środa, 28 listopada 2012

Handel


Handlowanie dla Zambijczyka jest jak pielgrzymka do Medyny dla muzułmanina.

To najbardziej rozwinięta dziedzina zawodowa w Zambii.
Nie potrzeba wielkich fabryk, drapaczy chmur i listu motywacyjnego.
Warunkiem zatrudnienia jest metr kwadratowy, słownie zajęty na ziemi. Dla zachowania higieny, należy na glebie ułożyć folię. Chroni to produkty przed bezpośrednim zjadaniem ich przez robaki. Żeby podgryzać pomidora, robak musi wejść na folię, a nie gryźć bezpośrednio z ziemi.
Wystarczy.
Zamiast do kasy pieniądze można wciskać pod chitengę.
Zamiast wagi, produkty może pogrupować po 5 lub po 4.
Chcesz pomidora? Musisz kupić 5, bo cena ustalona jest za 5 pomidorów. Przecież nikt nie będzie dzielić.

- Gregory. Do you have a job?
- No.
- So, what are you doing?
- Nothing.

- Wasley, what does your father?
- Nothing.

- John what are you doing in Lufubu?
- Nothing.

Nothing to dziedzina życia, pod którą kryje się wiele czynności.
Nothing to siedzenie pod domem i patrzenie się ‘gdzieś’.
Nothing to picie denaturatu, spirytusu, albo połykanie nasion, które działają jak narkotyki.
Nothing to zapłodnianie swojej „żony”, która rodzi średnio, co sezon.
Nothing to tułanie się bez celu.
Czysta egzystencja.

Przeciwieństwem Nothing jest ewentualnie - teacher, policeman, doctor, farmer. Rzadko.
W przeważającej większości kontrastem jest handlarz.

Zawód nie ma ograniczeń wiekowych. Handlować może kobieta z noworodkiem w chitendze, pięcioletnie dziecko, stary mężczyzna bez nogi.
Żeby rozpocząć prace, należy znaleźć produkt, na który aktualnie jest popyt, czyli ten który aktualnie rośnie w polu bądź na drzewie.

Stoję na markacie. Bardziej niż widzę – słyszę. Głosy kłócących się kobiet, lekki deszcz uderzający w blachy, gdakające kury i beczące kozy zamazują mi obraz. Razem z Angelą szukamy ryb. Widzę starannie ułożony w małe piramidki ryż, mango w kolorze słońca, kiście jeszcze zielonych bananów.
- Fish – mówię.
Dla kobiet na markecie brzmi to jak GO. Kolor mojej skóry w ich oczach odbija się jak pieniądze. Ruszają ze swoich miejsc jak wyrwane do odpowiedzi i otaczają mnie w koło.
- Eleven pin! Twelve pin! Ten pin! – duszą mnie głosy, które wykrzykują cenę.
Czuję zapach jeziora i glonów, które wydzielają ryby. Trzymane przez czarne dłonie, pchają mi się do nosa.
- Ciapwa!(koniec) – krzyczę na kobiety, które rozrywają mnie, każde w swoją stronę.
Wkurzona Białaska z kasą, krzycząca w Bemba.
Teraz można zacząć zakupy.
115 ryb proszę.
W weekend przyjeżdża do Lufubu 50 dziewczynek z Lusaki.

Ja, Angela i bagażnik wypchany rybim swądem, wracamy do domu. 

niedziela, 25 listopada 2012

Dwa czarne kilometry


 Mój świat zamyka się w promieniu dwóch kilometrów.
W Lufubu śpię, w Lufubu jem, w Lufubu się myje. Moi znajomi są z Lufubu, moje rozrywki i smutki spotykam w Lufubu. Czasem oddalę się o 12km do Kazembe, albo o 80km do KashiKishi, ale wyjazd zawsze związany jest z Lufubu.
Każdy mój dzień to Lufubu, każdy mój problem to Lufubu.
Nie czytam gazet, nie przeglądam wiadomości na Internecie, nie oglądam telewizji i nie słucham radia.
Przeleciałam 13tysięcy kilometrów, żeby skurczyć swoje życie do 2 kilometrów.

Może dlatego rekolekcyjne spotkanie chłopców z wioski, przeżywam jak pierwszą randkę.

