wtorek, 22 stycznia 2013

Droga do celu


Człowiek szepnął "Boże, przemów do mnie..."
i ptak zaśpiewał...
ale człowiek nie usłyszał go.
Człowiek krzyknął "Boże, przemów do mnie!..."
i grzmot przeciął niebiosa...
ale człowiek nie usłyszał.
Człowiek rozejrzał się wokół i powiedział
"Boże spraw, abym zobaczył Ciebie..."
i gwiazda zabłysła na niebie...
ale człowiek nie zauważył tego.
Wtedy człowiek wykrzyknął "Boże, pokaż mi cud..."
i narodziło się dziecko...
ale człowiek nie pojął tego.
Wtedy człowiek krzyknął w desperacji
"BOŻE, dotknij mnie i spraw abym poczuł Twoją obecność..."
i przyszedł Bóg, i dotknął człowieka...
...lecz człowiek odgonił motyla.

Moja mama powiedziała mi kiedyś „ Jak chcesz gdzieś dojść skoro nie masz celu?”
Nawet jeśli masz cel to i tak zawsze spotykasz trudności. Nie ważne czy to nauka gry na gitarze czy zrobienie doktoratu z prawa. Ciągle walczysz. A największą przeciwnością jesteś sam dla siebie. Ty i Twoje słabości.

05.00 rano. Rozpoczyna się walka. Wroga nuta wydobywa się z budzika. Siłą sprowadza mnie na ziemię z błogiego snu. Szarpie mnie w uszy, uderza po głowie. Obrażona obracam się plecami do mojego wroga, lecz ten nie daje za wygraną.
- Nie chce mi się no! –  krzyczy coś w mojej głowie.
„ Iść do tego kościoła, czy nie iść? Przecież to 13 km! I jest 05.00 rano!”

05.20 Chris zamyka bramę. Lufubu jeszcze przykryte mrokiem, powoli budzi się do życia. Nie rozglądam się. Całą energię koncentruję na tym, żeby poruszać nogami do przodu. Nie starcza już siły na obracanie głowy na boki. Połowa mnie leży jeszcze w łóżku, a druga połowa zastanawia się, czy uda nam się przejść 13km w 2 godziny.

06.05. Moje stopy strzepują piach. Pokonały buszowy odcinek drogi i teraz żwawo drepczą po asfalcie. Minęło ponad pół godziny, a my dopiero wyszliśmy z Lufubu. Zatrzymana przez Krzyśka ze zwątpieniem patrzę na zegarek.
- No przecież w życiu nam się nie uda dojść. Idziemy już 40 minut, a dopiero 2,5 km przeszliśmy. Wracamy. – słowa Krzyśka nie motywują mnie do dalszej drogi.
-  Jeśli o 6.30 nie będziemy w połowie drogi w Chilange to się wracamy ok? – marsz rozbudził moje komórki ciała i teraz trudno im się zatrzymać.

6.50. Po tym jak Krzysiek wyśmiał moją dalsza motywację do drogi i jak znak zapytania zatrzymał mnie trzy razy mijamy znak ‘Chilange’. Dwadzieścia minut spóźnienia odbiera nam nadzieję, ale mimo wszystko nie zatrzymuje. Dlaczego? Chyba z głupoty.

7.00. Opuszczamy Chilange. Idziemy tak szybko, że czują pracą stawu biodrowego, kolanowego, skokowego i wszystkich innych, jakie tylko znajdują się od pasa w dół. Słonce jest na tyle wysoko, aby bez przeszkód strzelać w nas swoimi promieniami. Minęliśmy już ponad dwustu ludzi. Gdzie oni wszyscy ciągłe łażą?

7.17. Przed nami Kazembe.
- Możemy spróbować jeszcze pójść do Kościoła. Spóźnimy się jakieś 15minut ale co tam – mówi Chris, a mi jest już wszystko jedno. Przestałam używać głowy jakieś 2 kilometry temu i teraz czuję tylko uda i łydki.

Stawiam stopy na pierwszym stopniu kościoła. Prawą ręką sięgam do kieszeni, żeby sprawdzić godzinę. Jest 07.30. Dokładnie. Nie 07.28, nie 07.36.
Czuję jak coś pulsuje mi w głowie. Przestaje myśleć o bolących udach i piekących stopach. To jedna z tych krótkich chwil, w których czujesz, że stało się coś niezwykłego, bo przecież wiesz, że nie ma czegoś takiego jak przypadek.

