poniedziałek, 15 lipca 2013

MINELO 11 MIESIECY

To takie uczucie, które ssie żołądek jakby z głodu. Ściska za gardło, jakby było spuchnięte od wielogodzinnych krzyków. Głowa kręci się jak w kołowrotku i miesza zmysły tak, że trudno ogarnąć rzeczywistość. Każde bicie serce odbija się od klatki piersiowej i rośnie w kolejnej sekundzie. Staram się uwierzyć, ale nie mogę… i chyba nie chcę. Opuszczam Lufubu.

Mechanizm budzika zrywa mnie ze snu przed 5.00. Po dwugodzinnym śnie, jak zjawa ciągnę za sobą walizkę w stronę domu wspólnoty. Msza święta o 5.30 zaczyna się po polsku, czego nawet nie zauważam. Po 5 minutach wchodzą spóźnieni aspiranci i dalej celebrujemy po angielsku, czyli normalnie, już tak zwyczajnie.

Szybkie śniadanie, pakowanie, uściski. Zza bramy wychyla się Maxwell Bunda, za nim Stefania, Rohda, Christabel. Przytulam je mocno, jakbym chciała je wszystkie na raz wcisnąć do serca. Odjeżdżamy. Żegna nas słońce, które specjalnie dla nas wyskoczyło zza horyzontu. Maluje na czerwone wysokie palmy i słomiane dachy. Afrykański dziki wschód. Po drodze Felix, Synthia i łzy.

Jezus mówi dziś w ewangelii, że najważniejsze w naszym życiu jest miłować bliźniego.  „To czyń, a będziesz żył.” (Łk 10, 28-29).
Żyłam w Lufubu naprawdę. Żyłam w tym afrykańskim buszu, który bez książek i wykładów uniwersyteckich nauczył mnie jak żyć naprawdę.  Lufubu przez ostatnie 11 miesięcy było moim najlepszym psychologiem, uczyło zachowań społecznych, wyjaśniało kulturę i asymilowało do innego życia.

Jeśli czegoś dziś na świecie nie umiemy naprawdę, to kochać drugiego człowieka. Wiemy jak polecieć na księżyc, potrafimy dokonać przeszczepu narządów i rozmawiamy przez Internet z ludźmi z całego świata. A nie potrafimy z miłością traktować ludzi. Gdy zapytamy przeciętnego Zambijczyka, Polaka, Chińczyka, Meksykanina, jaki jest największy problem w ich kraju, z pewnością odpowiedzą, że bezrobocie, bieda, AIDS itp. Moim zdaniem brak miłości niszczy ten świat.
Brak miłości powoduje, że ludzie kłamią i kradną.
Brak miłości pozwala kobietą dokonywać aborcji.
Brak miłości pcha ludzi w alkoholizm, narkomanie, w pogoń za pieniędzmi.
Brak miłości zamyka nas w świecie własnego mieszkania, gdzie dbamy tylko o własne dobro.
To brak miłości niszczy ten świat. Powoduje, że ludzie nie żyją naprawdę.

Mamy wspaniałe autorytety życia. Dla mnie tym przykładem jest Janek Bosko, który poświecił swoje życie dla najuboższych chłopców, ponad sto lat temu. Człowiek który po swojej śmierci, dalej nawraca ludzkie drogi. Jan Bosko który nawrócił moją drogę i skierował ją do Zambii. To jest miłość. Miłość która dziś nas zachwyca, a która powinna być dla nas standardem. Przecież każdy z nas jest dzieckiem Boga, który jest miłością, który stworzył nas z miłości.

Ludzie emigrują z Polski do Wielkiej Brytanii, do Irlandii, do USA, do wielu bogatszych krajów na świecie. Po co? Szukają szczęścia. Szukają za pomocą większych zarobków, za pomocą kariery zawodowej, za pomocą wyższego standardu życia.
Rok temu wyjechałam do kraju z grupy tzw. Krajów trzeciego świata, do państwa biedniejszego, o zdecydowanie niższej jakości życia społecznego i socjalnego. Ten rok uczynił mnie szczęśliwszą.
Jak widać nie ma reguły. Wystarczy kierować się miłością – Bogiem.

Nie potrafię powiedzieć, jak zmienił mnie czas w Afryce. Myślę, że prościej będzie mi to zobaczyć w Polsce. Wiem jednak, że w końcu po 24 latach mojego życia, odkryłam znaczenie pierwszego bożego przykazania „Nie będziesz miał Bogów cudzych przede mną.”
 Jeśli coś w życiu naprawdę chcę zrobić, to żyć tak, żeby znaleźć się w niebie. Nie ważne gdzie, z kim i jak, byleby tylko z Bogiem.
Tylko z Nim żyję naprawdę.
Dziś mam kolejną, nową motywację, żeby robić w moim w życiu wszystko, byleby tylko się zbawić.
Z całego serca pragnę, spotkać się jeszcze raz z wszystkimi moimi dziećmi z Lufubu.

czwartek, 11 lipca 2013

Goodbay

Ojcze
                                                                                                          
Ty wiesz, że czuję się silniejsza niż kiedykolwiek przedtem. Że z Tobą mogę zrobić wszystko i że niczego się nie boję.
Co więc sprawiło, że na piątkowej mszy dla Oratorian zaczęłam płakać?
Jak to się stało, że na sobotniej adoracji, łzy same wypłynęły z moich oczu?
Słabość?
Czy to niesamowite uczucie, gdy wiem że właśnie mnie przytulasz do swojego serca?

Boże ja wiedziałam, że to będzie trudny dzień. Ale nie wiedziałam skąd trudność będzie czerpać swoje źródło. Dzień pożegnań dźwiga dziś tak ogromny bagaż radości, że czuję jak ciąży mi na sercu, jak ciśnie oczy i jak burzy mój umysł. A duch? Duch jest spokojny. Duch jest w Twoich rękach.

Stoję teraz przed ołtarzem i widzę sznur ludzi, którzy ustawili się by nas przytulić i uścisnąć rękę. Lufubu. Starsze kobiety, w których oczach widać historię kolonializmu, matki z niemowlakami w chitengach, mężczyźni w za dużych koszulach i dzieci. Pełno dzieci, młodzieży. Jeden uścisk, drugi, siedemdziesiąty siódmy, piąta łza, dwudziesta, sto dwunasty uścisk dłoni.
Boże jak bardzo pozwoliłeś mi ich pokochać. Jaka radości spływa na mnie z każdym kolejnym człowiekiem, który podchodzi do mnie, by podziękować, by się pożegnać.


Siedzę na kanapie na scenie w Oratorium. Obok mała Jane, jak landrynka w różowym kostiumie i Chrisi o sercu równie ciężkim jak moje. Ponad dwieście Oratoriam zajmuje nasz holl. Scena ugina się pod naciskiem stóp skaczących w tańcu, powietrze wypełnia się głosem śpiewów. Jedne grupy, za drugimi prezentują przed nami swoje talenty. Rytm bębnów miesza się ze słońcem.
Czy ja jestem w stanie uśmiechać się jeszcze szerzej i przytulać jeszcze mocniej, żeby przekazać im radość, którą w sobie noszę?

Afrykańska noc przykrywa świat płaszczem gwiazd. Przed naszym domem ognisko, a wokół dwadzieścia dusz w składzie wspólnoty z Lufubu i z Kazembe – mieszanka Polski, Zambii i Niemiec.
Boże na ostatnie 2,5 miesiąca misji pomnożyłeś moją wspólnotę do 11 osób i dałeś mi odczuć, co oznacza, żyć we wspólnocie. A teraz słucham jak śpiewają, patrzę jak tańczą, jak przygotowali dla nas tą całą imprezę i rozumiem, czym jest wspólnota. Rozumiem Boże, co miałeś na myśli, gdy powiedziałeś, że Twoje matki i Twoje siostry, są tam gdzie Twój Bóg. Oni są moją rodziną. A Ty jesteś w każdej z tych osób – Father Eugene, Father Czester, Quin, Grace, Oliver, Andrew, Adrian, Brother Leo Tika, Krzysiek.

Boże powiedziałeś, że kto zostawi wszystko dla Ciebie, ten otrzyma o stokroć więcej. Dziś jest jeden z tych dni, w którym czuję się najbogatszym z ludzi. Pełnym od Twojej miłości, pełnym od radości, spełnionym w kroczeniu Twoimi ścieżkami.


