środa, 31 października 2012

Siła w mango

To to nie jest tak, że zawsze mi się chce? I nie będę budzić się każdego dnia z nadmiarem energii? A jak śni mi się dom w Polsce i otworzę oczy to i tak nadal będę w Zambii? A mogę, chociaż dostać magiczną księgę z pomysłem na każdy dzień?

Żyje ze swoją myślą bardziej niż kiedykolwiek. Mam jej wiele do zarzucenia, wiele chciałabym w niej zmienić. Czuje jak staje się, co raz bardziej pewna siebie, pokazuje mi swoja prawdziwą postać. Co raz swobodniej odbija się we wnętrzu czaszki. Uwolniona od zegarka, za czas wybiera słońce. Porzuciła wiadomości, gazety, reklamy, seriale. Rodzi się z pragnienia, a nie z perswazji. Myśli nie krępują spojrzenia – ‘ale się ubrała’, ‘ale ma dziwną fryzurę’, ‘hipsterka’. Myśl się nie wstydzi, nikt nie patrzy. Idzie z fryzurą, której nie podpatrzyła w październikowym wydaniu glamour; w ciuchach, których nie wybrał za nią jesienny trend; z wykształceniem, które wybrał jej intelekt, a nie cudze oczekiwania.
Myśl dużo ode mnie wymaga.
A mi się czasem nie chce myśleć.
Idę i toczę walkę w głowie.
Panie Boże może tak byś mi pomógł pokonać samą siebie?

Dam Ci mango!

Szuram sandałem po betonowych schodach, popycham lewą ręką skrzypiące drzwi i wdycham poranne słońce zmieszane z wilgotną ziemią. Mrużę oczy. Nie z powodu słońca, które o tej porze krępuje świt. Oślepiają mnie zęby Feliksa. Dzieciak wygląda jak Michael Jackson z czasów młodości. „Ilona!” – krzyczy z takim entuzjazmem, że jest mi wstyd, że ja to właśnie ja. Zaczęłam dzień od słabości, a on się cieszy. Wkłada rękę do kieszeni spodni, na których więcej jest brudu niż materiału. Wyciąga zielono-żółty owoc i macha mi nim przed nosem. „For you!”.
Mango.
Mango smakuje jak sok pomarańczowy po godzinnym biegu, albo jak kostka czekolady po pikantnej pizzy. Przykleja się do ust, wchodzi między zęby, masuje język i włoskami czyści przełyk. Mango jest rzeźkie jak arbuz, słodkie jak pomarańcza i soczyste jak brzoskwinia.
Mango powala mnie i moją dręczącą myśl na czerwoną glebę.
Nie powala mnie smakiem, a intencją.

Pod koniec października w Zambii wszyscy wyczekują mango tak samo jak deszczu. Dzieci z pustymi brzuchami rzucają kamieniami w wysokie drzewa, by spadło na ziemię choć jedno, niedojrzałe.

Feliks przeciąga się po glinianej podłodze. Przez dach ze słomy przeciskają się pierwsze promienie słońca. Poranna toaleta trwa przez dwa przeciągnięcia rąk ku górze i jedno podrapanie się po głowie. Chłopak łapie w dłoń wiadro i idzie po wodę. Wyschnięte ziemia zdziera skórę z jego stóp. Drzewo wielkości domu ochładza go swym cieniem. Leżące wokół kory zielone owoce wielkości pięści, zasiewają ziarnko nadziei w jego głowie. Nadziei na choć jedno dojrzało mango, nadziei na śniadanie. Skarb leży tuż obok i mieni się swoją żółcią jak złoto.
Feliks idzie po wodę. Przy każdym kroku czuję, jak mango uciska go w udo. Śniadanie czeka w kieszenie na swoją kolej. Chłopak mija bramę farmy i słyszy skrzypienie drzwi – z domu wychodzi Muzungu-Ilona.

Feliks nie jadł śniadania. Nie jadł wieczorem pizzy, która nadal zalega mu w żołądku. Nie kupi sobie czekolady i nie zapcha się chipsami. Nie zje też mango, które zjadłby, gdyby głodu nie pokonała chęć ofiarowania.