W Lufubu stoi i straszy wielki piętrowy budynek. Wybudowany kilka lat temu przez poprzednich księży, kiedyś miał jakiś cel. Tamtych księży już nie ma, więc niewiadomo, czy cel został osiągnięty, skoro budynek stoi pusty.
Dziś ceglaste mury i kamienną podłogę, wypełnia ponad sto stóp chłopców w wieku od 8 do 18 lat.
Patrzę na nich i wiem, że nie tylko dla mnie, dwa dni spędzone na farmie to jest „coś”.
Dziś każdy z nich ma buty. Chłopcy założyli najlepsze ubrania, a dziury i plamy zostawili w domu.
Na mojej twarzy rodzi się dumny uśmiech. Nikt nie kończy właśnie studiów, nie dostaje nagrody Nobla, nie żeni się, a ja wzdycham głęboko i myślę „Moi chłopcy”. Z czego ja się tak cieszę? Że mają buty? Że odkrywam, że potrafią siedzieć na jednym miejscu dłużej niż 5 minut? A może po prostu te czarne chłopaki budzą we mnie matczyne uczucia? I jestem szczęśliwa, że jak jedna wielka rodzina spędzamy ten czas razem.

A co w programie?
Wykład, którego nie rozumiem.
Quiz, którego nie rozumiem.
Zabawa w kalambury, którą wymyśliłam ja, więc chłopcy jej nie rozumieją.
Wspólna kolacja, podczas której nie rozumiem jak ośmioletni Felix zjada, taką samą porcję shimy, co osiemnastoletni Adrian.
Różaniec, którego nie rozumiem.
Nie rozumiem w słowach, ale rozumiem w duchu.
Całą brygadą idziemy przez wioskę. Stawiam kroki w samym centrum zwartej grupy. Palce zajęte są przesuwaniem kulek na różańcu, a uszy odbieraniem słów Arona. Jego usta są na wysokości moich uszu. Słyszę, że mamy wspólną Matkę. Ale kochamy ją inaczej. Ja dwudziesto trzy i pół letnią białą, polską miłość. Aron - siedemnastoletnim buszem, czarną skórą, bliznami na stopach, codzienną shimą na obiad. Kochamy Maryję w totalnie inny sposób, a jesteśmy kochani tak samo.
Ostatnia kulka różańca i piosenka. Czuję się jak na statku pirackim. Męskie głosy śpiewają i kołyszą się, jakbyśmy chodzili po burcie wielkiego okrętu.

Powrót do domu to próba przejścia przez gęstą jak smoła noc. Ciemność spowalnia moje kroki. Nie zmienia natomiast tępa moich murzyńskich towarzyszy. Wracam do rytmu marszu dzięki chłodnej dłoni, która chwyta mnie za rękę.
Zapalona żarówka odkrywa twarz mojego wybawcy - „ Thank you Aron” – mówię i myślę „Znowu Ty?”
Aron ma dobre układy z moim Aniołem Stróżem. Zawsze jest w pobliżu. Zawsze gotów by podać rękę, by nadepnąć mnie na stopę, by pobłogosławić na koniec dnia, by wyśmiać mnie i moje europejskie zwyczaje.

Lubię Arona.
Aron jest częścią mojego dwu kilometrowego świata. Gdyby nie on i jego koledzy moje dwa kilometry były by strasznie krótkie, a tak to…

wtorek, 20 listopada 2012

Troska beztroska


Dźwięki przeplatają się przez siebie. W sieci -  ruchu ulicznego, krzyku, śpiewie ptaków, dźwiękach muzyki, hałasie telewizora, ważne zdanie, może się zaplątać. Traci na mocy, nie dociera do naszych uszu. Opuszcza nas szansa, żeby poczuć w sercu iskrę ciepła, którą wytwarza naturalne źródło – drugi człowiek.

Woda całymi litrami wylewa się z ciemnych chmur. Gęste krople wygoniły murzynków z boisk i zagnały je pod oratoryjny dach. Imiona dzieci to hałas, zgiełk, krzyk i przepychanka.
Aron i Benjamin zarysowują rękami w powietrzu koła. Ich dłonie trzymają linkę, przez którą przeskakują giętkie jak guma nogi dziewczynek.
Moje białe stopy wskakują do środka. Skóra śliska się po ziemi jakby pokryta była olejem. Widzę jak moje nogi unoszą się ku górze, a mój tyłek spada prosto w kałużę. Nie wiem czy coś mnie boli. Trzydziestoosobowy śmiech wypełnia całe moje czucie. Staram się podnieść, za nim woda zmoczy całe moje ubranie. Ubiega mnie Chris, który jednym ruchem dłoni pcha mnie z powrotem w kałużę. Zauważa, że moje spodnie nie są w całości mokre. Podnoszę się obciążona przez przyklejoną do mnie wodę. Czarni wyśmiewcy otaczają mnie z każdej strony i cieszą się, jakby Zambia wygrała właśnie mistrzostwa świata w piłkę nożną.
Z tłumu wyłania się Chilufia. Łapie mnie za rękę, patrzy prosto w moje oczy i przyciszonym głosem pyta:
„Ilona, are you ok?”
Jej głos zamiast do uszu, wpada do mojego wnętrza i przeciera się o serce. Czuję jak powstaje ciepła iskra.