Twoja córka Ilona z Lufubu





wtorek, 2 lipca 2013

Awesome children

Moje dzieci są szczęśliwe.
Jest poniedziałek – dzień wolny, ze względu na Heroes Day. Nie znam żadnego bohatera z Zambii, ale za to widzę na twarzach moich dzieciaków absolutne zwycięstwo ze smutkiem i nudą.
Jesteśmy nad jeziorem, czystym i spokojnym jak tafla lodu.
Posiłek trzy razy dziennie, dwie noce po za domem w dużym mieście, czterogodzinna przejażdżka ciężarówka i kilka piłek do gry. Główne źródło radości. Radości która zaraża bardziej niż wirusy i bakterie, która atakuje od razu, całe ciało, w szczególności usta, przez co cały czas, są otwarte w uśmiechu.


Dzieci z Afryki, w szczególności te z buszu, mają to coś, co nie budzi wątpliwości, że są stworzeniami Bożymi.
Mają to coś, co tak skutecznie uśmierca nowoczesny świat.
To coś, co gubi się między drugą edycją You Can Dance i trzecią Top Model.
Mają to coś, co przegrywa w wyścigu szczurów o najlepsze stopnie w klasie.
To czego nie odnajdą w grach komputerowych i siedmiu tomach Harrego Pottera. 
Coś czego nie nauczy ich Justin Biber i Hannah Montana.


 Dzieci z Afryki mają niewinność.


Niewinność którą większość z nas, zna już tylko z nazwy i nawet nie potrafi dokładnie zdefiniować.


Bardzo dbamy o umiejętności dzieci. Troszczymy się o ich edukacje. Rozwijamy ich zainteresowania. Basen, gra na skrzypcach, języki, podróże, taniec, tenis. Wpajamy im, że muszą być niezależne i bystre. Uczymy je jak radzić sobie z problemami i jak planować przyszłość. Mówimy że najważniejsze jest zdrowie i pieniądze.
Bardzo dbamy o ich umysły.

A jak bardzo dbamy o ich serca?


Może warto by spojrzeć na dzieci wpatrzone od pięciu godzin w ekran komputera. Na dzieci, które zastygły na kanapie przed telewizorem. Na trzynastolatki z błyszczykiem na ustach i w obcasach. Na dzieci, których życie na facebooku, jest bardziej barwne od tego na placu zabaw.


Może warto by się zastanowić, co się stało z ich niewinnością. 

piątek, 28 czerwca 2013

Wszystko mogę...

Przyjechałam do Afryki do dzieci, które wydawały mi się dzikie.
Teraz te same dzieci, naśmiewają się z innych dzieci z buszu, że są dzikie.

Zastałam przedszkole, w którym nie było nawet kredek.
Teraz w moim przedszkolu dzieci układają puzzle, grają w memory i malują farbami.

Ustawienie dzieci w jednym rzędzie zabierało mi 10minut, a rząd miał szansę przetrwania najwyżej do 2 minut.
Teraz gdy krzyczę ‘make a line/ ustawcie się w lini” to dzieciaki same siebie ustawiają.

Rozmawiałam z dziećmi na migi, pokazując i gestykulując.
Teraz są dzieci, z którymi potrafię przeprowadzić dialog, których angielski wystarcza, żeby powiedzieć, czego chcą.

Weszłam do Oratorium, które było częścią buszu.
Teraz nasze Oratorium jest ogrodzone, są wydzielone boiska do piłki nożnej, siatkówki, netball’u. W naszym Oratorium jest holl do nauki i biblioteka. Dzieci podzielone są na grupy, a wczoraj dostały identyfikatory.

Zaczynałam prace w przedszkolu z dziećmi, które nie potrafiły przedstawić się po angielsku.
Teraz podchodzą do mnie i pytają „Teacher, may I go outside?/ Proszę pani, mogę wyjść na dwór?”

Przyjechałam na placówkę, która ledwo znała młodych przedstawicieli Lufubu. Której więzy z wioską były znikome.
Teraz co sobotę ponad 200 dzieci przychodzi na zajęcia i wspólny lunch w koszulkach z logiem „Don Bosco”. Codziennie w Oratorium jest ich prawie setka, a w niedziele przychodzi prawie trzysta. Dzieci jeżdżą z nami na wycieczki. W niedziele, jedziemy na 3 dni nad jezioro.

Gdy przyjechałam do Lufubu, Maxwell chodził brudny i w podartych spodniach.
Teraz Maxwell upomina małe dzieciaki, które się biją i zmienia bluzkę trzy razy w tygodniu.

Gdy poznałam Sylvie, nie potrafiła odpowiedzieć na „How are you?”.
Teraz Sylvia potrafi poprosić, podziękować, życzyć dobrej nocy i zrobić to, o co ja poproszę.

Gdy obserwowałam Buliego, ciągle tylko biegał, chodził po drzewach, kręcił się bez celu, całymi dniami wokół naszej placówki.
Teraz Bully jest jednym z lepszych moich przedszkolaków. Wie jak napisać swoje imię, potrafi wymienić wszystkie części ciała, układa klocki, rozróżnia kolory i liczy do 50.

Gdy przyjechałam to Felix Chibangu był dzieciakiem, który robi pełno szumu.
Teraz Felix burzy się, gdy wołam do jego grupy „dzieci”, bo powinnam wołać „chłopaki!” w końcu są już w 5klasie.

Bóg tak ułożył mój rok, że dał mi ostatnie tygodnie, w którym pokazuje mi „Patrz dziecko ile może się zmienić.”
To nie jest tak, że przesadzam.
To nie jest tak, że piszę to żeby się chwalić.
To nie jest tak, że przypisuję zasługę sobie.
To jest tak, że „WSZYSTKO MOGĘ W TYM, KTÓRY MNIE UMACNIA.”

Bóg nie zsyła armii aniołów, która wykona za nas pracę. To my pracujemy, my się staramy, my popełniamy błędy, po to żeby się na nich uczyć.
Jeśli Bóg ma plan, a my podążamy tym planem, i pracujemy dla Niego – to wszystko jest możliwe. To znajdą się ludzie, znajdą się środki, znajdziemy siły, cierpliwość i wytrwałość.

Nigdy nie byłam w Afryce szczęśliwsza, niż teraz. Wcale nie dlatego, że to już końcówka. Tylko dlatego, że zbieram owoce pracy. Bóg daje tyle łask, że mam specjalnego Anioła, który to wszystko dźwiga, bo sama już nie daje rady.

Nie przypuszczałam, że jestem w stanie tak kochać i takim rodzajem miłości.
Nie przypuszczałam, że tyle poznam i tyle się nauczę, ale tak naprawdę nie będę wiedzieć nic i w ogóle nie będę potrzebowała wiedzieć, bo wystarczy, że ufam i wierzę.
Nie przypuszczałam, że w Afryce zakocham się w Bogu, bo myślałam, że już Go kochałam w Polsce.
A teraz….Kocham zambijskie dzieci. Kocham Afrykę.
Kocham Boga tak, że gdy używam tego samego słowa „kocham”, na określenie mojego uczucia zarówno do ludzi, miejsca i Jego, to czuję że to słowo w ogóle nie oddaje tego, co tak naprawdę do Niego czuję.




sobota, 15 czerwca 2013

MINĘŁO DZIESIĘĆ MIESIĘCY

Jak dobrze być dziesięć miesięcy w Afryce. Żyć w świadomości, że przeżyło się to, co się przeżyło. Być pewnym, że nikt mi tego nie zabierze.
Czuję że zbieram. Że to czas, w którym to ja dostaje.

Bóg jak to Bóg. Oryginalny, indywidualista nie przywykł do tego, aby podążać za mądrościami tego świata. Gdy cała populacja nastawia się na konsumpcjonizm i bierze wszystko, co się da, gromadzi do ostatniego grosza, chowa w sejfach i mnoży na giełdzie, to Bóg mówi, rozdaj, zostaw, porzuć i pójdź za mną.

Pustynia.
Świat jest dla nas zbyt kuszący, zbyt atrakcyjny. Świat nie jest zły, ale daje nam zbyt wiele substytutów. Całe dnie zapchane ludźmi, pracą, nauką, rozrywką, wszystkim co pozwala nam nie myśleć o problemach, unikać życia w samotności.
Lufubu jest moją pustynią.
Lufubu jest miejscem, w którym straciłam wszystkie życiowe znieczulacze. W Lufubu nie mogę pójść do kina, żeby się ‘odmóżdżyć’. Nie mogę upić się alkoholem, żeby odreagować i dobrze się bawić, mimo wszystko. W Lufubu nie umawiam się z Ireną na ploteczki, nie spotykam się z przyjaciółmi, żeby spędzić wspólnie czas. Nie mogę wsiąść w pociąg i wyjechać na kilka dni, nie mogę spać do południa, nie mogę oglądać filmów do rana i słuchać muzyki na cały regulator.
Na misji nie korzystam z żadnego z moich życiowych znieczulaczy. I dopiero na misji odkryłam, że mogę bez nich żyć i że to życie wcale nie jest bez nich gorsze.

