poniedziałek, 31 grudnia 2012

Ostatni dzień roku


Koniec roku zmusza to bilansu minionego roku.
Mój miniony rok to misja.

Wyobraź sobie misje. Zamknij oczy. Co widzisz?
Skaczące małpy na baobabie, w którego cieniu wylegują się zmęczone polowaniem lwy?
Księdza misjonarza, którego biała sutanna przeciska się przez buszową gąszcz?
A prawej ręce Pismo święte, w lewej woda święcona i nawracanie 24 na dobę?

Jestem na misji. Znam kilkunastu księży misjonarzy i misjonarki. 12 sierpnia sama stałą się częścią salezjańskiej rodziny.
Jestem w Mansie na noworocznym wywczasie. Standart życia lepszy, niż ten lububiański, ale to nadal misja.
Siedzę sobie w fotelu o podwójnej poduszce i stukam palcami wskazującymi w litetrki klawiatury. Lewe ucho odbiera dźwięk gotującej się wody w czajniku. Prawe ucho drży w rytm piosenek z "Króla lwa", który dziś już po raz czwarty wyświetla się w telewizorze. Ekran zasłania mi deska do prasowania i żelazko.
Beti z oklejoną od mango mordką, mówi że ma lenia. Agata gdzieś tam na neciku. Krzysiek chyba uciął sobie drzemkę. A ja mam kolejny wylew myśli i śmiechu, bo Ryszkowska nie szczędzi sobie żartów.

A gdzie moje małe, biedne murzynki?
Noszą wodę na głowie i rodzeństwo na plecach. Jedzą shimę na obiad i bawią się kamieniami. Gdy dostaną różaniec to zakładają go na szyję - bo są katolikami. Chodzą w niedzielę do kościoła. Religia to duma.
Dzieci są szczęśliwe i smutne, zdrowe i chore.
Dzieci lubią wolontariuszy z Polski. Bo się nimi interesują, bo się z nimi bawią, bo dają im prezenty.
Dzieci lubiły wolontariuszy przed nami i polubią tych następnych.
Dalej będą nosić wodę na głowię i rodzeństwo na plecach. Dalej będą się cieszyć i smucić.

Wiem że pozostaniemy w ich pamięci.
Wiem że ja pozostanę w ich pamięci.
Ja zmieniam ich wspomnienia, a one zmieniają moje życie.




piątek, 28 grudnia 2012

Gloria!


Przybierzeli do Betlejem pasterze, do Lufubu Beti, Agata, Tomek, Anka i nieproszona malaria do księdza Czesława.

Wśród nocnej ciszy, chór śpiewa w Lufubu na cale gardło. Dziewczynki tańczą zgodnie z rytmem bębnów, a grandfather nieproszony wstaje i zaczyna śpiewać „Gloria”.

Z narodzenia Pana dzień dziś wesoły, a w naszych sercach odzywa się głos rodzin zostawionych w Polsce.

Każde święto ma swoją otoczkę. Wielkanoc ma królika, dzień kobiet ma róże, święto niepodległości barwy państwowe. Boże Narodzenie to mistrz otoczek. Dla jednych do narodziny Boga. Dla drugich śmierć portfeli, które wyciskają z siebie ostatnie monety na prezenty i ozdoby.
No bo co to za święta bez prezentów? Co to za święta bez choinki? Co to za święta bez uginających się stołów? Co to za święta bez rodziny?

Wigilia w Lufubu.
W naszym domu to białe święta – sami Polacy. Pewnie jako jedyni w promieniu tysięcy kilometrów siedzimy przy wigilijnym stole. W Zambii nie ma tradycji spożywania wieczerzy tego dnia.
Przed nami leniwie kleją się pierogi z mango. Muchy maszerują po placku (też z mango) i po kluskach, które w tajemniczy sposób pokrywa mak. Nikt nie wie, kto posadził mak w lodówce, ale jakimś sposobem tam właśnie był.