W Polsce mam rodzinę, przyjaciół, dobrych znajomych. Są bardziej i mniej troskliwi. Każdy na tyle, aby zapytać, co u mnie, jak się czuję. Każdego stać na odrobinę troski. Bo to Polska. Znam polska troskę.
Dziś spotkałam się z zambijską troską.
Dlaczego dopiero dziś? Bo ciężko ją spotkać.

W Afryce dziecko staje się samodzielne w dniu, w którym wykona swój pierwszy krok. W pierwszych miesiącach życia, obwiązane chitengą wisi na plecach mamy, albo dorosłej 6letniej siostry. Pierwsze kroki na czerwonej ziemi, to kroki w niezależne życie. Dwu latek wychodzi z domu, a instynkt każe mu podążać za gronem o kilka lat starszego rodzeństwa. Rodzic nie zakłóca tego naturalnego instynktu. Przecież jego dziecko jest już samodzielne – potrafi chodzić.
Malec idzie za grupą, do momentu, aż się nie przewróci. Instynkt wyciska łzy z jego oczu i otwiera usta, żeby ból był nie tylko mokry, ale i głośny. Dziś się udało – ktoś zwraca na niego uwagę. Podbiega do dziecka i wyciera skrawkiem bluzki oblepionej błotem, mała zamoczoną twarz.

Dorosłe życie dwulatka przechodzi przez kolejne próby. Grupa dzieci, które śledzi wchodzi na drzewo, pływa w rzece, gra w piłkę, robi salta, je robaki, rośliny, nasiona.
Jak staniesz w złym miejscu na tej gałęzi to spadniesz.
Jak zjesz tą roślinę, to zwymiotujesz.
Jak pójdziesz za daleko w tą rzekę, to się utopisz.
Czerwona ziemia Afryki każdego dnia wychowuje dzieci, których nie pokona burza, głód, piekące słonce. Które nie potrafią narysować koła, ale robią salta. Które nie potrafią wymówić nazwy rośliny, ale wiedzą czy jest trująca. Które nie potrafią liczyć, a spojrzą na słońce i wiedzą, która jest godzina. Które nie znają innych państw, a w ciemności odnajdują drogę do domu.
Bo nikt się nie troszczy czy dziecko da sobie radę. Bo ono da sobie rade. W końcu jest w Afryce. To tu każdego roku dorasta najbardziej niedoceniona armia świata.
 
Gdy w ich beztroski zambijski świat wchodzi europejska troska, dzieci ulegają jej jak hipnozie.
Maluchy widzą, że przytulam Kapie, gdy płaczę. Teraz gdy chcą zwrócić na siebie moją uwagę, udają że płaczą.
Pierwsze dziecko, któremu opatrzyłam ranę, jak lep na muchy podziałało na resztę. Nie ważne czy rana jest głęboka, zaropiała, czy wielkości paznokcia. Chodzi o troskę. O tą chwilę, gdy moja uwaga skupia się tylko na nich.


Dziś Chilufia nienauczona troski, obdarza mnie troską. Pyta czy wszystko ze mną dobrze. Mała iskra rozpala we mnie takie ognisko, że mam ochotę ją przeprosić, że musiała się zmartwić.


środa, 14 listopada 2012

MINĘŁY TRZY MIESIĄCE


Czas i Pieniądze.
Przynoszą szkody całym populacjom – to przyczyny wojen, zamachów, strajków.
Przynoszą szkody jednostkom – to przyczyny rozwodów, samobójstw, depresji.

Zegarki i banknoty.
Uniezależniają bardziej niż narkotyki. Mniej lub bardziej świadomie podporządkowujemy im całe nasze życie.
Nie potrafimy żyć bez zegarków, podobnie jak nie potrafimy żyć bez pieniędzy.

Poradzimy sobie bez rodzeństwa. Będziemy żyć nie posiadając przyjaciela. Opuści nas córka czy syn i nasze życie dalej będzie się toczyć.
Założymy protezę, gdy stracimy rękę. Nauczymy się czytać braillem, gdy stracimy wzrok i mówić językiem migowym, gdy stracimy słuch.

A co gdy zabraknie nam pieniędzy? Jak zrekompensujemy sobie brak pieniędzy? Czy są bardziej niezbędne niż przyjaciel, niż ręka, niż wzrok?

A Bóg mówi „ Łatwiej jest wielbłądowi przejść przez ucho igielne, niż bogatemu wejść do królestwa niebieskiego”.

Pieniądze.
Sceny, z krajów trzeciego świata, które ogląda się z perspektywy wygodnego fotela w Polsce, rodzą poczucie współczucia. Wzruszają bądź odrażają. Oglądam te obrazy, na co dzień - nie zaskakują, nie smucą. To część Afryki. Widzę uśmiechy na twarzach Zambijczyków i wiem, że potrafią być szczęśliwi, jak w każdym innym miejscu na ziemi.