Wiele osób pytało mnie, po co mi Bóg. Dlaczego życie z Bogiem miałoby być lepsze.
Odpowiadam – BÓG DAJE WOLNOŚĆ.
Bóg jest lepszy od kina, od alkoholu, od marihuany, od wakacji, od piłki nożnej, od ploteczek, od przyjaciół, od rodziny, od studiów i od wszystkiego, co na tej ziemi jest.
Bo film się kończy, po alkoholu się trzeźwieje, z wakacji się wraca, ploteczki się nudzą, rodzina umiera, a przyjaciele zakładają rodziny i wyjeżdżają za granice.
Żyjąc z Bogiem, żyjesz w pewności, że masz to, co najważniejsze, to czego nigdy nie stracisz, że masz tego, który nigdy Cię nie zostawi i dla którego jesteś najwspanialszym dziełem.

W pułapce mojej misyjnej pustyni, dostałam od Boga wolność. Zostawiłam wszystko co miałam i czym żyłam. Przyjechałam do Lufubu by dawać, a teraz czuję jak wszystko to, co dawałam wraca do mnie, powiększone i piękniejsze.
I nie piszę tego dlatego, że Salezjanie mi kazali. Nie piszę tego dlatego, że należę do jakieś sekty i jak nie będę pisać o Bogu to mnie spalą żywcem.
Piszę to bo żyję na tym świecie 24 lata i widziałam już wiele zła. Widziałam głód i śmierć. Widziałam zdradę i alkoholizm. Słyszałam o morderstwach i czytałam o wojnach. Wiem że ludzie dokonują aborcji i że sprzedają swoje ciała. Piszę to, bo ludzie od wieków szukają recepty na prawdziwe szczęście. A ja ją znam i jestem absolutnie pewna, że działa. Pewna z własnego przykładu i z przykłady wielu, wielu ludzi, nawet tak znanych jak Jan Paweł II i Matka Teresa.
Receptą na prawdziwe szczęście jest Bóg.
Jeśli ktoś przyjeżdża do Afryki (i nie mówię teraz o kurorcie w Egipcie, albo o piaskach w Maroko). I czuje ból widząc biedę i głód. I pyta się dlaczego tych ludzi spotkał tak tragiczny los. I uważa że na świecie nie ma sprawiedliwości i że życie jest niekończącym się pasmem nieszczęść. To on zwyczajnie nie wierzy w Boga.
Bóg uwalnia od ziemskich trosk, od uzależnień i od konsumpcjonizmu.

Bóg daje radość.
Ale nie wystarczy pójść raz w tygodniu do kościoła i pośpiewać kilka piosenek, których rytm przypomina jesienną szarugę.
Nie wystarczy pójść do spowiedzi dwa razy w roku i powiedzieć przed Bożym Narodzeniem te same grzechy, co przed Wielkanocą.
Życie z Bogiem w radości nie polega na tym, że w niedzielę idę do Komunii, a w poniedziałek jestem za aborcją.
Nie polega też na tym, że przyjmuję sakrament małżeństwa w kościele, ale różańca z małżonkiem nie odmówiłem jeszcze nigdy.
Życie z Bogiem w radości to 10 przykazań Bożych.
To pierwsze przykazanie, w którym nic i nikt nie będzie nigdy dla Ciebie ważniejsze od Boga. A odpowiedzią na nie jest TAK albo NIE. Nie ma nic pomiędzy.
Jeśli Bóg mówi, że sex przed ślubem niszczy Twoją duszę, to Ty jesteś albo z Bogiem, albo przeciwko Niemu.
Jak Bóg mówi, że aborcja to morderstwo, to albo się z Nim zgadzasz, albo mu się sprzeciwiasz.
Jak Bóg mówi, że bycie chciwym, zazdrosnym, pysznym i materialistycznym, oddala Cię od radości, to taka jest prawda.

Bóg, Bóg, Bóg, Bóg, Bóg i jeszcze raz Radość.
Amen.

czwartek, 6 czerwca 2013

Jestem Buszmenką

Zaczęło się od kalafiora.
Leży bezwładnie na talerzu. Bułka tarta z roztopionym masłem, zastygła już na jego białych fałdach.
Kalafior wpada do mojego żołądka pierwszy raz od 10 miesięcy. Zapomniał o nim. Podobnie jak o jego kuzynie brokule.

Potem przyszedł chłód.
Dostał specjalne zaproszenie od pory suchej. W dzień rtęć w termometrze wpina się na wysokość 45’C, w nocy spada poniżej 20’C. Przykrywam się kocem po uszy – pierwszy raz w Afryce. Na poranną mszę zakładam skarpety.

Później wsunęłam na nogi dżinsy.
Przeczytałam ostatnio zdanie:
„Fashion is a form of ugliness so intolerable that we have to altar it every six months.”/“Moda jest formą brzydoty tak nieznośną, że musimy ją zmieniać, co sześć miesięcy”
Ale nie dżinsy.
Dżinsy są jak Olimpiada, jak jabłka, jak Michael Jackson – są elementem naszej kultury, który nigdy się nie nudzi i zawsze smakuje.
Moje nogi zapomniały jak poruszać się w dżinsach. Przypominam im.

Swoje trzy grosze dołożyła Beti.
Przekazała mi lakiery do paznokci dla Queen.
Patrzę na ten chemiczny wytwór i wspominam tusz do rzęs, kreski na oczach, suszarkę, tonik do twarzy, prostownicę i zastanawiam się, jakiego szoku dostanie moje ciało, gdy znowu to wszystko zobaczy.

Zakończenie tworzyło się od jakiegoś czasu.
Na moich rękach, wgryza się w skórę grzybica. Podarłam dwie pary spodni. Na bluzkach mam plany, których nie sposób doprać. Grace splotła mi włosy w warkocze.

Teraz siedzę na betonie otoczona gromadą murzynów, które są już moją rodziną. Ajzak w 30 sekund zasnął na moim kolanie i teraz jego ślina, spływa na moje ostatnie spodnie. John zdrapuje mi z koszuli resztki jedzenia, które zostawiła Bupe. Maxwell rozplątuje mi włosy, czochrając je we wszystkie strony.
 „Ilona wyglądasz jakbyś szła doić krowy” – słyszę od Oliviera, który pochodzi z zambijskiego miasta i pierwszy raz żyję w buszu.
I tak go lubię.

Ostatnie zdanie w tej historii należy do Fathera Czestera, która patrzy jak opatruję Bupe ranę od oparzenia ogniem. Prowadzę ją do bramy, kreślę krzyżyk na czole i mówię „Tukamonana mailo”/ Do zobaczenia jutro.
- Ilona….Ty już jesteś Zambijką z Lufubu, nie?
- Pewnie. Jestem z Lufubu.
- A w Polsce to trzeba buty pastować. Jak Ty teraz wrócisz do tego?
- Nie wiem.


Jestem Buszmenką.




sobota, 1 czerwca 2013

Dzieckiem być

Dziecka nie obchodzi kolor paznokci i równo wyprasowane mankiety w koszuli.
Dziecko może mieć czyste ręce, ale brudne też są niczego sobie.
Dziecko nie wygoni z piaskownicy murzyna, bo jest czarny, ani muzułmanina, bo czyta Koran.
Dziecko nie doszukuje się w każdej nieznajomej złodziejki, a w każdym nieznajomym pedofila.
Dziecko nie wypomni Ci, że miesiąc temu nazwałeś je głupim, a teraz Ci nie pomoże, bo Ty też mu nie pomogłeś.

Dziecko jest beztroskie, naiwne, niepamiętliwe, poddane i wesołe.

Dziecko nie myśli o portfelu, który jest pusty i nie planuje, co będzie robiło za 10 lat, a nawet, co będzie robiło dnia następnego. Dziecko nie mówi o świecie, że jest do dupy, nie ocenia które państwo jest lepsze i nie liczy ile jeszcze lat musi pracować, żeby zmienić samochód na nowszy.
Dorośli to robią.
Jeśli dziecko jest materialistą, ocenia, wyśmiewa się z innych, pamięta przewinienia i narzeka na świat, to dlatego że dorośli go tego uczą i zabierają mu radość.