„Pasterka” rozpoczyna się o 19.00. Wchodzę do kościoła, który emituje ciepłem. Czuję się jak Alicja w Krainie Czarów. Na sznurkach bujają się balony i łańcuchy z bibuły, które robiliśmy z dzieciakami od miesiąca. W centralnym miejscu stoi szopka, którą oświetlają kradzione lampki.
W połowie mszy dzieciaki z ostatniej klasy przedstawiają świąteczną dramę.
- Ej Agata, rozumiesz coś z tego? – pytam moją białą towarzyszkę. Bo niby, co mają oznaczać Ci ludzie, którzy udają lwy? Albo te pary, które tańczą przed chłopakiem siedzącym na tronie?
- Nie – odpowiada śmiejąca się Agata – może to coś z księgi z wyjścia?
Na koniec grandfather śpiewa „Gloria”.

Podczas świątecznych mszy najwięcej czasu zajmuje komunia, albo kazanie. Nie w Afryce.
Składania darów to ciągnący się sznur ciemnych ludzi. Kołyszą się jeden za drugim, każdy z indywidualnym tańcem. Kręcą biodrami jakby mieli założony hula hop. Kobiety krzyczą i poruszają językami jak jaszczurki, ministranci bujają się jakby szli po lodzie, a nie po betonie, a grandfather śpiewa „Gloria”. Dzieciaki w bocznych nawach mają dyskotekę, łapią mnie za ręce i tym sposobem tańczę na pasterce.

Ludzie wychodzą z kościoła. Przeraźliwy huk przerywa ich oddech. Rzucają się na boki w popłochu. Nagle na niebie wybucha setki kolorowych iskierek. Fajerwerki. Strach ustępuje radości. A grandfather śpiewa „Gloria”.

Moje święta mogą wydawać się ubogie. Można pomyśleć, że trudno cieszyć się, gdy rodzina 13 tysięcy kilometrów na północ. Dziękuje Bogu za ten dzień, bo to jeden z moich najlepszych w Afryce. Nigdy wcześniej nie byłam na mszy, tak wypełnionej uśmiechem. Uśmiechem ludzi, którzy nie dostali prezentów, którzy nie jedli sernika, którzy nie założyli nowych kozaków na pasterkę.
W Polsce Boże Narodzenie to radosne święto. Radosne dla ludzi, których brzuch rozpychają pierogi i karp, którzy obdarowują się prezentami, którzy mogą w tym czasie odpocząć i obejrzeć w telewizji te same filmy, co w zeszłym roku. Taka otoczka. A co gdyby nie było prezentów, makowca i rodziny? Czy dalej byłoby to radosne święto?

Na zegarku 02.15. Trudno pójść wcześnie spać, gdy w domu tyle osób, z którymi można rozmawiać po polsku. Kładę ciężką głowę na poduszkę i słyszę bicie dzwonów za oknem.
To grandfather, który śpiewa „Gloria.”

Gradfather urodził się w 1930roku.
Pamięta, gdy Zambią rządzili Anglicy.
Ma ósemke dzieci i około dziewięćdziesięciu wnucząt.
Na pasterkę przyszedł w stroju, w którym chodzi do buszu, który pewnie też pamięta Anglików.
Podczas mszy podbiega do mnie i Agaty i wręcza nam bożonarodzeniowy prezent – wpół uschnięte kwiaty wyrwane z korzeniami.
Potem tańczy, wchodzi na ołtarz, żeby uścisnąć dłoń księdza, bije dzwonem przez pół nocy. Przez cały czas śpiewa „Gloria!”
Bo niby, dlaczego miałby być smutny?
Przecież Bóg się rodzi.


sobota, 22 grudnia 2012

Serce jak stajnia


Jezus się rodzi, a moje serce jest jak stajnia.
Pełno w nim wyschniętej słomy, która kłuje Jezusa w skórę.
Pełno w nim gnoju, który śmierdzi Jezusowi koło nosa.
Pełno w nim średnio inteligentnych zwierząt, jak osły i cielaki.
Takie moje serce.
A Jezus mówi „Dajże mi, choć mały skrawek tego serca, a ja wypełnię je życiem.”
I Jezus się rodzi.
Pomiędzy tą suszą, gnojem i głupotą.
I jeszcze zaprasza gości.
Przychodzą pasterze, przychodzą królowie, przylatują anioły i cieszą się razem z Jezusem. Cieszą się pomiędzy tą suszą, gnojem i głupotą
Cieszą się, że znalazło się miejsce na nowe życie.
Bo gdy w stajni mieszka Jezus, to przysłania On suszę, gnój i głupotę.
Bo gdy w Twoim sercu mieszka Jezus, to przysłania Twoją suszę, Twój gnój i Twoją głupotę.
I zostaje radość.
Radość Bożego Narodzenia.

wtorek, 18 grudnia 2012

W Lufubu grudzień


W Lufubu grudzień.