Mango daje mi więcej energii, niż czarna kawa. Wytwarza więcej endorfin, niż tabliczka czekolady. Nie z powodu składników mineralnych w nim zawartych. Tylko z powodu, z jakiego do mnie trafiło.

niedziela, 28 października 2012

Awaria Malaria


Wchodzę do kaplicy. Przez okna wpada mrok, który przykrywa wnętrze. Klękam. „Nie, nie dam rady.” Kładę się na podłodze.

Światło latarki toruje jasną przestrzeń przed moimi oczami. Schylam się by zabrać mokre pranie z miski. Podnoszę się, aby powiesić je na lince. Myślę o każdym mięśniu, o każdym zgięciu stawu, myślami staram się wykonać ruch. Śmieje się z własnej bezsilności. Czuję jakby ktoś zamknął mnie w słoiku, którego pokrywka przyciska mi głowę. Boli mnie czaszka.

„Nie idę na kolacje, zamknij proszę drzwi” – mówię do Krzyśka, który nie do końca wie, o co chodzi. Układam na łóżku swoje ciało, które teraz waży o 80kg więcej. Po mojej skórze chodzą setki mrówek. Mają na sobie rozżarzone buty, którymi mnie parzą. Czuję jak przemieszczają się w kierunku głowy. Maja czaszka jest dla nich za mała, więc rozpychają się we wszystkie strony.

„Jak się czujesz Aniołku?” – ksiądz Gienek mówi do mnie „aniołku’. Ksiądz Gienek to twardziel z westernów z lat 90tych. Jeśli mówi „aniołku’ to znaczy, że się przejął.
- Źle. Nie mam siły i jest mi strasznie gorąco.
- Zmierz temperaturę – podaje mi termometr.
38 stopni.
- Leż. Przyjdę do Ciebie za 2 godziny.

Mrówki zmieniają rozżarzone obuwie na łyżwy i jeżdżą po mojej skórze, która stała się lodowiskiem. Okrywam się kocem, przez co przypominam kokon motyla. Ciało uniezależnia się od klimatu. Nie ważne, że w pokoju jest ponad 30stopni Celsjusza – marznę. W brzuchu zamiast organów, pracuję lodówka zainstalowana przez mrowisko. „Proszę, niech ktoś przestanie dokręcać tą pokrywkę od słoika, bo pęknie mi czaszka!”.


Leżę i śpię.
Moje nowe misyjne obowiązki. Do tej pory to najtrudniejsza rzecz, jaka mnie spotyka na misji. Leżenie i spanie zawsze były dla mnie jak wyrok za złe uczynki.
Mam tyle snów.
Biegnę polną ścieżką, zamkniętą w wysokich pasmach górskich. Z każdej strony nadbiegają dzieci. Nie są czarne, nie są białe. To latynoamerykanie, którzy śmieją się do mnie i biegną razem ze mną…..Puk, puk. Pięść księdza sprowadza mnie z Ameryki Południowej do łóżka w Lufubu.
- Pij więcej, bo przyniosę kija! – jak miło, że wrócił stary ksiądz Gienek.
- Nie mam kiedy pić, bo cały czas śpię – odpowiadam spod poduszki.