Pewnie, że nie ma nic niezwykłego w porannej drodze do Kościoła. Pobudka o 05.00 rano to totalnie prozaiczna czynność. A 13 kilometrów, to nie 130.
Jednak najbardziej oklepaną, banalną i zwykłą rzeczą w tej całej sytuacji jest ten sam, niezmienny schemat dochodzenia do celu.
Postawienie celu, nie wymaga zbytniego wysiłku. Myślisz ‘ zrobię to’ i planujesz jak ‘to zrobić’. Decyzja na samym początku stawia przed Tobą największego wroga – musisz zacząć. Musisz wstać o 05.00 rano.
Wygrana bitwa posuwa Cię do przodu. Wchodzisz na drogę, nieświadomy dalszych przeciwności, naiwnie myślisz, że teraz to już ‘z górki’. Idziesz i nie przejmujesz się niczym, masz w sobie jeszcze tyle energii. Nawet jeśli motywacja nie opuszcza Cię przez dłuższy czas, to nie jesteś na świecie sam. Wokół pełno demotywatorów, które kuszą i krzyczą’zawróć’. Chwila zawahania. Znaki zapytania zasłaniają Ci oczy, lenistwo ciągnie za ręce. Teraz możesz zawrócić, albo iść dalej. Nie poddajesz się i dochodzisz do półmetka. Tam spotykasz samego siebie ze swoim niezadowoleniem i pretensjami ‘ przecież, nie tak miało być. Miałam być tu wcześniej’ Rozdrażniony znowu widzisz, że nic nie układa się po Twojej myśli. Kolejna pokusa to rezygnacja. Patrzysz jej głęboko w oczy, bo przecież tyle razy już się spotykaliście, tyle razy rezygnacja wygrała. Ale nie dziś. Dziś się jeszcze nie poddajesz. Idziesz dalej. Jesteś zmęczony walką z innymi, walką z samym sobą. Zastanawiasz się co skłoniło Cię do tak głupiego pomysłu i dlaczego w ogóle jeszcze się nie poddałeś. Masz tak mało sił, że jest Ci już wszystko jedno, czy osiągniesz cel, czy nie. Ważne żeby ta droga w końcu się skończyła. Nie wiadomo dlaczego, idziesz dalej.
Widzisz metę i wiesz, że nie będzie tak jak planowałeś, że ‘miało być tak pięknie’ a wyszło jak zwykle. Ale idziesz, nie poddajesz się, idziesz, idziesz…
Cel.
Cel jest wspanialszy niż przypuszczałeś. Dlaczego? Bo wątpiłeś. Bo było Ci ciężko. Bo chciałeś zawrócić. Bo bolą Cię nogi. Bo spotykałeś przeciwności. To właśnie te przeciwności, które codziennie spotykasz na swojej drodze, powodują że osiągnięcie celu wydaje Ci się takie wspaniałe. Bo dotarłeś do kościoła o 07.30 i wiesz że Bóg wynagradza Ci właśnie Twoje trudności.
Bo mogłam spojrzeć na zegarek i zobaczyć 07.25 i pomyślałbym – ‘o jestem przed czasem’. Bo mogłam spojrzeć na zegarek i zobaczyć 07.35 i pomyślałabym – ‘o spóźniłam się tylko 5 minut’. A ja patrzę na zegarek, widzę 07.30 i wiem, że moja droga była najlepszą drogą.

Pewnie że ktoś może nazwać to podświadomością, ktoś inny ‘samo spełniającym się proroctwem’, a jeszcze ktoś inny chorobą psychiczną Ilony K.
A ja wracam do domu, z widokiem 07.30 przed oczami.
Otwieram, więc Biblię na psalmie 73, a tam

„ Jak dobry jest Bóg dla prawych
Dla tych, co są czystego serca!
A moje stopy nieomal się nie potknęły,
omal się nie zachwiały moje kroki”.

Nie wierzę w przypadki.