Kury znoszą codziennie ponad 900jajek, a krowy dają 8 litrów mleka.
Słońce maluje niebo na niebiesko, a burza na szaroburo.
Bernard gotuje shime na obiad, a Maggie przychodzi do pracy jak jej się podoba.
Temperatura raz zakłada bluzę, a innym razem krótkie spodenki.
Komary przegryzają skórę, żeby wyssać z niej krewa, a węże pchają się do domu.
Prince i Damian wrócili z college’u. Jeden do syna, a drugi żeby grać w piłkę.
George ścina trawę narzędziem, które wygląda jak kij do hokeja, a trwa drwi sobie z niego i odrasta za nim George skończy.
Maxwell pada twarzą w ziemię na treningu, bo ma krzywe nogi, John ma proste i nie chce mu się trenować. 
Banany gniją w domu, a mango wchodzi między zęby.
Dziewczynki tańczą przed kościołem, a ich ojcowi piją denaturat.
Chłopcy wycinają gwiazdki z papieru, a ich matki rodzą im rodzeństwo.
Na markecie na folii widać rozłożone grzyby, a w powietrzu dalej czuć swąd ryb.
Chiola beczy, że dostała 2 krople mleka mniej, niż Davis, a ten dalej ma 5 plastrów na nodze.

Mój pokój zawaliło 140kg ‘wszystkiego’ z Polski.
Szczeniak jeszcze nie widzi, a już woli shime, niż mleko.
Priskowia dalej nie rozumie, że nie rozumiem bemba.
Siostra z Włoch zostanie jeszcze przez 2 dni.
Tomek przyjedzie za 3.

A Jezus, rodzi się za tydzień.

piątek, 14 grudnia 2012

MINĘŁY CZTERY MIESIĄCE


Życie to niekończące się pasmo pytań. Odpowiedź wydaje się być górą lodową. Dochodzisz na szczyt, a przed Tobą kolejny szlak. Kolejne pytanie. Kolejne nieporozumienie. Bezsens goni bezsens.

W dzieciństwie nie rozumiesz, jak to jest, że deszcz pada i nie wpada do kominów. Zastanawiasz się jak ludzie, którzy stoją na dole kuli ziemskiej, nie spadają w dół.
Mama każe Ci się uczyć, żebyś w przyszłości mógł zostać „kimś”. A Ty ani nie wiesz, co to ‘przyszłość’ i kiedy ona właściwie nastąpi, a już tym bardziej nie wiesz, kto to jest ten „ktoś”.

Później wkuwasz tablice Mendelejewa na pamięć i przeklinasz każdy pierwiastek, który przecież do niczego nie będzie Ci potrzebny. Uczysz się wzorów skróconego mnożenia, mimo, że od 50 lat ludzie używają kalkulatorów.

Przez całą trzecią klasę liceum przekonują Cię, że od matury to zależy całe Twoje życie. Czyli że jak nie zdasz, to będzie do bani??

Później idziesz na studia. Trochę dlatego, że chcesz, a trochę dlatego, że jak nie pójdziesz to zwali Ci się na głowę pytanie „Dlaczego nie idziesz na studia?” A Ty masz już tyle własnych pytań, że nie chcesz dobijać się jeszcze cudzymi.

Pytania pchają do przodu, mimo że nie znasz odpowiedzi. Odpowiedź przychodzi dużo później. I kiedy już ją znasz, wydaje Ci się ona taka oczywista.

Dusza odpoczywa, gdy nie dręczą jej pytania bez odpowiedzi.
Kiedy?
Gdy ufasz.
Ufasz, że jakoś to jest, że Ci ludzie jednak nie spadają z kuli ziemskiej.
Ufasz mamie, że może ona faktycznie coś wie o tej przyszłości.
Ufasz, że te studia to będzie dobra droga.
Nie wiesz dlaczego, nie wiesz jak to się stanie, ani co będzie później. Ale co innego Ci pozostaje?