Leżę i śpię. Z dwojga złego wolę spać. Śnię.
Stoję przed czarną dziurą, którą otaczają równie czarne dzieci. Jedno z nich staje naprzeciwko mnie i spogląda w sam środek czarnej dziury. Zaraz skoczy. Zgina kolana i czeka. Nie mogę nic powiedzieć, nie mogę go powstrzymać. Patrzę w ciemną otchłań, z której zaczyna wydobywać się jasne światło, które teraz oświetla twarz dziecka. „Ilona Kaczmarek” – głośno i wyraźnie wypowiada murzynek. Zastępuje go inne dziecko. Dziura znowu jest czarna, dziecko znowu wygląda jakby miało skoczyć, znowu pojawia się światło, znowu słyszę swoje imię i nazwisko. I tak w kółko, kolejne dziecko i kolejne….Puk, puk. Puk, puk, puk. „
- Ilona! Ilona! – sprawczyniami hałasu są Florence i Joyce, które stoją pod moim oknem.
- Ilona! Come! (Ilona, chodź) – mówi Joyce, której angielski jest co raz lepszy.
- I’m sorry Joyce, but I can’t because I’m sick. (Przepraszam Joyce, ale nie mogę bo jestem chora)
- Ilona! You are sick, go to clinnick, take madicine!(Ilona jesteś chora, idź do kliniki, weź lekarstwa!) – jeszcze głośniej krzyczy dziewczynka.
- Joys I was today, I have madecine (Joyce byłam w klinice rano i mam lekarstwa)
- Ilona! You are very very sick. Ilona! I am coming, open the door! (Ilona, jesteś bardzo bardzo chora. Ilona nadchodzę, otwórz drzwi) – Joyce mówi to z taką stanowczością, że resztkami sił zaczynam się śmiać.
- Thank you Joyce, but I want to sleep. Go to Oratory. (Dziękuję Joyce, ale chcę spać, idź do Oratorium.)
- Ok Ilona. I’m going, but I am very very sorry! (Ok. Ilona, idę, ale bardzo, bardzo mi przykro.)
- Nalikutemła Joyce (Kocham Cię Joyce)
- Nalikutemła Ilona (Kocham Cię Ilona)

Leżę i śpię.
Przez okna mojego pokoju wlatują dźwięki muzyki, śpiewów, okrzyków. Dziś święto niepodległości w Zambii. Czuję się jak małe dziecko, które za karę musi siedzieć w domu, a tak bardzo chciałoby wybiec na dwór. Podchodzę do okna. Moje uszy łapią muzykę, a głowa odbija dźwięki bębnów. Gdyby nie dłonie przyklejone do ściany, pewnie upadłabym przy następnej nucie.

„Janek Bosko mówił, że jak w domu jest chory, to na ten dom spływa więcej Bożej łaski. Widocznie naszemu domowi potrzeba teraz dużo łaski.” – stwierdzenie księdza Gienka.
Salezjański charyzmat - aż chce się chorować. 

czwartek, 18 października 2012

Mansa - Lufubu


Przeciąg w oczach. Suche powietrze wlatuje przez otwarte okna autobusu. Plącze się w perułkach pań, śliska po spoconej skórze panów, wyciera dziecięce nosy i osusza moje przeterminowane soczewki.
Czym by tu przetrzeć oczy? Oglądam swoje dłonie, które przed chwilą strzepywały słomę i piasek z siedzenia. Patrzę na koszulkę, w którą wtulały się dzieci. Zostawiły na niej trochę kurzu, trochę smarków, trochę shimy.
Mogę zamknąć oczy i zasnąć. Przede mną trzy godziny jazdy. Mogę zamknąć oczy, ale nie mogę zasnąć. Autobus mną szturcha. Koła wpadają w dziurę, a moja głowa uderza w fotel. Koła zatrzymują się na przystanku, a okna oblepiają damskie dłonie. Prawa ręka puka, a lewa przyciska do szybę banany, wodę i ryby.
Nie mogę zasnąć, ale mogę zamknąć oczy.
Jestem w Mansie. Widzę Agatę grającą na gitarze. Śmieję się z Beti i jej afrykańskich dolegliwości. Przechadzam się po Shoprite, w którym czuje się jak w Tesco – dziesięciominutowy powrót do Europy. Biegam po szpitalu, żeby załatwić badanie wzroku - kasa na lewo, badanie na parterze, pieczątka na pierwszym piętrze, łazienka na dole.
Otwieram oczy.
- Muzungu! – wyrwało mi się na widok białej dziewczyny, która jedzie na rowerze.
Poruszenie w autobusie. Biała dziewczyna dziwi się na widok białej dziewczyny i jeszcze nazywa ją po afrykańsku – muzungu.
- Dziwisz się na widok białej dziewczyny? – pyta Pan z przodu, rozbawiony moją reakcją. -Jak się czujecie z tym, że wyglądacie inaczej?
- Normalnie. Jak w domu – mówi Krzysiek.
- Czasem wydaje mi się, że moja skóra jest czarna – odpowiadam.