Z dedykacją dla Kuby Nadolnego, który nawet nie wie, że zmotywował mnie, żeby to napisać.

sobota, 19 stycznia 2013

Mansa


Idę ulicą Mansy. Czuję się jak na obleganym festiwalu muzycznym. Jest gorąco. Temperatura powietrza unosi drobinki piasku w powietrze i klei się do oczu i skóry. Jest duszno. Po ulicach jeżdżą samochody, które produkują spaliny. Te mieszają się z potem i z kurzem i pchają się do nosa. Ciężkie powietrze wdusza mnie w chodnik.
Z każdej strony nadchodzą ludzie. Przeplatane warstwy społeczne. Idą murzynki w obcisłych garsonkach z butami na obcasie, które topią się w piasku. Mijają kobiety, które siedzą na ulicy i przysypiają na swoich matach. Przed nimi ułożone w piramidki pomidory, banany i przypominająca kredę kassawa. Obok siedzą mężczyźni. Zlani potem, opierają głowy o drzewa i płoty. Pilnują zegarków, które w połowie przykrywa piasek, spodni i koszul, które umierają dziesiątą godzinę w kurzu i brudzie. Co jakiś czas sprzedawców budzi murzyn z wyższej warstwy społecznej. Idzie pomiędzy siedzącymi na ziemi ludźmi i strzepuje kurz z garnituru, aby znów był czarny, a nie szary. Temperatura powietrza nie przeszkadza mu w noszeniu marynarki i spodni sprasowanych na kant. Kusi sprzedawców bogactwem, które bije od jego wyglądu. Zdradza go pierścionek, który ściska palec wskazujący, telefon komórkowy z dotykowym wyświetlaczem i brzuch wypchany sytymi posiłkami. Bogacz zmierza w kierunku Shop Rite’u – serca Mansy. Standard i wyposażenie sklepu, przenoszą klienta w inną część świata. Wchodzę do środka i moja skóra dostaje zimnego wstrząsu. Klimatyzacja. Depczę białe, równo ułożone płytki i przeglądam się półkom, które wypychają produkty – made in South Africa. RPA – to część Afryki, która zaopatrza wszystkich swoich biedniejszych sąsiadów, w tym Zambie. Zakupy w shop rite to jedyne chwile w Zambii, w których zapominam, że jestem na misji.
Wychodzę z marketu i przyciągam żebrzących murzynów. Błąkają się po ulicach Mansy i przypominają żywe trupy. Ich ciało to kości owinięte pomarszczona skórą. Są tak chudzi, że wydają się być pokrzywieni. Okrywają ich skrawki materiałów, które kiedyś były ubraniami, a teraz służą jako szmaty przyklejone do brudnego ciała. Żyją z tego, co uda im się wyżebrać od murzyna w czarnym garniturze, albo od Białasa, który nie ważne jak wygląda, zawsze kojarzy się z bogactwem.

Gdy myślę o afrykańskich miastach myślę – brzydota. Tych miast się nie zwiedza. Nie ma tu zabytków, ratuszy i parków.
Brzydota to styl architektoniczny, który budował Manse. Sześcienne betonowe budynki, każdy w innym kolorze. Przypominają sceny z filmów o dzikim zachodzie. Asfaltowa ulica z dziurami, jakby je ktoś wyżarł wielkimi zębiskami. I wszędzie to samo – piasek, śmieci i kurz. Handlarze, pijacy, żebracy, zakonnice, biznesmeni i dzieci. Dzieci udeptujące bosymi stopami piasek. Dzieci wysłane przez rodziców na handel. Dzieci skradające się, żeby coś ukraść. Dzieci włóczące się ulicami, bo może znajdą coś, z czego da się zrobić zabawkę. Może znajdą coś, co da się zjeść. Może coś je po drodze zaciekawi, może coś się wydarzy.
Chimese.
Chimese to salezjańska placówka. W połowie prowadzona przez siostry, w połowie przez księży. To azyl. Przekraczam salezjańskie mury i tracę z oczu śmieci i brzydotę. Widzę kompleks budynków zbudowanych z czerwonej cegły, przykrytych zielonymi dachami. Chimese to szkoły, przedszkole, kościół, dwa Oratoria, boiska, dom dla sióstr, dla księży, dla wolontariuszy. To miejsce, w którym duchy żebractwa i lenistwa, przegrały z pracą i sumiennością. W Chimese powietrze się oczyszcza, a skóra zaczyna oddychać. Tu odpoczywają oczy, których nie dusi ciasnota miasta. Chimese to przestrzeń i zieleń. To miejsce, gdzie starsi śpiewają gospel, gdzie dzieci znajdują miejsce do zabawy, gdzie młodzież odkrywa swoje talenty.
Zambijskie miasta to brzydota. Mansa to brzydota z perełką, której ciepło i jasność codziennie przyciąga setki mieszkańców. W Chimese można wziąć głęboki oddech. Może poczuć się wolnym w betonowych murach.