Widok dziecka z Afryki, nie wzrusza dziecka z Polski.
To dorosły, który widzi murzynka z wydętym brzuchem i bosymi stopami, ledwo powstrzymuje się od łez. To my dorośli zakładamy dzieciom tabliczki z napisem – szczęśliwe, nieszczęśliwe.
Szczęśliwe to te które ma iPhona, komputer z monitorem większym od okna. To te które nie ma czasu na beztroskę, bo plan tygodnia pęka od lekcji języków obcych, nauki gry na instrumencie, basenu co sobote i wakacji pod palmami.

Moje dzieci nigdy nie dotykały klawiatury komputera. Nie miały w wieku 3 lat kosza zabawek edukacyjnych. Moje dzieci nie mają własnego pokoju, a często nawet własnego łóżka. Większość może poszczycić się kawałkiem podłogi. One nie jeżdżą z rodzicami do kina. Nie spędzają wakacji w basenie morza Śródziemnego. Nie wiedza jak smakuje pizza, nie próbowały nigdy czekolady.
Teraz pewnie większość z Was ma łzy w oczach. Wiecie dlaczego? Bo jesteście dorośli.
Tak bardzo uzależniamy swoje szczęście od rzeczy materialnych, że nie potrafimy wyobrazić sobie dziecka bez butów, bez komputera i bez słodyczy, które mogłoby być szczęśliwe.
Moje dzieci są szczęśliwe.
Większość z nich ma trudne życie. Podobnie jak trudne życie ma wiele dzieci w Polsce, w USA, w Chinach i w Szwecji. Ale ich trudność nie wynika z braku hamburgerów i kolekcji bajek Disneya.

To co czyni życie dziecka trudnym. to brak miłości.

Dziecku w Zambii brakuje miłości, kiedy rodzic za karę przykłada mu dłonie do rozgrzanego oleju.
Dziecku w Polsce brakuje miłości, kiedy rodzic pracuje „dla jego dobra”, a potem nie widzi go tygodniami.
Dziecku w Zambii brakuje miłości, kiedy mama ma już tyle dzieci, że nie pamięta, które ile ma lat.
Dziecku w Polsce brakuje miłości, kiedy rodzic codziennie pyta się o jego oceny, ale o samopoczucie to już nie bardzo.

Gdy się mścisz, rozpamiętujesz krzywdy, każdego dnia liczysz pieniądze, planujesz swoje życie na 3 lata w przód. Gdy uzależniasz poczucie własnej wartości od wyników w nauce, sukcesów zawodowych, od marki dżinsów, które nosisz, to nie jesteś jak dziecko.

„Jeśli się nie odmienicie i nie staniecie jak dzieci, nie wejdziecie do królestwa niebieskiego” (Mt 18, 3).

Chcesz iść do nieba?





piątek, 24 maja 2013

Wspomożycielka


Pomyśl o kobiecie spełnionej. O kobiecie która żyje pełnią życia, która niczego nie żałuje. Pomyśl o kobiecie, której życie jest wzorem dla innych.
Jaka kobieta stanęła Ci przed oczami?

Świat wykreował wizję idealnej kobiety.
Jej zapach długo zalega w pomieszczeniu, w którym się znajdowała. Włosy idealnie przystrzyżone, nienaganny makijaż – kresek nie powstydziłby się Picasso. Figura brana za wzór przez światowych projektantów mody. To kobieta sukcesu. Lubiana, podziwiana przez kobiety, uwodzona przez mężczyzn. Niezależna w swoich decyzjach. Ma wystarczająco pieniędzy, aby nie prosić o nie męża, czy rodziny. Ma własny samochód, którym podjeżdża raz w tygodniu na basen, raz na siłownie, raz do kosmetyczki. Jest szczęśliwą matką dzieci, które się nią opiekują i darzą szacunkiem. Gromadka prymusów. Praca pozwala jej codziennie rano otwierać oczy, z nadzieją na udany dzień. Mąż pomaga w domowych obowiązkach, weekendy spędzają na wsi, a wakacje pod palmami.
Która z nas nie chciałaby być tą kobietą?

Bóg też ma wizję kobiety idealnej.
To prosta dziewczyna, wychowana przez skromność i ubóstwo. Zaszła w ciąże będąc dziewicą. Pewnie nie raz spotkała się z krzywymi spojrzeniami sąsiadów – niezamężna w ciąży. Urodziła w stajni. Nikt nie chciał jej przyjąć do siebie, mimo że była blisko rozwiązania. Zamiast salowych i lekarzy, towarzyszyły jej osły i woły.
Bóg obiecał jej wiele, a przez trzydzieści lat, nic nadzwyczajnego się nie wydarzyło. Kiedy jej syn udowodnił, że to jednak Ten, którego zapowiedział jej anioł, została sama. Mąż Józef zmarł, a syn poszedł w świat z dwunastoma przyjaciółmi.
Ich ostatnie spotkanie odbyło się na górze zwanej Golgotą. Wcześniej matka patrzyła jak banda żołnierzy, wbija bicze w ciało jej syna. Usłyszała fałszywy wyrok, który skazał Go na śmierć. Towarzyszyła mu w ostatniej drodze, która zalana była krwią i obelgami.
Maryja.
Czy któraś z nas chciałaby być tą kobietą?

Przecież to ta wybrana przez Boga. Przecież to ta, którą Bóg dał nam za przykład. Przecież to ta idealna.
Dlaczego tak łatwo podążać nam za tym, czym karmi nas świat, a tak trudno podążać nam za Bogiem?

Często pytamy – Boże gdzie jesteś? Pieniędzy mało, w domu problemy, znowu ktoś choruje. To dla nas dowody na brak istnienia Boga. Przecież gdyby był, to nie pozwoliłby nam tak cierpieć. Dlaczego jedni są bogaci i piękni, a inni biedni i chorzy?
Maryja nie zadaje pytań. Maryja nigdy nie wątpi. Maryja ufa bezgranicznie. Nigdy nie odwraca się od Boga.

Dziś ważne święto dla Salezjanów - Maryi Wspomożycielki Wiernych.
Życzę Wam żebyście nie przeżyli swojego nieba na ziemi.
Życzę Wam żebyście żyli jak Maryja, żeby zasłużyć sobie na niebo, które jest wieczne.


środa, 22 maja 2013

24


W Lufubu budzę się albo sama albo budzi mnie budzik albo słońce.
Dziś budzi mnie słońce. Wstrzela swój pierwszy promień do mojego pokoju o 6.15. Oświetla mój umysł i przypomina – dziś Twoje urodziny, Chwała Panu!

Chwile później klęczę w kaplicy i dziękuje Bogu za dar życia. Dziękuje za wszystkich ludzi i doświadczenia, za pomyłki i błędy. Za wszystko to, co doprowadziło mnie do momentu, w którym teraz jestem. Mam w sobie tyle wdzięczności, że nie potrafię o nic prosić. Nie proszę.

Na śniadanie jak zwykle owsianka i jajecznica. Dziś smakuje lepiej, bo mama Eliza dodała boczek. Złota kobieta.

W przedszkolu postanawiam obdarować się radością dzieciaków, więc kupuję im 48 lizaków. Cierpią na tym moje uszy, bo wrzask na widok lizaka jest porównywalny z hałasem na koncercie rockowym.

Nie odmawiam sobie też przyjemności chłopięcych uśmiechów, dlatego chłopacy z Oratorium dostają ode mnie buty. Tak się przejmują, że dziękując nazywają mnie Madame.

Prezent dla mojej wspólnoty, gotowy był od wczoraj. Ciasto z guavą – różowym owocem wielkości mandarynki.

Jak to bywa w Bożym świecie, im więcej dajesz, tym więcej otrzymujesz.

Dostałam od Boga brata. Mieszkam z nim od ponad 9 miesięcy, a czuję jakby to było od urodzenia. Rodziny się nie wybiera i ja też sobie Krzyśka nie wybrałam. Denerwuje mnie czasem niesamowicie. Wiele razy już miałam ochotę, rzucić go tym, co aktualnie miałam pod ręką. Ale jeśli mam być szczera to nigdy, żadnego faceta nie obdarzyłam taką siostrzaną miłością jak jego.

Dostałam od Krzyśka zagadkę, której rozwiązanie doprowadziło mnie do następnej i następnej i następnej. Ostatecznie w czerwonym jajku w kurniku czekała na mnie mapa, która zaprowadziła mnie do prezentu, który zakopany był w stosie kamieni.

Dostałam Judyth. Kobieta w kolorze kawy, o sercu wielkości arbuza.
W Zambii nie ma tradycji obchodzenia urodzin. Nie ma tradycji obdarowywania prezentami. Co więcej nie ma tradycji składania życzeń. Przynajmniej nie w buszu. Ludzie i tak nie wiele mają, a jeśli już coś mają, to i tak zwykle dzielą to z całą wioską. Tym bardziej starania Judyth ściskają mnie dziś za gardło. Judyth ugotowała dla mnie kolacje, upiekła urodzinowy tort i dała mi chitengę. Nie życzyła mi zdrowia i spełnienia marzeń, bo nikt tak nie robi. Ona po prostu była i działała.