Zamykam oczy. Nie mogę spać. Pan z przodu rozpoczyna przemowę. O tym jak to dobrze, że przyjechaliśmy do Afryki, jak to było w Zambii pięćdziesiąt lat temu, jak to wszystkim się wydaje, że biali to bogaci, o tym że…dziecko obok zaczyna wrzeszczeć. Nic nie słyszę, ale przytakuję głową.

Lufubu.
Ilona! Ilona, Ilonaaaaa!!! Iiiiloooooonaaa!!! Chriiissss! Chris, Chris! Ilona, Chris!!!!!
Maxwell zrywa plecak z moich ramion. Lucy próbuje zdjąć czapkę z głowy Chrisa. Agnes biegnie w naszą stronę i rzuca mi w ramiona swojego dwumiesięcznego synka. Adrian pokazuje mi swój rozcięty palec.
Lufubu.

poniedziałek, 15 października 2012

MINĘŁY DWA MIESIĄCE


Tak łatwo jest znaleźć się w Afryce, w Ameryce, w Azji. Jeszcze łatwiej przekracza się granice Europy. Kiedyś podróżowano miesiącami, a nawet latami. Każda komórkowym ciała, miała swoje pięć minut, aby odetchnąć innym powietrzem, wtopić się w nowy klimat. Dziś komórki unosi się osiem kilometrów nad ziemią i przerzuca je w samolocie z jednego świata w drugi.
Gdyby moje komórki miały serca, to dwa miesiące temu dostałyby zawału.
Potrzeba im było sześćdziesięciu dni, aby zrozumieć, że słońce świeci każdego dnia, że temperatura nie spada, a rośnie, że ludzie są czarni, że język, który słyszą to nie jest polski.

Tak łatwo przerzucamy ciała za granicę. Tak trudno zawieszamy, choć jedną myśl w mentalności tego, co za tą granicą spotykamy. Nie ma na to czasu. Nie chodzi o to, żeby poznać. Chodzi o to żeby być. W jak najkrótszym czasie, a jak największej liczbie miejsc.
Dziesięć stolic w miesiąc! Albo nie – dziesięć stolic w dziesięć dni. 

Byłem w Afryce – w Egipcie.
Znam dokładnie tamtejszy piasek. Leżałem na nim codziennie po pięć godzin, przez dziesięć dni. Pięćdziesiąt godzin leżenia nie poszło na marne. Wiedza wychodzi mi skórą – jest brązowa.
Poznałem też dokładnie jedną z dzielnic. Korzystałem z wszystkich jej atrakcji zamkniętych w prostokątnym murze. Moje dzielnica nosiła sześć gwiazdek. Egipcjanie? Widziałem ich z okna autobusu. Dobrze wyglądali w kadrze, gdy robiłem zdjęcie piramidom. Nie potrafię wymienić imienia żadnego faraona, ale zdjęcie jego grobu – piramidy, wisi nad moim łóżkiem.

Ludzie z dwunastu stron świata latają do innych krajów na wakacje. Ludzie o różnych charakterach i różnym doświadczeniu. W samolocie wszyscy są tacy sami. Chcą być. Czy chcą poznać?

Jeśli nie poznasz żadnego tubylca, nie wejdziesz do jego domu, nie zjesz na obiad tego co on, nie poczujesz jego rytmu dnia, nie przejedziesz się jego samochodem i nie spędzisz wieczoru w gronie jego znajomych, którzy mówią w swoim języku i którzy śmieją się ze swoich żartów, pozostanie Ci słońce, niebo i piasek, które są w każdym kraju, również w Twoim.

Aparat fotograficzny zbliża ludzi – na zdjęciu.
Nie chodzi o to, żeby docenić trud kobiety z Tajlandii, która dziesiątą godzinę zrywa liście herbaty. Chodzi o to, żeby jak najszczerzej się przy niej uśmiechnąć i potem powiesić zdjęcie nad łóżkiem. Obok piramidy. Bo byłem w Tajlandii. I w Egipcie.