Wyjeżdżam z Mansy
Jestem jedną z tych brudnych postaci, które upchane jedna obok drugiej siedzą w busie. Staramy się nie ruszać, aby nasze spocone ciała nie przykleiły się do siebie. Wciskam słuchawki do uszu, zamykam oczy i mogę być gdziekolwiek indziej. Gdziekolwiek tylko poniesie mnie wyobraźnia.
Otwieram oczy i przerażenie wdusza mnie w fotel. Jestem w Mberseshi – 40 km za Lufubu. Krzycze, autobus się zatrzymuje, wysiadam, kierowca oddaje mnie w ręce przypadkowego murzyna, który ma mi pomóc. Okazuje się że nie mam wystarczająco pieniędzy, żeby ten mógł mnie zawieść do domy. Kolejny wybawiciel jest pijany. Ostatni każe mi iść na drogę i czekać – może coś pojedzie. Zachowuje zewnętrzny spokój, a we wnętrz przelatują mi myśli jak klatki filmowe – mnie śpiącej w rowie, mnie idącej pieszo 40 km i tym podobne. Słońce chowające się za horyzont nie pomaga mi się uspokoić. Zauważa to murzyn w okularach. Podchodzi do mnie i patrzy z politowaniem, jakbym miała wypisane na twarzy „HELP”. Pakuje mnie do samochodu, którego większa dziura na drodze może zabić. Dosiada się też sześciu innych i razem jedziemy do Lufubu. Cena jaką płace za podwózkę, nie budzi wątpliwości, że zapłaciłam za każdego pasażera.
Nie obchodzi mnie to.
Chce do domu.
Najdroższą taksówką w moim życiu. W Afryce.
Ironia.

niedziela, 13 stycznia 2013

MINĘŁO PIĘĆ MIESIĘCY


Na misji jesteś biały, albo czarny.
Dosłownie i w przenośni.
Na misji możesz Boga znaleźć, albo zupełnie Go zgubić.
Pięć miesięcy to dobry czas na odpowiedź. Gdzie mój Bóg? Po co mnie tu przysłał?

Wiara jest trudna. Potrzeba nam widzieć, dotykać, czuć, żeby naprawdę wiedzieć, że coś istnieje.
Przykładowo miłość. Ktoś kto nigdy nikogo nie kochał, nie może wiedzieć czy miłość istnieje, czy nie.
Przykładowo Bóg. Ktoś kto nigdy nie próbował w Niego uwierzyć, nie może wiedzieć, czy On istnieje, czy nie.
Zawsze interesowali mnie ludzie, którzy nazywają siebie ‘ateistami’. Czy oni kiedykolwiek próbowali znaleźć Boga? Sprawdzić czy On faktycznie istnieje, czy nie istnieje? Bo jeśli nigdy Go nie szukali, to dlaczego mówią, że go nie ma?
I nie mówię tu o ‘szukaniu’ w sensie udaniu się w niedziele do Kościoła. Mówię o łapczywym poszukiwaniu, aby naprawdę wiedzieć, aby naprawdę uwierzyć – że On jest, albo że Go nie ma.

W Afryce nie ma ateistów. Zambia nie jest krajem katolickim. Prowincja w której się znajduję to Luapula. Jest tu najmniejszy odsetek katolików w całej Zambii – ok. 30%. Reszta to wyznawcy religii – Republic of Zambia, Seven Days i tym podobne.
W Polsce Kościołów katolickich jest więcej, niż szpitali. W Zambii idę ulicą i mijam trzy różne wyznaniowo kościoły. Wybór rzuca mi się w oczy. Dziś mogę pójść do tego kościoła, a jutro do innego. Gdy poznaję jakiegoś Zambijczyka, to ten pytam mi się „ Jaką wiarę wyznajesz?” W Polsce chyba nigdy nie usłyszałam tego pytania. A czasem tak dobrze przypomnieć sobie i powiedzieć „Jestem Katolikiem”.
W tym zdaniu znajduję Boga. Czuję dumę, gdy wypowiadam te słowa. Widzę też tą wyżej uniesioną brodę w osobie Zambijczyka, który jasno deklaruje swoją wiarę. Zambijczyk jest dumny ze swojej religii. Pisze na szyldzie swojego sklepu, wielkimi literami „ I trust in God”(wierzę w Boga). Pisze na masce swojego samochodu „God loves you” (Bóg Cię kocha). Kobiety chodzą po ulicach w chitengach, na których wyszyty jest napis – Catholic Women (kobiety katoliczki). Dzieci zakładają na szyje różańce. Afrykańczyk nie wstydzi się swojej wiary. On jest z niej dumny.
Odnajduję w tym Boga.