Wspaniały prezent dostałam wczoraj.
Pojechałam z Grace do szpitala. Korzystając z okazji poszłam odwiedzić Safirę, którą kilka dni temu przywiozłam tu, gdy zaczęła rodzić.
Wchodzę na porodówkę i zastygam w szoku. Na sali pełno murzyńskich białych niemowlaków. Dopiero po kilku tygodniach ich skóra nabiera ciemnego koloru. Safira kładzie mi na rękach czterodniową istotkę, która wkłada sobie palce do oczu, które wyglądają jak czarne guziki. Maleństwo przywiera do mojego ciała. Słyszę głos Safiry: „ To jest też Twoja córka. Ma na imię Ilona.’

Dostałam życzenia.
Masę życzeń.
Od ludzi o których już prawie zapomniałam i od tych którzy znają mnie od wielu lat. Od tych o których myślę codziennie i od tych co są ze mną krótko, ale intensywnie. Od tych co byli kiedyś i od tych co są teraz.
Niesamowite ilu Was jest.

Chciałabym Wam wszystkim podziękować, ale gdy podzielę ‘dziękuję’ na sto części to straci swoją moc. Dlatego podziękuje za Was wszystkich Bogu, a On pomnoży radość, którą mi dziś daliście.
 



czwartek, 16 maja 2013

MINĘŁO DZIEWIĘĆ MIESIĘCY


Dziewięć miesięcy.
W tym czasie mogłabym już urodzić dziecko. Mieć dziecko z Afryką.
Dziecko jest, ale nie moje. Przybiega do mnie George, w akompaniamencie Zula. Mówią o Szafirze, która zaczęła rodzić, ale są jakieś komplikacje i proszą, żebym zawiozła ją do szpitala. Zarówno George, jak Safira pracują na naszej farmie. Cała ich liczna rodzina, bracia i siostry są związani z naszą placówką. To oni wychowują Maxwella Bundę, który skradł mi serce. George skończył salezjańską szkołę stolarską w Kazembę. Ma wszystkie te cechy charakteru, które pozwalają powiedzieć, o człowieku, że jest poczciwy. Gdy się na niego patrzy, to ma się wrażenie, że chciałby usunąć się ze świata, żeby przypadkiem komuś nie zawadzać.
Zawożę oboje do szpitala. W drodze powrotnej George mówi do mnie:
- Dziękuje Ci Ilona, bardzo nam pomogłaś. Niekomfortowo, byłoby wieść Safirę do szpitala na rowerze.
To prawda. Rodząca kobieta, która siedzi na bagażniku rowera, którym kieruje jej mąż 40 kilometrów do szpitala, to rzeczywiście lekko niekomfortowa sytuacja. Takie realia. Ludzie z Lufubu nie mają samochodów, a do szpitala daleko.

Cieszę się. Cieszę się z zaistniałej sytuacji. Z tego że Safi zaczęła rodzić, że zdążyliśmy zawieść ją do szpitala, że akurat ja mogłam ją zawieść, że George nie musiał wieść jej na rowerze – nie wiadomo jakby się to skończyło. Tak naprawdę nie zrobiłam nic wielkiego, a pomoc którą okazałam, jest zwyczajna jak poranna kawa. Zwykłe zauważenie drugiego człowieka. Bez wielkich planów, bez poczucia że zmieniłam świat, bez podziwu osób trzecich, a daje tyle radości.
Tego uczy mnie Lufubu od dziewięciu miesięcy. Zauważać ludzi. Każdych. Nie tylko tych wielkich, którzy błyszczą na ekranach telebimów i reklamują pastę do zębów, która leczy próchnice i problemy świata. Nie tylko tych, którzy zaczęli tańczyć z gwiazdami, a potem przez aktorstwo, wygrali festiwal w Sopocie. Nie tylko tych, którzy jedną reformą, chcą potroić budżet państwowy, a potem i tak zostaną osądzenia o korupcję. Patrzę na tych, którzy nigdy nie mieli telewizora w domu. Na tych których świat kończy się w obrębie 10 kilometrów. Czasem trudno mi na nich patrzeć. Moje oczy za dużo chciałaby zrozumieć, za dużo stawiają pytań, zbyt wiele widzą bezsensu, a za mało jeszcze człowieka.

My niewolnicy Internetu i Telewizji uwielbiamy patrzeć na „sławnych” ludzi. Wiemy jakiego szamponu używa Krzysztof Ibisz, a niekoniecznie pamiętamy, o urodzinach naszej babci. Sasję ślubną Kasi Cichopek, obejrzało pewnie pół Polski, ale na zdjęcia z wakacji siostry, już nie koniecznie starcza czasu.
Czy naprawdę talent aktorski jest dla nas tak ważny, że ludzi, którzy się tym fachem zajmują, zapraszamy do programów śniadaniowych i z zapartym tchem słuchamy, co mają do powiedzenia o rozwodach i aborcji? Czy to dlatego, że tak bardzo brakuje nam autorytów? Czy w naszym państwie nie ma już moralnie dobrych ludzi, których chcielibyśmy słuchać?

W hałasie telewizora, radia, w zamkniętym polu widzenia gazet i Internetu, nie słyszymy samych siebie, a co dopiero słyszeć i zauważyć drugiego człowieka. Co dopiero usłyszeć Boga.

W mądrej książce (Wolni od niemocy – polecam) przeczytałam, że imię szatana - Lucyfer to z hebrajskiego LO-CIFIR, co oznacza „nie liczyć”. Szatan to ktoś, kto w ogóle się z nami nie liczy. Ten z nas, kto nie liczy się z drugim człowiekiem, trzyma z szatanem. Trzymających się jest wielu. Jedni są lekko przyklejeni, a inni zaspawani metalem nierdzewnym. Jednych trzyma rządza pieniędzy i sukcesu. Innych zapatrzenie w siebie i swoje potrzeby. A inni wprost przejmują strategie szatana i nie liczą się z ludzkim życiem, gdy opowiadają się za aborcją.

Po cokolwiek Bóg przysłał mnie do Lufubu, to wiem że jednego uczy mnie w Afryce na pewno. Jak patrzeć na ludzi. Patrzeć Jego oczami. 

sobota, 11 maja 2013

Choroba i inne radości


Od wtorku w Lufubu funkcjonuje study hall. To miejsce, do którego dzieci z naszej wioski mogą przychodzić, żeby się uczyć. Szkoła nie dysponuje książkami. Większość uczniów, ma problemy ze skompletowaniem zeszytów. W naszej mini bibliotece w Don Bosco dzieciaki mogą wypożyczyć podręczniki do 4 przedmiotów, z każdej klasy. Dodatkowo rozdajemy im kartki, długopisy, ołówki i inne przybory. Po ostatniej zbiórce w Polsce mamy ich pełno.

Popołudnie. Siedzę za biurkiem i wypożyczam książki. Dodatkowo uczę trzech chłopaków z szóstej klasy geografii.
- Ile mamy kontynentów? – pytam.
Cisza jest moją odpowiedzią. Tłumaczę dwa razy różnicę miedzy kontynentem, państwem i miastem i zadaje nowy pytania.
- Afryka i Zambia. Które z nich jest kontynentem?
- Afryka!! – odpowiadają chórem.
- Super! – odpowiadam i przybijam im ‘piątki’.
- Afryka i Namibia. Które z nich jest państwem?
- Afryka! – odpowiadają chłopcy, a mi ręce opadają do podłogi.

Kręci mi się w głowie. Nie wiem czy to przez stwierdzenie Feliksa, że Belgia jest miastem w Polsce, czy faktycznie coś jest nie tak.
Po czterdziestu minutach nauki, chłopakom jest wszystko jedno, nawet Zambia może być kontynentem, bylebym tylko dała im już spokój. Mi też jest już wszystko jedno, bo głowa boli co raz bardziej, a ciało mam jakby z waty.
Wracam do domu i kładę się do łóżka. Nie wiem gdzie mam termometr, ale to teraz nie jest ważne. Chodzi o to, żeby leżeć.

Po godzinie odnajduje termometr, który po zetknięciu z moja pachą pokazuje 38,4. Po dwóch godzinach pokazuje już 39,1. Malaria? Znowu? Na pocieszenie dostaje 2 litry Coca Coli od Fathera Czestera. Dwa litry amerykańskiej, czarnej, gazowanej trucizny, jeszcze nigdy nie smakowało tak dobrze i nie cieszyło tak bardzo.