Wakacje zmysłu wzroku.
Nos nie zwiedza, bo śmierdzi.
Słuch nie rozumie języka.
Dotyk brzydzi się skóry, bo czarna, bo brudna, bo nie wiadomo, co wcześniej dotykała.
Mowa kieruję się tylko w kierunku towarzysza podróży.

Minęły dwa miesiące.
Dwa miesiące temu przyglądałam się kobietom, które noszą pół swojego dobytku na głowach i zastanawiałam się jak dają sobie radę. Dziś po prostu je mijam.
Dwa miesiące temu zachwyciłam się, gdy zobaczyłam afrykańskie niebo obsypane gwiazdami. Dziś, gdy odmawiam nocny różaniec, często patrzę w ziemie.
Dwa miesiące temu, gdy zerwałam banana z drzewa, radość sprawiał mi każdy kęs. Dziś jem banany jak ziemniaki.

Dwa miesiące temu poznałam Maxwella i dziś nadal mnie rozbawia. Przytuliłam Sylwię i dziś dalej ją przytulam. Pierwszy raz zagrałam z Catherine i Moureen w netball i dziś, gdy je widzę, pytam czy zagramy. Nakrzyczałam na Johnego, że bije się z Florence i dziś dalej na niego krzyczę.

Pogoda zaczyna męczyć. Jedzenie smakuje tak samo. Palmy wtapiają się w krajobraz. Niebo zachwyca, ale jakby mniej. A Welsey biega po Oratorium ze swoim śnieżnym uśmiechem, a ja każdego dnia dziwie się, że on tak szybko wchodzi na drzewo. Zachwycam się, gdy chodzi na rękach. Cieszę się, gdy się do mnie przytula. Nie nudzi mnie opatrywanie mu po raz ósmy tej samej rany.

Poznać nowy kraj i się nim zachwycić? Najbardziej zachwycającym cudem, jaki stworzył Bóg jest człowiek. Człowiek tworzy miejsce, a miejsca tworzą ludzie.


środa, 10 października 2012

Maxwell Bunda


Maxwell to moja igła w stogu siana.
 
Tupot dziecięcych stóp odbija się echem od twardej ziemi. Uśmiecham się na widok każdej umorusanej buzi. W teorii wszystkie dzieci traktuje jednakowo. W praktyce uśmiecham się szerzej, gdy do mojego mózgu dociera wiadomość „O! Maxwell idzie!”

Maxwell to moje wolne miejsce w pociągu na trasie Poznań – Warszawa.

W soboty i wtorki Maxwell twierdzi, że przeżył dwanaście pór deszczowych, w środy i piątki mówi, że piętnaście, a od święta może być nawet i dziewięć. Chłopiec przypomina szmacianą lalkę zawieszoną na sznurkach. Jego nogi układają się swobodnie w literę X, tak jakby skóra była tylko ciemnym materiałem. Gdy Maxi leży na ziemi, wygląda jak mapa topograficzna. Głowa w kształcie elipsy, prowadzi nas do ogromnej góry, którą zarysowuje brzuch wypchany kassawą(afrykańskie danie).
Zdolności fizyczne ustawiają Maxwella na końcu listy wysportowanych dzieci. Nie wpływają na zdolności taneczne. Dzieciak wygina się jak makaron świderki.

Maxwell to mój Szymon z Cyreny na Drodze Krzyżowej.

Werbalnie rozumiemy się w kilku słowach typu- book, today, later, dog itp.
Poza werbalnie nasza znajomość przeskoczyła już wszystkie podstawowe levele znajomości. To nie moja zasługa. Bóg ulepił twarz Maxwella z modeliny. Jego brwi dryfują po twarzy jak fale, a usta wykrzywiają się jak harmonijka. Chłopiec szybko nauczył się, jak reaguję na poszczególne miny. Gdy chce żeby przyszła, jego twarz wypowiada tak stanowcze ‘ILONA! COME!’, że moje nogi automatycznie, kierują się w jego stronę.