Nasza dusza łaknie zaufania, więc szuka odpowiedzi w mamie, w chemii, w studiach, w horoskopie, we własnej ambicji, w zdaniu przyjaciela, w porannej kawie, w pogodzie, w siostrze, w telewizji, w muzyce i we wszystkich, co w danym momencie wydaje się mieć sens.

Przez ślepą ufność tysiące razy, czujemy się rozczarowani.
Bo rodzice umierają, przyjaciele oszukują, prace tracimy, horoskop okłamuje, muzyka się nudzi, a pogoda jest zmienna. Wstajemy lewą nogą i gubimy gdzieś ambicje i pewność siebie. Nasza dusza doznaje zawodu.

Czasem dopiero, gdy zostawisz to, co do tej pory tworzyło Ciebie i Twój świat, zaczynasz rozumieć, o co w tym wszystkim chodzi.
Zaczynasz rozumieć, że jedynym który nie okłamuje, nie zmienia się i nie opuszcza - jest Bóg.

I gdy siedzisz na trawie, która obrasta czerwoną ziemię Afryki, 13 tysięcy kilometrów od „domu”. I gdy masz ochotę wziąć w ręce karabin maszynowy i rozstrzelać wszystkich w koło. I już nie pamiętasz, dlaczego w ogóle chciałeś tu przyjechać i co Ty tu właściwie robisz. I kiedy wydaje Ci się, że jesteś bezsilny, bo świata nie zmienisz. I kiedy widzisz, że nie pasujesz do miejsca, w którym żyjesz.
Wtedy masz ochotę spakować swoje manatki i pierwszym samolotem, wrócić do Polski.
Wtedy MAM ochotę spakować swoje manatki i pierwszym samolotem wracać do Polski.
Ale nie robię tego.
Dlaczego?
Bo tak chce Pan.

Zaufać Bogu to jakby dostać mapę, gdzie start wyznacza data Twoich urodzin, a metą jest zbawienie.

Bo czy mogę zaufać sobie?
Kiedyś chciałam być weterynarzem. Później miałam się uczyć systematycznie. Obiecywałam sobie, że od poniedziałku będę jeść mniej. Miałam biegać raz w tygodniu. Wmawiałam sobie, że więcej już się tak nie upije. Postanawiałam, że następnym razem wstanę wcześniej. Że to, że tamto.
Gdy świeciło słonce, śniadanie smakowało, a ludzie uśmiechali się jakby szerzej, to moje plany wydawały się być prostą drogą usłaną kwiatami. A potem przychodziły chmury, zapominałam zjeść śniadania, a ludzie wkurzali na każdym kroku. Wtedy cały plan szlag trafiał.

Bo emocje, które nami kierują to karuzela naszego życia – raz się cieszysz, że się kręci, a później chce Ci się wymiotować.

Nie ma sensu bawić się w przewodnika po własnym życiu, bo nie wiemy nawet, co się stanie za godzinę.
A Bóg wie.

Tym oto sposobem, od czterech miesięcy jestem w Afryce. 

poniedziałek, 10 grudnia 2012

Oratory feast


Zadanie na dziś – zorganizować imprezę z okazji narodzin Oratorium.

Ósmy grudnia 1841 roku. Jan Bosko otacza opieką pierwszego osieroconego chłopca i prosi go, aby następnym razem przyszedł do niego ze swoimi kolegami. To pierwsze spotkanie to narodziny Oratorium.
171 lat później zapraszamy dzieciaki do Oratorium w Lufubu, na popołudniowe święto. Ja i Chris, podobnie jak setki osób z rodziny salezjańskiej na całym świecie.
Każda taka impreza to nasze małe Kilimandżaro. Bo dzieci jest ponad 200, my nie mówimy w Bemba, a pomocy jest niewiele.
Ale Jan Bosko czuwa nad swoimi dziećmi.
Z jego pomocą dziś dzieciaki biorą udział w olimpiadzie sportowej. Nawet oszczep udało się zrobić z kija. Nawet piasek się zagrabiło do skoku w dal. Nawet prądu nie wyłączyli podczas konkursu tańca. Nawet chłopacy do pomocy się znaleźli i tłumaczyli reguły z angielskiego na bemba. Był czas na sport, na taniec, na modlitwę, na słodycze, a nawet na sprzątanie.