Bieda to nie brak pieniędzy. Bieda to stan umysłu.
Człowiek, który mieszka w lepiance, nie ma pieniędzy na dach z blachy.
Człowiek, który mieszka w domu z blaszanym dachem, nie ma pieniędzy na samochód.
Człowiek, który jeździ samochodem, nie ma pieniędzy żeby posłać syna na studia.
Człowiek, który posyła syna na studia, nie ma pieniędzy na wakacje…itp.
Człowiek nigdy nie ma pieniędzy.
Nowe potrzeby rodzą się jak grzyby po deszczu.
Biedny jest umysł, którego najbardziej cieszą pieniądze. Umysł, który ma tylko jedno pragnienie, który cały życie podporządkowuje temu by mieć pieniądze.
Wybiera kierunek studiów, nie ze względu na talenty, ale ze względu na pieniądze, które można później zarobić.
Pracuje i nie czuje satysfakcji z pracy, nie widzi żadnych innych jej plusów, po za wypłatą.
Ludzie w Zambii mają mniej pieniędzy, niż ludzie w Polsce czy w Kanadzie.
Częstotliwość uśmiechania się w Zambii, jest równa częstotliwości uśmiechania się w Polsce, w Kanadzie, w Ugandzie czy w Japonii.


Czas.
Czas jest bardzo trudny w obsłudze. Szczęśliwy człowiek, który wie jak się nim właściwie posługiwać. Który wypełnia wszystkie zadania, jakie na człowieczeństwo zesłał Bóg.
Człowiek ten używa czasu, żeby pracować, żeby się uczyć, żeby rozwijać swoje talenty, żeby odpoczywać, żeby się modlić. A w każdym zadaniu ma czas, żeby kochać.

Afryka ma czas tu i teraz. W języku Bemba „majlo” oznacza jutro i wczoraj. Bo liczy się tylko to, co jest teraz. Teraz Afryka leży. Ma dwa dni, żeby przeorać pole, ale kto by się martwił tym, co będzie za 2 dni? Ważne, że TERAZ Afryka leży i odpoczywa.

Europa prowadzi kalendarz. Zagląda do niego codziennie. Minione dni utopiły się w ilości atramentu. Kolejne dni mokną, nawet te o kilka tygodni w przód. Plany układają się jak domino. Poruszysz jednym spotkaniem i całodzienny plan runie.  

Felix o 12.00 zaczyna szkołę, a o 12.10 jeszcze stoi pod moimi drzwiami.
- Felix go to school! – zbieram się na stanowczy rozkaz.
- Ałeee! (nie) – odpowiada Felix równie stanowczo.
Felix wie, że jak słońce jest tak wysoko, że żeby na nie spojrzeć musi obrócić głowę o 90stopni, to trzeba iść do szkoły. Na słońce można tak patrzeć przez ponad godzinę, więc ma jeszcze dużo czasu.

Tomek spóźnia się na lekcję 10 minut. Za pierwszym razem nauczycielka przymyka oko. Za drugim razem upomina Tomka słownie. Za trzecim razem Tomek dostaje pisemna uwagę. Kolejne spóźnienia to obniżone zachowanie i skargi na wywiadówce.

O 10.00 jedziemy z Judy do Kazembe, żeby dostarczyć jajka. Dziesięć minut po 10.00 Judy siada na ławce i je mango. Dlaczego Judy je mango skoro jesteśmy spóźnione? Bo właśnie teraz ma na nie ochotę.

Kasia nie zdążyła zjeść śniadania, bo za późno wstała. Biegnie żeby zdążyć na tramwaj. Biegnie żeby zdążyć do pracy. W biegu nie da się zjeść śniadania. Oby udało jej się zjeść obiad, bo przecież ma na niego ochotę.

W Afryce odjazdu autobusu nie wyznacza godzina, ale pełny autobus. Miejsca wypełniają się w 15minut, albo w 115minut. Ważne żeby odjechał dziś. „Majlo” mnie nie interesuje. Odległość wyznaczają dni, które należy przebyć z punktu A do punktu B. Jeśli podróż zajmuje jeden dzień, to chociażbyś przejechał 400km, Afrykańczyk powie Ci, że to blisko. Jeśli podróż zajmuje dwa lub trzy dni, wtedy dopiero jest daleko. (Afrykańczyk powie, że Poznań leży pod Warszawą).

W Polsce spóźnia się autobus. W pierwszej minucie o chodnik nerwowo uderzają dwie pary stóp. W drugiej minucie uderza dziesięć par stóp. W piątej minucie, dwadzieścia par oczu spogląda na rozkład, żeby dokładnie wiedzieć ile wynosi opóźnienie. W kolejnych minutach przekleństwa przelatują z myśli do myśli. Niektórzy z czekających piszą smsy inni dzwonią, jeszcze inni łapią taksówkę. Atmosfera na przystanku jest jak wąż – napięta i groźna. Nie dotykaj, bo ugryzie.