Maxwell to mój czysty TOI TOI na festiwalu muzycznym.

Gdyby Maxswell urodził się w minionym stuleciu, byłby królem wioski. Urodził się w obecnym stuleciu, więc pozostało mu tylko parę królewskich manier.
Maxwell obserwuję jak gramy w siatkówkę. Opiera rękę o słupek. Drugą rękę zgina w połowie i opiera o bok swojego ciała. Unosi wysoko brodę, aby pokazać swoje zainteresowanie. Kontroluje sytuację. Nieprawidłowo przyznany punkt to dla niego okazja, aby zabrać głos. Wypluwa z siebie niezadowolenie w swoim ludowym języku, marszczy przy tym brwi i zwęża oczy. Jego ręka gestykuluje tak intensywnie, że nie potrzeba nam kamery z funkcja ‘replay’, aby wiedzieć, że Maxwell ma rację.

Maxwell to mój słoneczny dzień w lutym.

Gdyby Maxi był starszy, wystraszyłabym się na widok jego obrażonej miny. Jest mały, więc gdy tylko odwróci swoja głowę na znak protestu, podnoszę jego poziom adrenaliny jeszcze bardziej. Mam dwa sposoby. 1 – łapię go w sidła swych rąk i daje buziaka w policzek, co wywołuje u niego odruch wymiotny, 2 – rzucam go na ziemie jak kłodę i łaskocze w zgięciach kolan. Chłopiec podnosi się z ziemi, urażony jeszcze bardziej i głosem sycylijskiego mafiozy mówi:
„ Ilona! What is your problem?”
 
DEDYKUJĘ TEGO POSTA MAXWELLOWI, KTÓRY NIGDY GO NIE PRZECZYTA.




poniedziałek, 8 października 2012

Anioły


Bóg wie, że człowiek jest silny. W końcu lata na księżyc, zdobywa złoty medal na olimpiadzie, oddaje swoje organy na przeszczep, rodzi dzieci, ratuje ludzi z wypadków, zdobywa Mount Everest.
Bóg wie, że człowiek jest bardzo słaby. Wątpi, rezygnuje, waha się, odpuszcza, przegrywa, płacze, załamuje się, nie ufa.
Bóg zsyła Anioły.

Codziennie ignorujemy Anioły. Oślepiamy się oblanym egzaminem i nie widzimy, że Ania patrzy prosto w nasze oczy. Zagłuszamy się monotonnym dniem w pracy i nie słyszymy, że Tomek mówi do nas słowa pocieszenia. Kneblujemy usta pustym portfelem i nie rozmawiamy z Martą, która ma nam tyle mądrego do powiedzenia. Zalewamy swoją duszę cementem rozpaczy przed Aniołami, które przychodzą ją uleczyć.

Zauważyć anioła to wcisnąć ‘delete’ na karcie słabości, smutków i porażek.

Patrzę na swoje dwa, białe Anioły- Agatę i Beti. Słowami piosenki zagłuszają wrzeszczące murzyniątka. Ich dzieciaki z Mansy uspokajają się przy mniejszej ilości decybeli. Moje to jednak małe dzikusy. Aż chce się rzec – trafił swój na swego.

Małe twarze obracają się w stronę nieba. Palec wyznacza tarczę, wzrok strzela prosto w ptaki lecące w kluczu.
- Bociany!!! – krzyczę na widok bocianoaniołów - They are from Poland! – dalej krzyczę do dzieci.
- Ałe (nie) !! – odpowiadają chórem.

Ich brak wiedzy nie jest w stanie zasłonić mojej latającej po niebie radości.

czwartek, 4 października 2012

Go to


Busz nie używa czasu i odległości. Jadę samochodem, obok mnie Sokoni – pracownik z farmy. Słonce stacza się pod masywne liście bananowców. 