Wracam do domu i słyszę śmiech Janka Bosko, który mówi: „Ty się Ilona naprawdę denerwowałaś, że impreza nie wypali? Wysłałem Cię do Afryki, a Ty jeszcze mi nie ufasz.”

rzut oszczepem

Chrisi nauczyciel

tańczący Felix

rzuty do kosza

sobota, 8 grudnia 2012

Nadzieje ze stolicy


Bóg stworzył człowieka, więc człowiek z natury jest dobry.
Świat karmi go zazdrością, pychą, rządzą władzy, egoizmem i tym podobnymi rzeczami.
Bóg nie stworzył ludzi-marionetek.
Człowiek sam decyduje, czym się żywi.

Dziewczynki z Lufubu wychowują słońce i księżyc. Ich świat kończy się tam, gdzie znika horyzont. Jeśli zachowują się egoistycznie, to nauczyły się tego TU. Jeśli biciem rozwiązują problemy, to nauczyły się tego TU. Jeśli w wieku 15 lat zachodzą w ciąże, to powielają schematy, których nauczyły się TU.
Błędne koło kręci się od wielu lat. Z braku wiedzy i doświadczenia, nic go nie hamuje. Do zmiany przykrego biegu wydarzeń potrzebna jest rewolucja.

Dziś do Lufubu przyjechało 50 rewolucji z City Of Hope. Dziewczęta pod czujnym okiem sióstr salezjanek mieszkają w stolicy Zambii. Do ośrodka trafiają jako sieroty z ciężkim bagażem doświadczeń. Molestowanie, bicie, narkotyki, gwałt, prostytucja to znaki, którymi kierowało się ich życie. Pewnego dnia zatrzymało się na salezjańskim przystanku City of Hope, w którym toczy się do czasu ukończenia 12tej klasy.

Myślę że każdy Polak wiek co mamy na myśli, gdy oceniamy czyjeś zachowanie i mówimy ‘warszafka’. W Zambii też to obowiązuje.
Pierwszą oznakę stolicy w Lufubu odczuwam na wieczornej modlitwie – dziewczyny z Lusaki przychodzą w pidżamach. To znaczy, że one mają pidżamy.
Druga oznakę widzę, gdy zwiedzamy farmę – dziewczyny nie chcą chodzić po błocie i przeskakują z kamienia na kamień, mimo że mają buty.
Trzecia oznaka – mango. W Lufubu drzew mango jest trzy razy więcej, niż domów. W Lusace zamiast nich rosną ulice, budynki i sklepy. Dziewczyny rzucają się na mango jak wygłodniałe hieny. Pożerają więcej, niż są w stanie pomieścić.
Kolejne oznaki to pisk na widok jaszczurki, narzekanie na komary, kręcenie nosem, który odczuwa wiejskie zapachy.

Do dzisiejszego dnia mój zambijski świat, zamykał się w Lufubu. Nie znałam mentalności ludzi z miasta.
W Polsce kontrast między miastem, a wsią zaciera się. W Zambii nadal jest drastyczny.
Spędzam cztery dni, w gronie stu przedstawicielek tych dwóch odmiennych miejsc,  dwóch sióstr salezjanek, i czterech wolontariuszek – w tym Moniki i Wiolki z Polski.

A co w planie?

Talent show.
Afrykańczycy wyssali z mlekiem matki zdolności taneczne. Mimo że każdy przedstawia podobny talent, to każdy z nich jest unikatowy.
Dziś mury Oratorium zapchane są przez lufubiańczyków, którzy prezentują swoje talenty. Kto nie tańczy i nie śpiewa, patrzy jak sroka na występy dziewczyn z Lusaki.
Ich ruchy zlewają się z rytmem muzyki. Świadome swoich zdolności, gną swoje ciało we wszystkie strony jakby było z gumy. Dodatkowo układ choreograficzny odbiera mi pewność, że pod ich skórą kryją się kości.
Czas na Lufubu. Na scenę wychodzi Catherin. Nuty wydobywające się z głośników, zamieniają ją w węża. Dziewczynka wije się w powietrzu. Jej ciało z ziemią, łączą jedynie minimetry skóry, które ma na palcach stóp.