Czas w Afryce i czas w Europie to dwie skrajności.
Afryka i Europa mają problem z używaniem czasu.

„Czas to pieniądz”. Biedny był człowiek, który jako pierwszy użył, tego zwrotu. Z pewnością nigdy nie miał wystarczająco czasu i pieniędzy.

Jak sprawiedliwy jest Bóg, że dał każdemu człowiekowi dzień, który trwa 24godziny. Nie ważne czy jesteś w Europie, czy w Afryce, czy w Ameryce Południowej - Twój dzień jest tak samo długi. Nie kupisz czasu!
Jak sprawiedliwy jest Bóg, że pozbawił człowieka, wiedzy co do dnia jego śmierci. Nie ważne czy jesteś bogaty czy biedny, czy jesteś wykształcony czy nie potrafisz czytać. Nie dowiesz się!

A dla każdego przyjdzie taki dzień, w którym czas i pieniądze przestaną mieć znaczenie.
Stanie wtedy przed Bogiem nagi. Rozbierze swoje życie ze swoich ubrań, ze swoich samochodów, ze swojego sprzętu elektronicznego. Zostawi ukończone szkoły, kursy i języki, których się nauczył.
Wtedy Bóg spojrzy na niego z miłością i nie zapyta go o stan jego konta czy wiedzy, tylko o stan jego serca.

Jak sprawiedliwy jest Bóg, który każdemu daje szanse, aby żyć i wypełniać swoje serce dobrem.

Życzę Ci, abyś miał, co powiedzieć Bogu, gdy zapyta. A zapyta na pewno. 

niedziela, 11 listopada 2012

Kochana Matko Polsko


Kochana Matko Polsko!

Pierwszy raz odkąd się znamy, nie spędzam 11ego listopada razem z Tobą. Wiem, że dla Ciebie jest to szczególny dzień. Wiedz, że dla mnie również. Mimo że jestem 13 tysięcy kilometrów po za Twoimi matczynymi ramionami, to nadal czuję się w pełni Twoją córką.

Jak spędziłam dzisiejszy dzień? Nie po polsku.
Rano pojechaliśmy z Księdzem Gienkiem na mszę do kościoła oddalonego o 50km od Lufubu. To jedna z tych wiosek, w której ksiądz na mszy pojawia się dwa razy do roku. Korzystając z okazji, mieszkańcy dodatkowo proszą o sakramenty. Tym sposobem byłam świadkiem 13 chrztów i ślubu. Przez całą mszę Afryka żyła w moim umyśle. Prostokątny kościół z czerwonej cegły wypychali ludzie i muzyka. Śpiew odbijał się od każdej cegły, wpadał mi do uszu i grał w umyśle.
Panna młoda jak na kobietę przystało owinięta była w chitengą. Zamiast welonu jej plecy zakrywało kilkumiesięczny dziecko. Jego starszy o rok brat, pełnił rolę świadka i trzymał Pana młodego za palec.
Nie było obrączek, życzeń, wesela, kwiatów, makijażu. Było tylko to, co najważniejsze – przysięga przed Bogiem.
Było też 5 minut dla mnie. Goście w wiosce to wielkie wydarzenie. Gdy tylko pojawi się ktoś nowy, zostaje oficjalnie powitany. Na koniec mszy wyszliśmy z Krzyśkiem przed ołtarz razem z kilkoma murzynami. Z dumą mogliśmy powiedzieć, że JESTEŚMY Z POLSKI. Dostałaś Polsko, zambijskie brawa.

Co jadłam dziś na obiad? Afrykę.
Gospodyni posiłek gotowała na dworze. Zaprosiła nas do swojej afrykańskiej chaty. Sześcienny pokój zastawiony był przez 5 krzeseł i stół, czyli tyle ile jest w stanie pomieścić. We wnętrzu panował półmrok. Posiekane promienie słońca wpadały przez słomiany dach.  Palce w ruch. Shima, kurczak, fasola – najwięcej oczywiście dla białych. Bo biali mają dużo, więc muszą zawsze dostawać najwięcej.

Jak spędziłam popołudnie? Bez Polaków.
Zawartość mojego domu pojechała z drużyną Don Bosco i dziećmi z Oratorium na mecz do Kazembe. Ktoś musiał pilnować dobytku i być w Oratorium dla tej 20stki, która nie zdążyła wepchnąć się do ciężarówki.