Jak długo już jedziemy?
Liście, które pchają się do samochodu, nie pozwalają skupić się na czasie. Syczące drzewa zagłuszają myślenie o odległości.
Droga przypomina wzburzone morze. Gdybym zdążyła zjeść kolacje, prawdopodobnie teraz z powrotem wypełniałaby mi usta.
Rośliny ustępują miejsca niewielkiej polanie.
- Ilona, spójrz tam jest szkoła.
Obracam głowę we wskazanym kierunku.
- Szkoła? W środku buszu? A kto do niej chodzi? – głupie pytanie dziewczyny z Europy.
- Dzieci z buszu.
Sokoni zatrzymuje samochód. Szerokość drogi pozwala jechać dalej jedynie rowerom. Siadają na nich moi dwaj towarzysze i dalej poruszają się jednośladem.

Wracam tą samą drogą, która nie wygląda tak samo. Busz przykrył się wieczorną poświatą i odebrał blask swoim kolorom. Moje poczucie bezpieczeństwa topi się gdzieś w ciemnej gęstwinie roślin. Horyzont kończy się na trzy metry przed samochodem. Na jego linii pojawia się dwójka małych dzieci, które machają do mnie ciemnymi łapkami. Zatrzymuje się. Z krzaków wyskakują dwie kobiety z niemowlętami na plecach.
- Co Wy tu robicie? Chcecie jechać ze mną do Lufubu? – pytam. Z całego zdania, kobiety zrozumiały ‘Lufubu’ i rozpędziły mrok ze swych twarzy świetlistym uśmiechem.
Autostopowicze w buszu po zmroku. Tego było mi trzeba.

Z Kubą Nadolnym przyjaźnie się do 10 lat. Biegam z nim po afrykańskiej łące. Gramy z dzieciakami w piłkę. PUK PUK! Otwieram oczy zalane mlekiem, które zniekształcają kontury mojego pokoju. Kuba wrócił do Polski. Przed drzwiami mojego pokoju, znajduję źródło dźwięku – pięść Sokoniego. 
- Przepraszam, że Cię budzę, ale czy możesz znowu jechać z nami w busz. Wczoraj nie udało nam się naprawić traktora i musimy jechać znowu.
- Pewnie, już idę.

Busz wstał dziś prawą nogą. Pokazuję nam świeżo wsypane rośliny w nowych jaskrawych ubraniach.
- Ilona, dlaczego nie masz męża? Chcesz zostać zakonnicą? – pyta Soko. Nawet nie wie, jak bardzo nudzi mnie to pytanie. Odpowiadam na nie każdemu nowopoznanemu murzynowi.
- Only God knows.

Mijamy miejsce, gdzie wczoraj zawracałam. Samochód wciska się w busz, który stara się wypchnąć go za pomocą gałęzi i wielkich liści. Słyszę pisk krzaków, które ocierają się o auto. Czuję jakbym jechała przez zielony tunel. Tłoczymy się drogą, która na moment staje się rzeką.
- Zobacz Ilona. Tu jest kościół katolicki.
- Gdzie? – pytam bo trudno mi uwierzyć, że te wbite w ziemie belki przykryte słomą to kościół. Nauczona doświadczeniem, nie pytam, kto do niego chodzi. Za pewne ludzie z buszu. Gdziekolwiek są.
Na drodze sztorm. Mój żołądek cieszy się ze swej pustki.

Wysiadam na spokojny ląd naszej farmy. Ja i samochód to dobra tarcza, dla dzieci strzelających nowymi prośbami:
- Ilona go to Khaszi Kiszi, Ilona go to Lusaca, Ilona go to Kazembe.
- Ok. Go to Kazembe – odpowiadam.
Beton zalewa ciało Jahnego i Waziriego. Wyglądają jakby zobaczyli śnieg. Pierwszy raz w odpowiedzi nie słyszą „nie”.
Wrzucamy ich z Krzyśkiem na pakę. Jedziemy. Wchodzimy na pocztę. Pokazuje im jak wysłać list. Idziemy na targ. Kupujemy im cole. Szukamy ananasów. Wracamy. Chłopcy wysiadają z auta. Biorą głęboki oddech. Wypowiadają swoje pierwsze słowa, od czasu ‘Ilona, go to Kazembe’.