A potem…
Potem zdeklarowany katolik kradnie nam 100jajek z farmy. Dla Afrykańczyka ukraść to jak dla Europejczyka przekląć. Niby nie wolno, ale od czasu do czasu się zdarzy.
Kobieta przychodzi do kościoła w chitenge z wizerunkiem Maryji, a potem dokonuje aborcji i zabija swoje nienarodzone dziecko.
Właściciel sklepu z napisem ‘God is my shepherd’ (Pan jest moim pasterzem), bije swoje dzieci i żonę.
Osiemnastoletni chłopak z różańcem na szyi ciągnie swoja koleżankę za rękę do buszu, żeby  tam dowieść swojej męskości. A potem ta szesnastoletnia dziewczyna, która co niedziele tańczyła przed ołtarzem, przestaje tańczyć, bo brzuch jej rośnie.
Małżeństwo, które uczy swoich dzieci dziesięciu przykazań, żyję bez ślubu, bo dopiero po szóstym dziecku, kobieta jest naprawdę ‘kobietą’ i można ją poślubić.
No i gdzie ten Bóg?


Odnajduję Boga w dzieciach.
W dzieciach, które zakrywają twarz dłońmi, gdy się modlą, żeby bardziej mogły się skupić. Które odmawiają z Krzyśkiem różaniec dwa razy w tygodniu, po czym pytają się dlaczego nie mogą odmawiać go codziennie. Dzieciaki są pełne energii, biegają i wrzeszczą. Dasz dziecku różaniec, a ono spowalnia swój krok i w spokoju odmawia „zdrowaś Mario” 50 razy, po czym pyta się, czy jutro też się pomodlicie. Gdy ja byłam w ich wieku, męczyłam się po jednej dziesiątce.
Napełniają mnie energią dzieci, które czekają za mną 5 godzin na ulicy. Które przynoszą mi siatkę mango, albo grzyby zebrane w buszu. Które biegną do mnie, gdy tylko mnie zobaczą. Które w sierpniu nie chciały się przytulić, a teraz pytają czy dam im buziaka.

A potem…
Potem nie masz czasu, żeby opatrzyć dziecku ranę, więc krzyczy za Tobą „Ilona go back to Poland!” Ci sami chłopcy, którzy rano odmawiali różaniec popołudniu biją dziewczyny, nie wiadomo za co. Dzieci które tak bardzo Cię lubią, okradają Cię z kredek, nożyczek i długopisów. Florence biegnie w moja stronę, żeby się przywitać, potem pyta czy dostanie cukierka. Odmawiam, więc uderza mnie pięścią i mówi „Ilona is no good”.
Boże gdzie jesteś?

Wierzę w powołanie, gdy widzę księży, którzy od 25 lat żyją na misji. Którzy zostawili swoją ojczyznę, swoje rodziny, zostawili wszystko dla Boga. Którzy w Afryce nigdy nie poczują się jak w domu, którzy zawsze będą tu obcy. A mimo to żyją tu i się nie poddają, bo wierzą, że to ich droga. Widzę jak przezwyciężają bariery językowe i kulturowe, jak starają się rozwijać swoje placówki. Widzę ile razy, ktoś ich oszuka, nie okaże im szacunku, bo jest biały, więc co on może wiedzieć? Widzę ich poświęcenie i oddanie się Bogu.

A potem…
Potem widzę jak Ci sami misjonarze upadają. Jak błądzą. Jak dają złe świadectwo. Jak tracą  swoje cele. Jak gubi ich własna ambicja i pycha.

Więc patrzę jeszcze na siebie. Na to że odważyłam się tu przyjechać i dziś mija moje pięć miesięcy na misji. Widzę, jak zależy mi na modlitwie. Czuję motywacje do pracy, chce być jak najwięcej z dziećmi, chce robić wszystko to, do czego się nadaję.

A potem…
A potem mi się nie chce. Potem się denerwuje na dzieciaki i krzyczę na nie tak, że cały wieczór boli mnie gardło. Widzę ile razy, jestem niekonsekwentna w decyzjach, ile razy nie dotrzymuje słowa. Czuję fałsz, gdy widzę niesprawiedliwość, ale siedzę cicho, bo ‘nie wypada’ się odzywać. Wątpię, nie dowierzam, nie ufam. I tak w kółko.
Boże czemu nie pomagasz?