Rano Judyth i Sokoni wybierają się na market do Kashi Kishi. Zabieram się z nimi, żeby pójść do lekarza.
Szpital St. Paul założyły siostry polki 50 lat temu. To tłumaczy płytki, które pokrywają sale dla chorych i kwiatki równo posadzone wzdłuż łączników między częściami szpitala.

Po zbyt długim przesłuchaniu u lekarza i zbyt długim czekaniu na wyniki badania krwi, dowiaduje się, że to nie malaria. Czuję jakby moje ciało złożone było tylko z głowy, która teraz jest wielkim drgającym bębnem. Pozostałość z dzieciństwa – płacz przy wysokiej temperaturze, okazuje się być świeżym zwyczajem. Siadam ponownie w gabinecie lekarza ze łzami w oczach i z głosem obrażonej ośmiolatki mówię „To nie malaria”. Lekarz bazgrze coś w zeszycie, który pełni rolę karty pacjenta. Gdy stawia kropkę, ja ryczę już w najlepsze, biorę zeszyt i łkając odpowiadam „Thank you”.

Idę do domu sióstr pchana siłą wiatru. Pan murzyn zaprasza mnie na shimę – myśli, że płacze z głodu. To musi być dla niego niecodzienny widok – zaryczana biała dziewczyna.

Dom sióstr obrasta w Polskość. Nawet spod gorączki dostrzegam krzaczki przystrzyżone z linijką i kwiaty kolorami posadzone wzdłuż ścieżek. W środku pachnie czystością i świeżo upieczonym ciastem. Słońce, które przebija się przez białe firanki, oświetla owoce w koszykach. Placówka założona przez Polki.
Siostra Marcy prowadzi mnie do lewego skrzydła domu. Odosobnione i ciche miejsce. Nie ma takiej rzeczy, o której marzę teraz bardziej, niż właśnie o tym pokoju, do którego mnie zaprowadziła. Błękitne ściany przypominają niebo, a łóżko dokładnie wie jak otulić moje zmęczone ciało. Siostra przynosi mi sok, ze szklanką położoną na równo ułożonej serwetce i świeże ciasto, którego wiem, że nie dam rady zjeść, ale wystarczy że pachnie.
I to uczucie…
W Lufubu otaczają mnie mężczyźni. Niczego im nie zarzucam, ale mężczyzna nie potrafi okazać tego ciepłego matczynego uczucia troski. Naprawdę nie lubię, gdy ktoś się nade mną użala i sto razy pyta się jak się czuję. Ale już tak dawno nie słyszałam tej nutki zmartwienia w kobiecym głosie. Tego namawiania „Ilona musisz coś zjeść, przecież jesteś chora”. Chyba nawet specjalnie powiedziałam, że nie chcę, żeby siostra jeszcze raz mnie namówiła.

Wieczór. Wracam do Lufubu. Czuję się tak przytłoczona gorącem, które uderza z mojej głowy, że ignoruje pytających się o moje zdrowie. Chce do łóżka. Temperatura 39,6.
W Zambii dawki leków, przydzielane są jak dla konia. Wieczór wcześniej wzięłam polski lek przeciwgorączkowy i temperatura spadła z 39 na 38,2. Teraz po godzinie od zażycia zambijskich tabletek temperatura z 39,6 spadła do 36,8! Skutkuje to kołowrotkiem w głowie i energią motyla, ale przynajmniej w głowie nie spala mi się tona węgla.


To zadziwiające jak czasem rzeczy z pozoru złe, mogą przynosić radość. Jak Bóg ze wszystkiego czyni dobro. Nie jest przyjemnie być chorym. Ale to uczucie opieki sióstr; ten dzień w łóżku, w którym czytam książki, pisze maile, śpię kiedy tylko poczuje się gorzej; ten dzień, w którym nikt niczego ode mnie chce.
„Pan mym pasterzem nie brak mi niczego.”
Jasne że mi brak. Dziś brak mi zdrowia. Brak mi kawy na ogródku z moją mamą. Brak mi rozmów z Irką do świtu. Brak mi śniegu, który skrzypi pod butami. Brak mi tramwaju wypełnionego ludźmi. Brak mi nawet pizzy i czekolady z okienkiem. Ale żadna z tych rzeczy nie przysłania mi dobra, które widzę.
Nie brak mi NICZEGO, co mogłoby zabrać mi radość, która dostaje od Boga. 

środa, 8 maja 2013

Chociażby dla jednego uśmiechu



W każdym większym mieście Afryki spotykam białych, głównie europejczyków. Jednych do przyjazdu popchnęła chęć poznania świata, innych ucieczka przed problemami w ojczyźnie, inni robią to dla Boga. Powodów przyjazdu jest tyle, ilu ludzi. Jednak każdemu przyświeca ten najgłówniejszy – pomoc Afryce.
Pomaganie powinno być dla nas naturalne, wypływać z miłości do drugiego człowieka. Jak najbardziej pomoc jest ważna. Nie zrozumcie mnie źle, ale po ośmiu miesiącach na Czarnym Lądzie, odkrywam, że Europa uparła się, żeby pomóc Afryce. Zupełnie jakbyśmy nie zdawali sobie sprawy z ubóstwa na innych kontynentach.
Stereotyp Afryki – bieda, głód, AIDS.
Stereotyp który wrósł w Afrykę, który tak jak każdy stereotyp ma źdźbło prawdy, ale który też budzi strach i przekonanie o niekończącym się paśmie nieszczęść Czarnego Lądu.

Gdy byłam na Zanzibarze słuchałam wielu opowieści podróżników – Rafała i Żanety. Spędzili wiele miesięcy w Azji, w Ameryce Południowej i Środkowej. Bardzo utkwiło mi zdanie, które usłyszałam podczas nocnej rozmowy – „po za
Europą, cały świat jest biedny.” Rafał opowiadał o żebrakach w Boliwii, o wioskach odciętych od świata w Amazonce. Mówił o Indiach, w których nie sposób podać liczbę populacji, bo połowa mieszkańców wielkich metropolii nie posiada domów. Śpią na ulicy, myją się w ulicznych łaźniach, jedyne pieniądze zarabiają z drobnego handlu. Co z tego, że Chiny stają się, co raz bogatszym państwem, skoro jego mieszkańcy żyją za miskę ryżu dziennie?

Mam własne doświadczenie biedy w Afryce. Doświadczenie ludzi, którzy maja jedna bluzkę na zmianę, mydło od czasu do czasu i parę cegieł sklejonych razem, okrytych słomom, które służą im za dom. Widzę siedmioletnie dzieci, których stopy nie miały, okazji poczuć podeszwy od butów. Rozmawiam z uczniami, którzy od tygodnia nie chodzą do szkoły, bo nie mają pieniędzy na długopis, a teacher za ich brak bije ich po rękach. Znam kobiety, które sprzedają swoje ciało, bo mężowie ‘zniknęli’, a one chcą wyżywić dziesiątkę dzieci. I to nie są przypadki, jednorazowe sytuacje. To moja wioska. To dwutysięczne Lufubu, w którym nikt nie ma samochodu, a co bogatszy ma rower. To wioska, w której wyznacznikiem sukcesu jak blacha służąca jako dach, a nie słoma.
Czy mam ich winić za to, że Biały kojarzy im się z pieniędzmi? Z kimś kogo trzeba naciągać, prosić, a jak się nie da po dobroci, to trzeba go okraść?
Przecież Biały ma codziennie inną bluzkę, z czego żadna nie jest dziurawa. Biały je trzy razy dziennie i jeździ samochodem.
Żebracy z Dworca Kolejowego w Poznaniu mają na sobie więcej ciuchów, niż przykładowy Pan Musonda w Lufubu.
Polskie rodziny cisnące się w dwupokojowych mieszkaniach w blokach, dla mieszkańców buszu są milionerami.
Po za tym wszyscy Biali przyjeżdżają i chcą pomagać – budują i obdarowują. Skoro ktoś może pomagać materialnie w ten sposób, to znaczy, że musi mieć nadmiar dla siebie.
Pewnie że wkurza mnie codzienna litania – Ilona nie mam długopisu do szkoły, Ilona nie mam butów, Ilona daj mi zeszyt, Ilona to, Ilona tamto. Wiem że dla wielu osób jestem tylko fabryką podarunków. Wiem że wielu prosi nieszczerze. Wiem że wielu dzieciom, rodzice zabrali rzeczy, które im dałam i sprzedali na markecie.
Ale co mam zrobić, gdy podchodzi do mnie Florence i mówi, że jej zimno w nocy, a ja mam skarpety, więc mogę jej dać. Mam jej nie dać?
Co mam zrobić, gdy Blessing przygotowuje się do egzaminów i mówi mi, że nie ma zeszytów i nauczycielka wygoniła go z lekcji. Mam mu nie dać?
Czy mam nie dać spodenek Lubundzie, który codziennie przychodzi do przedszkola z tyłkiem na wierzchu?
Czy jest jakiś sposób, żeby złamać stereotyp Białego – Bogatego Darczyńcy?
Oczywiście najlepszym sposobem jest przysłowiowe danie wędki. Ale czy wiem którą? Czy wiem jak?
W Europie wystarczy się dobrze uczyć i być bystrym. Naprawdę.
W Afryce dobrze się uczysz, jesteś bystry, ale za szkołę musisz zapłacić. Każdą. Czy to podstawówka, czy liceum. W naszej wiosce ponad 200dzieci objętych jest programem „Adopcja na Odległość”. Dzięki Darczyńcom z Polski nasza placówka opłaca im czesne.