A wieczór? Z Polakami.
Bat Czongo poszedł do kliniki z bramkarzem z naszej drużyny, który rozciął sobie wargę. Byliśmy sami Polacy. Z Polskim różańcem i biało-czerwoną flagą przewieszoną przez płot.

„Cudze chwalicie, a swego nie znacie”. Mądre zdanie. Dziś nabrało dla mnie nowego sensu. Bo faktycznie Polsko, teraz poznaję Cię z innej strony. Tej zewnętrznej. Dzięki temu stajesz mi się bliższa. Wiem, że masz wiele trudności i nie wszystko jest w Tobie idealne. Ale czy gdzieś jest inaczej? Nie ma idealnych ludzi, więc nie ma idealnych miejsc. 

Pierwszy raz czuję, że jestem z Tobą tak blisko.
Bo nic tu nie jest takie jak u Ciebie.

Twoja córka z Zambii – Ilona.

sobota, 10 listopada 2012

Dialogi


- Maxi idź do szkoły! – lekko unoszę głos na chłopca, który pomaga mi malować ścianę.
- Nie! Dziś nie mam szkoły, 9 klasa ma egzamin.
- To dlaczego masz na sobie mundurek szkolny?? – pytam pewna, że Maxi kłamie.
- Bo moja mama pierze w rzece moją bluzkę – odpowiada nerwowo chłopak.
- Nie masz więcej bluzek, tylko tą jedną? – pytam choć znam odpowiedź.
- Tak.


- Ciola tu mieszkasz? – pytam wskazując palcem na dom – ok. 30m2.
- Tak, chodź do środka.
Wchodzę do jednego z trzech pomieszczeń. Metry kwadratowe nachodzą na siebie. Przygniata je stół, 4 fotele, lodówka, telewizor, szafka która utrzymuje sterty makulatury z czasów kolonializmu. Całość dociskają zasłony, obrusy, butelki. Powietrze przeciska się przez ten zbiór i czuję jak wpada do mojego nosa. Słońce po całym dniu pracy, przebija się przez materiały wiszące na oknie. Czuję się jak wciśnięta pomiędzy dwa materace.
- Kto tu mieszka? – pytam uradowaną Ciole.
- Ja, moi dwaj synowie, mój mąż, moje cztery siostry i czterech braci.
Nic dziwnego, że tlen się wyprowadził – myślę.


- Joseph ile masz lat?
- 14 – odpowiada chłopiec sięgający mi do pempka.
- John a Ty?
- 12.
- Ja też ma 12! – krzyczy Joseph.
- Ty masz 8! – wrzeszczy na chłopca Maxwell
- Maxwell a Ty ile masz?
W odpowiedzi słyszę czteroosobowy śmiech.


- Ilona czy w Polsce rosną banany? – pyta Judy
- Nie, nie rosną.
- Więc, Ty nigdy wcześniej nie jadłaś bananów? – pytanie brzmi jak oczywistość.
- Jadłam. Nie mamy bananów na drzewach, ale możemy je kupić w sklepie. Przywozimy je z Afryki.
- Dlaczego kupujecie jedzenie z Afryki? Macie go za mało w Polsce?
- ?


- Kennedy ile masz dzieci?
- Około dwunastu – odpowiada swobodnie mężczyzna.

środa, 7 listopada 2012

War of rain


Czy widzieliście kiedyś deszcz? Wiecie jak wygląda ściana?
A teraz połączcie jedno i drugie.

Żywioł zamienia się w wroga. Z daleka słychać jak maszeruje po niebie. Jak liczne jest jego wojsko? Hałas każe mi sądzić, że żołnierzy jest tysiące.
Wojsko zapowiada swoje przyjście światłem, które przecina horyzont. Ubrane na czarno, spokojnym ruchem zbliża się nad Lufubu. Wiatr toruje mu drogę - wygładza ziemię rozdmuchując piasek, stara się wyrwać drzewa.
Nagle wszystko umiera. Przez kilka sekund, czuje się jak w próżni.
Wojsko dotarło na miejsce.
Na początku burza zsyła najsłabszych. Małe kropelki deszczu roztrzaskują się o skórę. Unoszą w powietrze zapach ziemi i roślin. Czuję w nozdrzach zieleń trawy.
Burza widzi, że jej plan się udał. Zmyliła ludzi i rośliny, którzy cieszą się ze świeżej wody. Wszystkimi siłami spuszcza z chmur resztę wojska. Nie ma czasu na spadochrony, na spokojne szybowanie. Krople wody spadają z taką szybkością, jakby ktoś przywiązał im kamienie do nóg. Dźwięk spadającego na blaszany dach grochu, staje się jednolitym hukiem. Krople łączą się ze sobą tworząc lawinę deszczu.
Czuję się jakbym stała pod wodospadem. Znikają mi z oczy palmy, nie słyszę wrzeszczących dzieci. Wszystkie moje zmysły biorą udział w wojnie żywiołu.