A na końcu…
Na końcu wchodzę do kaplicy. Pomieszczenie zalewa mrok. W domu nie ma prądu, a na zewnątrz księżyca. Czuję jak cały dzień pulsuje mi w głowie. Zmęczenie nie pozwala klęczeć, tylko kładzie mnie na ziemi. Chciałabym coś Bogu powiedzieć, ale nie mam słów. Tak bardzo chciałabym się pomodlić, ale czuję tylko pustkę. Nie chce mi się dziękować, bo czuję rozczarowanie, nie chcę mi się prosić, bo to nie ma sensu. Czuję tylko ten mrok, który zalewa wszystko w koło, który wlewa się do środka mnie.
I w kaplica pojawia się światłość. Unosi się nad ziemią i delikatnie falując rozświetla mrok wokół siebie.
To świetlik.
Świetlik, który jest tak maleńki, że na dworze czasem ciężko go zauważyć. Jego światło jest tak drobne, a w jednej chwili ociepla całe pomieszczenie.
Świetlik ląduje na ołtarzu. Nie na podłodze, nie na krześle, nie na półkach, tylko właśnie na ołtarzu, a ja czuję jak wzruszenie klei mi oczy i dusi gardło.
I rozumiem.
Rozumiem że w tym całym ludzkim syfie, w aborcji, w kradzieży, w maltretowaniu, w oszustwach, w podłości, w fałszu, w tym wszystkim, co zalewa nasz świat mrokiem, wystarczy jedno, maleńkie światło, żeby wygrać z ciemnością, żeby uwierzyć.
Tym światłem jest Bóg.

sobota, 12 stycznia 2013

Good Hope


Nikt nie rodzi się z uśmiechem na ustach.
Gdy nowy człowiek przychodzi na świat, to towarzyszy mu krzyk, stres i płacz, który wypełnia całe pomieszczenie.
Później trafi w ramiona mamy, albo nie…
Dorasta.
Najpierw problemem staje się smoczek, który wypadł z ust w środku nocy. Potem stanie na dwóch nogach bez trzymanki. Potem człowiek idzie do szkoły i stresuje się rozstaniem z rodzicami, jeśli ich ma…
Kolejne lata to plątanina radości i smutku. Jeden ma częściej rozszerzona usta w uśmiechu, a drugi częściej ociera dłonią łzy.
Choć łzy są potrzebne, choć cierpienie jest potrzebne, choć samotność jest potrzebna, to jest coś takiego w łzach, cierpieniu i samotności dziecka, czego nie da się zrozumieć. Wiemy że na świecie żyją sieroty, że dzieci są maltretowane, ale co innego o tym wiedzieć, a co innego tego doświadczyć. Ta chwila, w której czujesz cierpienie dziecka jest dla Ciebie nie do zniesienia. Później żyjesz swoim życiem, a dziecko zostaje w swoim syfie.

Jestem z Polski. Miałam cudowne dzieciństwo. Z mojej perspektywy afrykańskie dzieciństwo to syf.

Jestem w Afryce. Codziennie mam kontakt z dziesiątkami dzieci. Są takie które znam już bardzo dobrze, są takie które znam tylko z imienia, są takie których dalej nie rozpoznaje. Ekstrawertycy zawsze wygrywają. Dzieci które mają silne temperamenty, które rzucają się w oczy, które są ładne, które są najgłośniejsze, najbystrzejsze, najbardziej otwarte. To normalne.

Dwa tygodnie temu przypadkowo spotkałam chłopca o imieniu Goodhope (po polsku – Dobra Nadzieja). Byliśmy w wiosce obok, a on zapytał czy może jechać ze mną do Lufubu.
- To Ty jesteś z Lufubu? Ale nie przychodzisz do Oratorium? – zapytałam.
- Jestem z Lufubu i przychodzę do Oratorium, ale Ty mnie nie znasz – usłyszałam. Odpowiedź wywołała we mnie poczucie winy. Uświadomiła też, że nie jestem w stanie znać każdego.
Później zaczęłam zauważać, że Goodhope faktycznie przychodzi codziennie. Nasz kontakt zwykle kończył się na „Hi, how are you?”.

Wczoraj chłopiec wręczył mi list:

Dear Ilona
I hope you fine. My name is Kauna Goodhope. And me also I am fine.

Can you be my mum? I am in Grade seven and I like to go to school, even to go to church.
When I finish my education I want to be come a teacher.

I have my friend both well like to playing football, my sister Lucy is going to Lusaca. I stay with my mum in this village and my father stays in Mansa. He is going in a new house. But he separate my mum.
If you say I like you to be my playing mum, I can be happy all the year in my life.