Od kilku tygodni przychodzi do mnie Mishek na lekcje angielskiego. Rzadko się zdarza żeby 15latek był już ostatniej klasie. Mishek w grudniu zdaje egzaminy i skrupulatnie się do nich przygotowuje.
Czy to wystarczy, aby Mishek poszedł do liceum?
Nie.
W Afryce nawet, jeśli skończysz podstawówkę to do liceum mogą Cię nie przyjąć. Stosunek ilości podstawówek do liceów jest ok. 10:1. Przykładowo miasto wojewódzkie Mansa – dysponuje 10 podstawówkami, 2 liceami i żadną uczelnią wyższą. Często dla dzieciaków z ukończoną 9 klasą, nie wystarcza miejsc. Wtedy to zajmują miejsca obok swoich rodziców, którzy cały dzień egzystują po palmą.

Załóżmy że Mishek zda egzaminy bardzo dobrze, a dla takich uczniów łatwiej o miejsce.
Czy jego przyszłość się rozjaśnia?
Nie bardzo.
Nawet jeśli uda mu się skończyć liceum, to gdzie pójdzie do pracy? W naszej prowincji nie ma żadnych fabryk, firm, wielkich aglomeracji.
Jednak zawsze potrzebni są lekarze, policjanci, nauczyciele. Żeby pracować w tym zawodzie trzeba skończyć studia. W Zambii nie ważne czy dzienne, czy zaoczne zawsze są płatne. Po za tym wiążą się z przeprowadzką, głównie do stolicy, oddalonej o 1000km. Na to potrzeba dużej ilości pieniędzy.

Załóżmy znowu, że Mishek skończy liceum tak dobrze, że i za studia Father Czester gotowy będzie zapłacić.
Czy teraz już bez przeszkód Mishek osiągnie sukces?
Teraz dopiero zaczynają się schody.
W Zambii jest coś, co spycha na dalszy plan edukacje, pieniądze, Boga, wszystko – więzi rodzinne!
Więzi rodzinne są jak synapsy w mózgu. Nie istnieją komórki niepodłączone do synaps. Tylko dzięki nim funkcjonują i coś znaczą. Tylko dzięki tym połączeniom są użyteczne. Tak jak synapsa w mózgu wyznacza drogę przepływu energii komórki, tak więź rodzinna w Zambii wyznacza drogę życia.
Gdy rodzina dowie się o sukcesie chłopaka, zaraz upomni się o swoje. Najdalsi wujkowie przypomną sobie o istnieniu Mishka.
W Zambii nie zarabia się na swoje dobro. Tu dobro jest wspólne.
Przykłady.
Father zdecydował się pomóc chłopakowi, który był bardzo dobrym uczniem. Chłopak miał tylko chorą matkę, więc Father wysłał go do najlepszej szkoły i opłacał wszystko przez parę lat. Poźniej Father znalazł mu mieszkanie i prace. Po kilku tygodniach chłopak przyszedł do Fathera i powiedział, że musi jechać, bo jego ojciec go oczekuje. Father zdziwiony zapytał „ Jaki ojciec? Przecież Twój ojciec Cię zostawił. Teraz my jesteśmy dla Ciebie rodziną.” W odpowiedzi usłyszał „ Ale to mój ojciec, ja musze jechać.”
To był ostatni raz, kiedy się widzieli. Chłopak zniknął.

Daniel ma 24 lata i uczy się w szkole stolarskiej, którą prowadzą salezjanie w Kazambe. Podczas rozmowy, Daniel mówi do mnie:
- Ilona Ty jesteś szczęśliwa. Jesteś bogata, masz dużo pieniędzy.
- Dlaczego myślisz, że mam dużo pieniędzy? Przecież jestem w Lufubu, od ośmiu miesięcy nie zarabiam – odpowiadam.
- A Twoja siostra ma pracę? – pyta Daniel
- No tak ma, ale co z tego?
- No to masz pieniądze, bo ona na pewno w Polsce dużo zarabia.
- Ale Daniel to są jej pieniądze. Dlaczego miałabym brać od niej pieniądze, skoro sama mogę je zarobić? – pytam, choć znam odpowiedź.
- No bo to Twoja siostra, musi Ci dać.
- Nie, wcale nie musi. Z resztą nie chce, żeby mi dawała, ona ma swoją rodzinę i swoje wydatki.
- Nie wierzę Ci. To Twoja siostra, na pewno daje Ci pieniądze – z oczywistością w głosie mówi Daniel.
Nie kontynuuje dalej rozmowy. Dobrze wiem, że nie ma sensu.

Pomaganie jest trudne. Szczególnie dla ludzi innej kultury, innych obyczajów i mentalności. Często to, co dla Europejczyka może się wydawać zbawienne, dla Afrykańczyka może być mało istotne. Nasza wizja ‘ udanego życia’, jest tylko naszą subiektywna wizją ‘udanego życia’.
Dlaczego więc warto pomagać?
Bo dobroć jest najsilniejszą bronią, żeby zmieniać świat na lepsze. Bo chociaż często nie widzimy materialnych efektów naszej pracy, to nawet nie zdajemy sobie sprawy, jak wiele możemy zmieniać w sercach.
Warto pomagać, żeby Florence spała w skarpetach, a nie na boso. Warto pomagać żeby Mishek, zdał egzaminy i miał poczucie, że sam na to zapracował. Warto pomagać, żeby odrzucone dziecko a Afryce, w Azji, w Ameryce, a nawet w Europie, poczuło że jest ktoś, dla kogo jest ważne.
Wszędzie są ludzie, którzy potrzebują naszej pomocy, a my nawet nie zdajemy sobie sprawy, jak wiele możemy zmienić, jeśli nasza pomoc, będzie wypływać z dobroci serca.
Chociażby, dla jednego uśmiechu.

Lunch u Janka Bosko

poniedziałek, 6 maja 2013

Mission Week



Tydzień misyjny w Lufubu.

Pierwsze trzy dni to czas dla dziewczyn.
Schodzą się te małe, co dopiero uczą się jak napisać własne imię i te, których klatka piersiowa rośnie z tygodnia na tydzień. Przychodzą te, co już uczą się w liceum i te, które nie mogą zapamiętać tabliczki mnożenia. Siedemdziesiąt dwie rozkrzyczane, pewne siebie murzynki. Naturalne w swoich ruchach i swobodne w mowie.

Rekolekcje dla Zambijczyków, które organizują Polacy, prowadzi dwóch Peruwiańczyków. Father George i Father Antonnio, którzy nie potrafią zapamiętać mojego imienia, więc mówią do mnie Fiona. Od wczoraj nawet siostra Fiona, gdyż twierdzą, że powinnam zostać misjonarką na stałe.
Pomaga im trzech Zambijczyków. Chłopacy są kandydatami na przyszłych salezjanów. Zostają w Lufubu do września. Dzięki ich obecności, pierwszy raz na swojej misji usłyszałam od Fathera zdanie „ Ilona nie musisz, się tak angażować w rekolekcje, niech się chłopaki wykażą.” To zdanie dało mi czas. Czas żeby pośpiewać z Precious, żeby wysłuchać historii Moureen, żeby zjeść z jednego talerza z Agnes, żeby porozmawiać z Cristabel. Czas w którym, mogę się cieszyć ich obecnością i co raz bardziej rozumieć, jak one wszystkie są dla mnie ważne.