Z szarości wyłania się Kapia. Trzylatek biegnie w moją stronę. Żołnierz podkłada mu nogę i chłopiec przewraca się na mokra glebę. Biegnę po niego i stawiam na nogi. Kapia nie daje się przytulić. Dziecko w Afryce płacze samo.
Pierwszy raz odkąd jestem w Zambii, czuję jak sztywny pas ściska moje serce. Bo Kapia ma trzy lata i bose stopy zanurzone w kałuży. Bo Johny wciąga ręce przez krótki rękawek bluzki i zakłada je sobie na piersi, żeby się ogrzać. Bo widzę jak burza robi z moich dzieci manekiny, których ubrania są tak ciężkie od wody, że przestają się ruszać. Stoją wciśnięte w siebie jak puzzle, żeby wytworzyć ciepło.

Wojsko triumfalnym krokiem opuszcza Lufubu. Uwolnione dzieci biegają wokół Oratorium. Kapia pozwala się przytulić – poczuł, że jestem cieplejsza od ściany.
Wojna zostawiła po sobie porozwalane gałęzie, zerwane dachy i poprzewracane płoty.
Gdybym weszła do domu z zamkniętym oczami, pomyślałabym, że wchodzę do rzeki. Oczy mam otwarte, więc widzę jezioro w kuchni i w pokojach.
Czas, odbudować zniszczenia.

poniedziałek, 5 listopada 2012

O Pomocy


Pomoc jest względna. Często dajemy się oszukać pomocy.
Bo kiedy pomagam, a kiedy już szkodzę?
Kiedy naprawdę chcę czyjegoś dobra, a kiedy zaspokajam własne sumienie?
Kiedy pomagam z serca, a kiedy na pokaz, żeby inni widzieli?
Kiedy robię coś bezinteresownie, a kiedy żeby otrzymać coś w zamian?.

Pomoc ma różne formy. Jest złożona jak łańcuch pokarmowy. Czasem nawet nie wiesz, że pomagasz.

Lufubu budzi się do życia. Maszeruję w stronę kurnika i słyszę z daleka: „Alo Ilona! How are you? Look! Maybin! – to Agnes machająca do mnie ręką z szybkością wycieraczki. Podchodzę żeby uścisnąć jej dłoń, a ona jednym ruchem odwiązuje swoją chitenge i wkłada mi w ramiona jeszcze śpiącego Maybina.
„Ilona! Dzień dobry! Jak się masz?” – mówi Judy. Nauczyła się polskiego pozdrowienia i teraz, co rano wita mnie w moim ojczystym języku.
„Ilona! How is your morning? – pyta George. Składa rącę jak do modlitwy i kłania się, jakby brał udział w zawodach szermierki.
„Goog Morcing chicken!!!” – krzyczę na widok setek kur biegnących w moja stronę. Patrzą na mnie jak na wielką, smaczną pasze. Dziobią mnie po stopach, wskakują na plecy, krzyczą do uszu. Łapię je za pióra jak gąbkę i wyrzucam daleko ze siebie. Jedno jajko, drugie jajko, siedemdziesiąte ósme jajko…czterysta sześćdziesiąt trzy z jednego kurnika.

Poranne zbiory trafiają do sklepu w Kazembe. Kupiec ze szwajcarską dokładnością ogląda każdą wytłaczankę. Liczy pieniądze, które wyglądają jakby je ktoś wyciągnął z kosza na śmieci. Z radia kołyszą się rytmy zambijskich hitów. Zniekształca je dźwięk, który każe mi sądzić, że w radio mieszka stado gryzoni, które pożera drewno.
A ta Białaska w rogu przecież nie będzie stać w tym czasie. Ona jest z Europy, a tam ludzi są wygodni.
Właściciel w pośpiechu podaje mi krzesło i otwiera butelkę mirindy. W Afryce nie pyta się kogoś, czy czegoś chcę np. Czy chce się napić. To zbędne. Tu każdy czegoś chce. Nauczona doświadczeniem pije powoli. Wiem, że jak skończę zbyt szybko, to Pan otworzy kolejną butelkę, a mi eksploduje żołądek.

Malujemy z Chrisim sale dla dzieciaków. Niedługo będą mogły przychodzić tu, żeby odrabiać lekcje, żeby się uczyć. Teraz dzieciaki też przychodzą. Nie żeby się uczyć, ale żeby malować z nami.
Pociąganie pędzlem o ścianę, staje się malowaniem skóry, żeby była biała.
Miotła do zamiatanie podłogi, staje się mikrofonem do śpiewania zambijskich piosenek.
Praca, która powinna przynieść zmęczenie staje się przyjemnością. Bardziej niż ściany dzieci malują uśmiech na naszych twarzach.