Have a nice day
God be with you all the time.
Goodhope

Poranek w Lufubu.
Goodhope siedzi pod naszym domem. Wychodzę i zauważam, ciemne ciało oparte o drabinę. Chłopiec czeka na mnie i moja informację zwrotną. Biorę oddech, który rozszerza mi płuca. Czeka mnie wypowiedzenie jednej z tych prawd, które kłują człowieka w uszy, a co dopiero robią z sercem…Siadam obok niego i czuję jak powietrze przelatuje przez moją głowę. Szukam słów, choć tak dobrze wiem, co mam powiedzieć.
- Goodhope. Mieszkasz w Lufubu ze swoją mamą tak? – pytam
- Tak – słyszę odpowiedź, która wypłynęła z ust skierowanych w stronę ziemi.
- Skoro masz mamę, to dlaczego chcesz, żebym ja nią była? – wypowiadam słowa z takim spokojem, że czuję jakby były mi obce.
Chłopiec zasłania twarz rękoma i schyla się ku ziemi. Płacze.
Biorę kolejny wdech i czuję jak powietrze uciska mnie w płucach.
- Goodhope. Jestem z Polski i za pół roku wracam do domu. Bardzo Cię lubię, ale nie mogę być Twoją mamą. Obiecuję modlić się za Ciebie i wierzę, że w przyszłości założysz szczęśliwą rodzinę.
Moja odpowiedź uderzyła mnie w twarz. Bo nie było w niej nic, co w tej chwili mogłoby otrzeć łzy z twarzy tego chłopca. Zwyczajne „NIE” ujęte w suche słowa, żeby zaspokoić raczej własne sumienie, niż odbiorcy.
Goodhope podnosi się z miejsca i kieruje w stronę bramy.
Idę za nim. Przytulam go i słyszę w odpowiedzi „ Możesz już iść”.

Stoję i patrzę jak bose stopy chłopca, posuwają się w kierunku wioski. Stoję i przyglądam się Afryce. Afryce która rodzi setki dzieci, ale się nimi nie zajmuje. Afryce która jak najszybciej chce być dorosła, bo w dzieciństwie jest nikim. Afryce, która gdzieś przeoczyła prawa dziecka.
W Afryce nie ma uczucia, które zwykliśmy nazywać ‘ przywiązaniem’. Dzieci mieszkają z ciotkami, z wujkami, z babciami. Rodzice mogę mieszkać z nimi, mogą być w mieście oddalonym o 1000 km. Matki zostawiają dzieci na 3 miesiące, a potem nigdy nie wracają. Dzieci po nich nie płaczą i nie tęsknią. Gdy pytam o ich rodziców, zwykle słyszę, że mama jest ‘tam’, a tata ‘tam’. Rzadko które ma obu rodziców w domu.

Ale w tym całym zatraceniu ciepła rodzinnego, te dzieci dalej są dziećmi. Zainteresowanie działa na nich jak magnes. Chcą więcej i więcej. Dzieci wiedzą, że „biały człowiek” to taki, który poklepie po głowie, który poda rękę na powitanie, który da cukierka. Dlatego dzieci lubią ‘białych ludzi’. Nie ważne czy ten biały, to Ilona, to Krzysiek czy ktokolwiek inny. Ważne żeby spojrzał, a dziecko łapie każde zainteresowanie. Bo to coś nowego. To takie uczucie, kiedy poczujesz się ‘kimś’, kiedy poczujesz, że jesteś.

Rodzic w Afryce nie pyta dziecka, o której wróci do domu.
Rodzic w Afryce nie przytula swojego dziecka, gdy ono płacze.
Rodzic w Afryce nie przejmuje się, że jego mieszkanie to gliniane 10metrów kwadratowych, na którym śpi już piątka dzieci. Rodzi kolejne, bo dopiero po szóstym kobieta, czuje się dowartościowana.
Rodzic w Afryce ogląda filmy pornograficzne, gdy jego dziecko siedzi obok. Chce kochać się ze swoją żoną, więc wyrzuca dziecko w środku nocy na dwór.
Tak samo. Niezmiennie. Od setek lat.

Ale w tym wszystkim jest jeszcze Bóg. On daje coś, czego nie zabierze Afryka, osierocenie i bieda.
To GOODHOPE – Dobra Nadzieja.