Tumba falls.
Nogi zwisają mi z przyczepy. Czuję jak Eva chwyta mnie za rękę. Boi się, że wypadnę. Siedzę w ciężarówce, którą wypycha setka murzynek i tysiąc decybeli śpiewu.
Miałam do wyboru – walczyć o powiew tlenu w środku przyczepy, albo być o krok od śmierci, przy każdej dziurze w asfalcie. Mój wybór, usadził mnie na samej krawędzi podłogi. Moje oczy nie narzekają. Mają najlepszy widok na wzgórza, które kryją wodospad.

Woda uwypukla kolejny kontrast. Dziewczyny z Lusaki mają stroje kąpielowe.
Woda rozmywa kontrast, kiedy wszystkie wchodzą do wody i krzyczą jak małpy.

Noc z dziewczynkami.
W Afryce zasypiam w 15sekund. Zambijski klimat męczy mnie szybciej, niż ten polski.
Leże już trzecią godzinę, więc dlaczego nie mogę zasnąć?
Może dlatego, że śpimy w ponad pięćdziesiąt dziewczyn na poddaszu? Nasze nosy walczą o powietrze, a mój zdaje się być najsłabszy.
A może, dlatego że Sylwia, co chwila kopie mnie w udo? Leżymy ułożone jak sardynki. Każdy ruch potrząsa pozostałymi.
A może to ta burza? Deszcz bombarduje blaszany dach. Grzmoty błyskawic wypełniają mi uszy.
Zamykam oczy na dwie godziny. Budzi mnie palec Reginy, która wykonuje znak krzyża na moim czole.
- God bless you – wydobywa się z ust dziewczynki.
- What time is it? – pytam ledwo przytomna
- 05.00
- So, why don’t you sleep?
- Sun! – odpowiada z oburzeniem Regina. Przecież to oczywiste, że skoro słonce świeci, to nie można spać.

Środa 04.00. Dziewczyny z City Of Hope opuszczają Lufubu. Zaspane głosy lufubianek wyśpiewują pożegnalną pieśń.

Ogólny plan został zrealizowany.
Po za nim, każdy zrealizował swój własny, który spontanicznie odcisnął się w jego pamięci.
Na przykład.
Msza pod wodospadam, która dla Diany z Irlandii była najlepszą, na jakiej była.
Kąpiel pod prysznicem, z którego Sylwia korzystała cztery razy w dniu, bo to o wiele lepsze od rzeki.
Niebo w Lufubu, na którym Monika mogła poznać gwiazdy, których nie widać w stolicy.
Nagły wyjazd do szpitala, podczas którego, przypadkowo zabrany Maxwell mógł zobaczyć, co to szpital.

Szersze myślenie, dla mnie. Dziewczyny z Lusaki zrobiły rewolucje w moim patrzeniu na Zambie. Mam nadzieję, że dokonały też małej rewolucji w sercach moich dziewczynek. Tak bardzo potrzeba im spojrzeć za horyzont. 

sobota, 1 grudnia 2012

Zambian Highway Code


KEJ-EJ-SI-ZET-EM-EJ-AR-I-KEJ
KACZMAREK!
Literuję swoje nazwisko. Ukradkiem spoglądam w monitor komputera. Murzynka w peruce, wpisuje je w rubryce ‘imię’. Zwracam jej uwagę. Kobieta poprawia swój błąd i robi kolejny. W rubryce „miejsce urodzenie” wpisuje ELZBIETA (moje drugie imię).
- Może ja to zrobię? – pytam lekkim głosem, żeby nie urazić kobiety.
- Ok – odpowiada murzynka z obojętnością.
Bo tak naprawdę czy kogoś to obchodzi, czy dane będą poprawnie wpisane? Przecież dokument prędzej czy później i tak się zagubi w stercie papierów, które obciążają półki biura.