Z założenia misje kojarzą się z pomocą. Aby drugiemu człowiekowi żyło się lepiej. Tym drugim człowiekiem jestem JA. To dzięki Agnes, Judy, Georgowi, Panu ze sklepu, dzieciakom, żyje mi się w Afryce lepiej.
Oni wszyscy są u siebie. Mają swoje problemy, swoje sprawy, swoje radości i smutki. Mają tu swój dom. Pomagają mi żyć w ich domu.

Dawanie to nie zawsze pomaganie. Bo dawanie może stać się lekcją bezradności dla ucznia.
Nauczanie to nie zawsze pomaganie. Bo można uczyć źle, można frustrować się z niewidocznych efektów.
Pracowanie dla kogoś to nie zawsze pomaganie. Bo z tyłu głowy może rodzić się myśl, że jak ja będę czegoś potrzebował to zwrócę się z prośbą do tej osoby.

Wspaniałą formą pomocy jest szczera modlitwa.
To pomoc pokorna, bo nikt jej nie widzi, wie o niej tylko Bóg.
To pomoc bezinteresowna, bo osoba, za którą się modlimy nie wie o tym, więc nie stara się odwdzięczyć.
To pomoc właściwa. Bo Bóg wie, czego potrzeba najbardziej.
A dla Boga nie ma rzeczy niemożliwych.

sobota, 3 listopada 2012

Pora deszczowa to...


- Johny, do you like a rainy season?
- Yes! Rain is good(u), full(u) food!

Pora sucha zmechaciła niebo. Zabrała mu błękit w zamian za kolor wypłowiały, który uzyskała za pomocą temperatury i dymu z pożarów.
Pora deszczowa budzi kolory. Codziennie oblewa je litrami wody, żeby wydobyć więcej zieleni z zielonego, więcej błękitu z błękitnego i więcej żółci z żółtego.

Pora deszczowa to sprint. Dystans jest krótki. Zaczyna się przy bramie, a kończy za drzwiami domu. Kilka metrów wystarczy, aby wyglądać jakby się wpadło do jeziora. W biegu biorą udział wszyscy. Długość sprintu zależy od miejsca, w którym poczuło się pierwszą krople deszczu. Szczęściarze na mecie zatrzymują się w suchym pomieszczeniu, który chroni dach z blachy. Reszta wbiega pod dach z trawy i moknie dalej.

Pora deszczowa to latające owady. Mrówki, które w zeszłym miesiącu, gryzły dzieci w stopy, w tym miesiącu są zjadane przez dzieci. Deszcz wyciąga z ich tułowia skrzydła. Miliony latających mrówko-szybowców unoszą się nad ziemią. Z daleka wyglądają jak spadający śnieg.

Pora deszczowa to przypływy i odpływy. To droga, która zamienia się w rzekę. To boisko, które zamienia się w jezioro. To drzewo, które zamienia się w wodospad. Woda pcha się do psiej budy i do grzęd w kurniku. Z każdej dziury zrobi kałużę, z każdego piasku błoto.

Pora deszczowa to muzyk. Chce żeby jego muzyka była głośniejsza od wszystkich innych dźwięków. Wyposaża krople wody w cymbałki i bębny. Deszcz gra na dachu kościoła i swoją pieśnią zagłusza księdza, mówi który kazanie. Gra na kamieniach i piasku. Dźwięki budują niewidzialne mury wokół ludzi, którzy krzyczą do siebie z daleka.

Pora deszczowa to dzieci, które skaczą po drzewach. Owoce od tygodni czekały na wodę, aby nabrać sił. Przyciągają jak magnes. Gałęzie łapią małe dłonie, kora klei się do stóp i pcha Murzyniątka ku górze. Dzieci poruszają się po drzewach jak węże – są giętki i zwinne. Kilka ruchów i w ręce młodszego rodzeństwa - które czeka pod drzewem, wpada mango, papaja, jackfruit, awokado.

Pora deszczowa zamyka przestrzeń wokół mnie. Czuję się jak mała myszka zamknięta w klatce deszczu, która ogranicza moje ruchy. Podsuwa mi pod nos perfumy, które pachną czerwoną ziemią i mokrą trawą. Pora deszczowa zmywa atrament, którym napisany był mój plan dnia. To ona dyktuje, kiedy zagram z dziećmi w netball, a kiedy rozdam im kredki. Budzi mnie w nocy, żebym mogła posłuchać jak gra i przykrywa kocem, który leżał w rogu łóżka od sierpnia.

Pora deszczowa to dyktator, którego kadencja trwa pół roku. Nikogo nie pyta się o zdanie, nie potrzebuje doradców i przedstawicieli. Pojawia się i znika, a ludzie dostosowują się do jego rytmu – poddani i posłuszni.