Kolejne trzy dni to czas dla chłopaków. Dla chłopaków, którzy nie dyskutują tylko idą od razu na pięści. Dla tych, co myślą jakby tu zrobić proce z kija i dla tych, którzy kombinują jak poderwać dziewczyny. Dla chłopaków, którzy jak nie złowią ryby i nie trzasną pięścią w stół to się czują nie swojo. Cała masa iosiemdziesięciu twardzieli, każdy silniejszy od drugiego, szybszy od trzeciego i sprawniejszy od czwartego. Zambijskie chłopaki z buszu, którym można dać kija i wysłać ich na wojnę, spokojnym że przeżyją.
Jak dobrze czuję się w ich towarzystwie, wiem tylko ja. Nie porównam tego do ryby w wodzie, bo woda dla ryby jest naturalnym środowiskiem, a dla mnie Afryka nie.
Czuję się z nimi jak z kumplami, których mogę trzasnąć w plecy, i jak z braćmi, którzy mnie denerwują. Jak z przyjaciółmi z którymi chce rozmawiać i jak z dziećmi, które wymagają opieki. Lubię ich. Najbardziej szczerym i prostym sposobem, w jaki można wyrazić to uczucie.

Na półmetku rekolekcji wyjeżdżamy nad jezioro do Kashi Kisi. 80 kilometrów, 164 młodych, rozwrzeszczanych murzynów, 3 Salezjanów, 1 Polka. Wciśnięta na przyczepie ciężarówki, pomiędzy czekoladowymi ciałami, nie muszę trzymać równowagi, bo nie mam miejsca żeby ruszyć stopą, a co dopiero żeby upaść.
Za to na miejscu, w wodzie, całą swoją siłą, staram się utrzymać na powierzchni, duszona z każdej strony przez dzieciaki. Po piętnastu minutach wychodzę zmęczona, jakbym przebiegła maraton. Jak worek ziemniaków upadam na glebę ze słowami „ale jestem głodna.” Jak w takim momencie zachowują się prawdziwi mężczyźni? Składają grosik do grosika, aż w całości nie uzbierają 2 Kwacha i kupują mi orzeszki ziemne. Smażone, solone! I jak ich nie kochać?

- Księże jakie wrażenia po tygodniu z naszymi dzieciakami? – pytam Fathera Antoniego, który od siedmiu lat pracuje w stolicy.
- Your children are awesome! – odpowiada.

Nasze dzieciaki są trudne. Nie zachowują się na wzór polskiego dobrego wychowania. Gdy zabraknie im słów – biją się. Kłamstwo jest dla nich tak samo naturalne jak prawda. Dla większości świat zamyka się za zakrętem Lufubu. To dzieci które nie podróżują samochodami, nie oglądają wieczorynek, nie chodzą na basen, nie umawiają się z przyjaciółmi, nie jeżdżą z rodzicami do centrów handlowych na zakupy. Nasze dzieciaki są w europejskim mniemaniu - dzikie, ale przede wszystkim są AWESOME.
To dzieci nieskażone grami komputerowymi, niezamknięte w sieci Internetu, nieprzytwierdzone to telewizora. Wszystko co robią wypływa z ich natury, z tego jakie są. Jeśli krzyczą – to krzyczą. Jeśli są złe – to są złe. Jeśli się cieszą – to się cieszą. Jeśli coś im się nie podoba, to nie będą tego ukrywać, ale jeśli im się spodoba to ich radość zarazi też Ciebie.
Codziennie dostaje od nich lekcję samej siebie.



Abram Chola w nowych ciuszkach

Ludzi w truck'u liczymy na tony

poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Tłok


W naszym domu na krańcu świata panuje tłok. Przewijają się różne kolory skóry, różne języki, różne narodowości .
Przyjeżdżają księża na wypoczynek albo w interesach. Przyjeżdżają siostry, żeby odpocząć i podreperować zmęczone dusze. Przyjeżdżają ludzie z projektów, ludzie którzy tylko patrzą, ludzie którzy chcą coś zdziałać, ludzie ciekawscy, przypadkowi.

W zeszłym tygodniu w naszym murowanym kolosie na farmie prawie trzydzieści sióstr spędzało rekolekcje. Jedne zostawiały za sobą łunę drogich perfum, inne przypominały białe kule. Jedne z daleka cykały korkami o beton, a inne skradały się jak myszki. Siostry których uśmiech wystarczał za dzień dobry i takie których głowy wbijały się w ziemię.
Siostry zakonne.

Dziś pożegnaliśmy biskupa, który gościł w Lufubu osiem dni. Gdzieś w podświadomości od ludzi „wyższej rangi” wymaga się, żeby byłi poważni i sztywni. Jeśli tylko ta osoba złamie ten stereotyp poprzez śmiech, czy żart wydaje nam się totalnym luzakiem. Tak było w przypadku biskupa Klementa, który tańczył na ołtarzu. Słówka na dobranoc mówił z takim zapałem, że długo po tym nie można było zasnąć. Zaprosił mnie żebym została jego apostołem w Kabwe, a mówił to z taką werwą, że poczułam się, co najmniej jak święty Paweł.

Nocował u nas Markus z Niemiec. Łysy, z trzydniowym zarostem, w trampkach, z czujnym okiem, które wypatrywało na placówce realizacji projektów, na które rząd niemiecki przesyła grube ełraki. To jedna z tych osób, przy których oddycha się swobodniej. Markus siadał do stołu razem ze swoją swobodą i wymawiał słowa przez uśmiech. Jego gruby głos przypomniał mi, że na świecie istnieje coś takiego jak radio.

Ksiądz Piotr mógłby być moim wujkiem. Przyjechał do Lufubu z Włoch, zaraz po tym jak spędził dwa tygodnie w Indiach i weekend w Polsce. Pomocnik ekonoma w Rzymie, światowy, obeznany, mądry. Ksiądz Piotr ma w sobie to coś, co Cię zwalnia. Zajmujesz miejsce obok niego i czujesz, że odpoczywasz. Ma spokój. Podczas rozmowy najpierw Cię nim obezwładnia, a potem jednym zdaniem rozśmiesza do łez. To jeden z tych księży, w których oczach widać ewangelię. Na pożegnanie przytulił mnie jak ojciec i powiedział, że następnym razem widzimy się na Watykanie na kawce u papieża Franciszka. Do tej pory jeszcze Go nie odwiedził – nie miał czasu. A tak to będzie okazja.

W naszym domu poznałam już wiele części świata i rozszyfrowywałam różne akcenty posługiwania się angielskim. Są takie osoby jak siostra Albertina z Włoch, czy Brat Walter z Indii, których pobyt w Lufubu przybił stempel uśmiechu w mojej pamięci. Każdorazowe odwiedziny Beaty i Agaty z Mansy sprawiają, że moje akumulatory energii ładują się do maksimum (jak na przykład dziś). Gdy odwiedza nas Father Peter z Kazembe to bez wyrzutów sumienia siadam z kawą i słucham, co nowego ma do powiedzenia.

Niesamowite jest to, że wystarczy jedno spojrzenie, zamienienie jednego zdania, aby człowiek wniósł w nasze życie radość, dobro, Boga.
Każdy z nas dostał wiele talentów. W ciągu życia odkrywamy je i kształtujemy. Jedni są bardzo wykształceni, inni władają wieloma językami. Ktoś dobrze gotuje, a inny gra na gitarze. Są tacy, co budują, malują, śpiewają, piszą i robią setki innych cudownych rzeczy.
Jest jednak talent, który miażdży wszystkie pozostałe.
Talent wnoszenia radości w życie drugiego człowieka.
Są ludzie, których łuna dobroci, aż oślepia Ci serce. To narzędzia Ducha Świętego. To ludzie którzy uczą nas, że nie żyjemy razem na tym globie po to, żeby dawać sobie smutek, gniew, rywalizacje. Że nie chodzi o to, żeby ścigać się w rajdzie życia o najlepszą pracę, o najpiękniejszą urodę, o największą liczbę znajomych na facebooku.
Chodzi o to, żeby żyło nam się lepiej.
Chodzi o to, żeby swoją osobą, wnosić Boga w życie drugiego człowieka.
Wielu nie może znaleźć pomysłu na siebie i stara się wypracować jakiś styl zachowania. Chcą być za wszelką cenę szyderczy i zabawni. Szukają autorytetów i przykładów do naśladowania, a tak naprawdę nie potrafią znaleźć jednej właściwej drogi.
A każdy z nas w swojej indywidualnej drodze, ma tą jedną najwłaściwszą.
Kochać drugiego człowieka.
Nie ważne czy tym człowiekiem jest matka, przyjaciel, pani z supermarketu, kanar w tramwaju numer 7, czy bose dziecko w Afryce.
Może i w teorii brzmi cukierkowo, ale w praktyce smakuje lepiej, niż najdoskonalsze słodkości.