Rozglądam się wkoło. Centrum Prawo Jazdy wygląda jak każde inne zambijskie biuro. Odrapane ściany zakrywają plakaty i zdjęcie prezydenta. Mina zawsze taka sama, ramka czasem złota, czasem stara, innym razem połamana. Podłoga to wylany beton, ściany to odpadająca farba. Szafy na ważne dokumenty to metalowe sześciany, które pierwotnie zamykane były na klucz, a teraz połowę z nich obwiązuje drut. Pozostałe papiery walają się na półkach i biurku. W powietrzu unosi się zapach środka czystości i gnijącej wody. W zależności od tego kto wejdzie do biura – stary zapach przełamuje woń perfum, albo tygodniowego potu. 
Nieład zambijkich biur zawsze ratuje jakiś gadżet sprowadzony z RPA. W tym wypadku pośród bałagany, lśni jak złoto aparat, który samodzielnie robi zdjęcia do dokumentów i urządzenie, które pobiera odciski palców.

Podpis.
Jestem posiadaczką dokumentu, który potwierdza, że zaliczyłam egzamin teoretyczny na prawo jazdy i przede mną praktyka.
Zaraz.
Zdałam zambijski test na prawo jazdy po angielsku? Nie powinnam być z siebie dumna? Afrykańska atmosfera załatwiania papierów burzy poczucie zadowolenia. Nikt nie traktuje poważnie testów i przepisów, więc i Ty zarażasz się ‘zlewaniem’ czegoś takiego jak dokument.

Wróćmy do tego jak owy papier znalazł się w moich rękach.

Siedzę na betonowym murku przed drzwiami centrum prawa jazdy. Na moich kolanach leży ospale Highway Zambin Code. Poranne słońce uwypukla małe znaki drogowe i ich podpisy.
Egzaminator powinien przybyć pół godziny temu. Patrzę na moich ciemnych towarzysz, których głowy zatopione są w tej samej książce co moja. Nikt nie spogląda na zegarek, nikt nie zadaje pytań – spóźnienie nie jest ważne.

Mija kolejne pół godziny. Twarz mężczyzny zlewa się z czarnym garniturem. Egzaminator otwiera drzwi swego biura i oznajmia ponad dwudziestce czekającym:
- Przyjmę tylko 12.
Nikt nie zapisywał się wcześniej, nikt się nie umawiał. O tym kto dziś napisze test decyduje śniadanie egzaminatora i to czy się wyspał.
Pierwsza zapisuje się na liście.

Siadam przed biurkiem. Mężczyzna nie może skupić na mnie swojego wzroku. Jego gałki oczne błądzą gdzieś pomiędzy papierami, moją twarzą, a ludźmi którzy co chwila wchodzą przez uchylone drzwi.
Pierwsze pytanie.
Prawa dłoń egzaminatora wskazuje znak drogowy, a lewa układa stos papierów.
Drugie pytanie.
Usta egzaminatora wypowiadają pytanie, a wzrok wbija się w mężczyznę, który wchodzi do pomieszczenia.
Trzecie pytanie. Odpowiadam, a egzaminator zalicza odpowiedź zanim dokończyłam wypowiedz.
Czwarte pytanie.
Ręce egzaminatora opierają się o blat biurka. Jego gałkom ocznym udaje się patrzeć na moją twarz.
- Powiedz mi, czym jest w ogóle Zambian Highway Code?
Treść pytania pustoszy mi mózg. Co to w ogóle za pytanie?
- This is a Bible for road users.
Naprawdę powiedziałam ‘Biblia”??
Należy być zimnym, albo gorącym. Katolikiem się jest w kościele, w pracy i na drodze. Ale żeby od razu Bibla??

Wychodzę z pokoju, a za mną egzaminator.
- Jestem zajęty. Nikogo już dziś nie przyjmę. Przyjdźcie w poniedziałek.
Dwunastu mężczyzn wstaje i płynnym ruchem kierują się w stronę wyjścia. Nikt nie krzyczy, nie żąda wyjaśnień, nie narzeka, że czekał dwie godziny, żeby usłyszeć, że ma przyjść w poniedziałek.
Dwunastu mężczyzn, których głos i pięść mogłyby w ułamku sekundy zmienić, plany egzaminatora wstaje i wychodzi, potulni jak baranki.
Bo dziś NIE.

Jak dobrze być białą kobietą, z papierkiem ‘zaliczone’ w kieszeni.