień, który rzuca masywny bananowiec. Ochrania nas pole, które daje dużo przestrzeni. Kury znajdują się w gorszym położeniu. Nie potrafią osłonić się od strzałów słońca. Przestrzeń wokół jednej kury siedzącej w bagażniku, wypełnia ciało drugiej i trzeciej. Cztery z nich poddały się i służą teraz jako dywan dla pozostałych. 110 kur upchniętych na 5metrach kwadratowych. Moje ręce jej tam upchały.
Każda minuta spóźnienia Pani z Kongo może być ostatnią dla kury. Od 120 minut wpatrujemy się z Judy w rzekę, która dzieli Zambię od Kongo. Od 120 minut wpatrujemy się w ludzi, którzy ładują na łodzie rzeczy, aż jedyne puste miejsce na burcie pozostanie na cztery stopy. Dwie stopy należą do osoby, która wiosłuje, dwie stopy do osoby, która trzyma ładunek, aby nie wpadł do rzeki. Niektóre łodzie wymagają jeszcze dwóch stóp, które za pomocą „tego co aktualnie było pod ręką” wylewają wodę za burtę. Przemytnicy upychają rzeczy na łódce, dopóki woda delikatnie nie zaczyna prześlizgiwać się do środka. Tak, to jest przemyt. Dziś ja biorę w nim udział.

Dźwięki muzyki country odbijają się we wnętrzu samochodu. Popołudniowe słońce wyciąga mi z głowy setki myśli. Machająca ręka niebieskiej Pani, która stoi na poboczu sprowadza mnie na ziemie.
„Prawo jazdy proszę”- mówi policjantka w peruce. Chwila zawieszenia w głowie- serio? kontrola w Zambii?
Dobrze wiem, że nie wzięłam prawo jazdy, dlatego nie marnując czasu przyznaję się do błędu. „Proszę wysiąść”- słyszę i nadal jestem zdziwiona.
Popołudniowe słońce wraca do swojej roli. W mojej głowie, jak klatki filmowe przesuwają się obrazy- mnie siedzącej w afrykańskim więzieniu.
Murzyn postury goryla, mówi formułkę nauczoną w szkole policyjnej i grozi mandatem. Połowy z jego wykładu nie rozumiem. Uśmiecham się jak najniewinniej potrafię i ckliwym głosem mówię „Przepraszam, nie wiem jak to się stało”. (Nawet w Zambii hipokryzja mnie nie omija). Odjeżdżamy w nienaruszonym stanie.

Pani z Kongo za kury zapłaciła w dolarach. Podążam za Dawidem, który ma mi pomóc wymienić pieniądze na kwacha- afrykańską walutę. Nie wiem dlaczego liczyłam, że wymienimy pieniądze w kantorze. Połowę sumy zamieniamy w sklepie spożywczym, po którym biegają kury. Drugą połowę w sklepie oblepionym butami. „Ciekawe ile z butów nie ma pary?”- myśli przeszkadzają mi w rachunku. Ja, Dawid, sprzedawca butów i koleś z powietrza, liczymy wymiętolone banknoty rzucone na obuwie. Liczymy w czwórkę, jedna osoba mogłaby to zrobić zbyt szybko i zbyt dokładnie. „Nie zgadza się”- mówi Dawid, a ja wyciągam pieniądze spod klapek. Sprzedawca butów dokłada swoją kupkę, którą dokładnie przeliczył na adidasach. „Zgadza się”- mówię i daję dolary sprzedawcy.


Mój kaszel, który odbiera nocami sen mi i moim współmieszkańcom, zmusił mnie, aby poszłam do lekarza. Pomógł mu w tym ksiądz Czesiek, bo ja nie byłam zbyt chętna.
Wchodzę do szpitala, który wygląda zdecydowanie lepiej niż ten poprzedni. Słońce wpadające przez szyby w oknach, oświetla biało-zielone ściany. Zapisuje na zeszycie moje imię i nazwisko, bo lekarz nie potrafi go powtórzyć.
Siedzimy naprzeciw siebie na małych krzesłach obrotowych.
- Dlaczego Pani tu przyszła?- słyszę pytanie płynące z ledwo rozchylonych warg, które mieszczą się na kamiennej twarzy lekarza.
- Mam kaszel.
- Bóle głowy?
- Nie.
Lekarz wypowiada zdanie, którego nie rozumiem. Proszę aby powtórzył, a on odwraca się do siostry i pyta:
- Mamy jakiś syrop na kaszel?
- Nie, nie mamy.
Pomarszczona twarz odwraca się znowu w moją stronę:
- Nie mamy żadnego syropu na kaszel. Mogę dać Pani jakieś tabletki.

Od kilku sekund wpatruje się w „jakieś’ tabletki. Czy powinnam połknąć lek przesypany z dużego pudełka do małego foliowego woreczka? Czy posłuchać lekarza, który nie osłuchał mnie, a ni nawet nie zajrzał do gardła? Czy tabletki bez ulotki są godne zaufania? Robię sobie herbatę z cytryną, którą zerwałam z drzewa pod domem i idę spać.