środa, 9 stycznia 2013

Kolorowe dzieci



Nie od dziś na murzyna mówi się ‘kolorowy’
W Zambii rzeczywiście czarny to kolor podstawowy


Od święta może być i trochę czerwieni
Choć murzynek bardzo rzadko się rumieni


Czasem twarz umorusana jest od pomarańczowego
Gdy Zambijczyk je mango, czyli coś zdrowego

‘Muzungu’ krzyczy murzyn, gdy widzi białego
Nie ważne czy dużego, czy tego małego


Każdy z nich obraca się wśród zieleni
Czy ciężko pracuje w polu, czy po prostu się leni


Do szkoły murzynek ubiera mundurek szary
Kiedyś był biały, ale teraz jest już stary


Dziś wszystkie barwy się pomieszały
Bo paczki z Polski dzieci dostały


A tam pędzelki, kartki i plakatowe farby
Takie dobrodzieje wysłali im skarby


I murzynek pomieszał wszystkie kolory
Malując na papierze przeróżne wzory.

wtorek, 8 stycznia 2013

Farma z krainy czarów

Są miejsca, w których jesteś i myślisz „dlaczego nie wziąłem aparatu!?!”
Powodów jest wiele.
Nasz dzisiejszy powód ma na imię busz.

Jedziemy rowerami dziesiąty kilometr. Czuję się jak w zielonej jaskini. Z trzech stron pchają się na nas rośliny. Czwarta strona to widok na lawinę drzew, która płynie po wzgórzach w kolorze habrów. Słyszę tupot stóp Feliksa. Dzieciak biegnie za mną całą drogę. 100 metórw za nami jedzie Chris, a wokół niego pozostała dziewiątka atletów.
Próbowaliśmy ich zgubić, nakłonić do powrotu…nic.
Biegną.
A Feliks to nawet zadyszki nie ma.

Na dwunastym kilometrze przenoszę się do baśni Andersena. Spotykamy znak drogowy z jasnego drewna, który wskazuje drogę do farmy Georga.
Farma leży w dolinie, którą zamieszkuje George z żoną, siódemką dzieci i małżeństwem z Nowego Jorku. Cała gromada mieści się w trzech glinianych chatkach, pokrytych strzechą.
Para z Ameryki przyjechała tu półtora roku temu, z projektu którego zadaniem jest pomoc miejscowym w uprawie roli, w sadzeniu roślin.
Efekt ich pracy, bije mnie w głowę i pyta – dlaczego nie mamy aparatu?!?
Wokół domu ciągną się pola, która przypominają długie kopce kreta. Idąc w dół za głosem rzeki, mijamy drzewa bananowe i drzewa papai, które przypominają rozłożone parasolki. Dalej nieśmiało wyrastają z ziemi pierwsze kiełki orzeszków ziemnych.
- A te czerwone kulki na krzakach? – pytam żony Georga.
- To chili – odpowiada murzynka
Krzak jak krzak. Ale to, że rośnie na nim chili powoduje, że staje się wyjątkowy w moich oczach.
Co innego ananasy. Kuszą od pierwszego wejrzenia. Zawsze myślałam, że te bulwy rosną w ziemi, a na zewnątrz wyrastają tylko liście. Otóż nie. Widzę w rządku rośliny, które przypominają agawy. Ich czubki przygniecione są przez brązowe bulwy owoców, z których wyrastają kolejne liście.
George chwali się jeszcze innymi sadzonkami.
- Do you know it? – pyta sądząc, że znamy.
- No – odpowiadamy z krzywymi minami
- What about this one? – pyta dalej George.
- No.
- And this one? You know?
- No.
Cokolwiek to jest – jest zielone.

- Let me show you animals.
Na farmie fruwają pszczoły, które w sześciennych ulach dają miód.
W obrębie drewnianych płotów, chrząkają buszowe świnie i biagają kaczki, które wyglądają jakby miały zmutowane dzioby.
W klatkach zawieszonych pod sufitem szopy, mieszkają króliki. Żyją na wysokości, żeby nie utopiły się w strugach deszczu podczas ulewy.

Wyjątkowości farmie nadaje brak elektryczności. Brak bieżącej wody. Nie ma kosiarki, a co dopiero traktora. Rodzicami każdej rośliny, każdej klatki, każdego narzędzia, są dłonie całej murzyńskiej rodzinki. 

Całość zdobi jeszcze niski głos farmera Georga. Mężczyzna opowiada o swoim dorobku z takim zachwytem, jakby to on jako pierwszy odkrył króliki i chili. Jego ruchy i błysk w oczach, zdradzają dumę z tego, co udało mu się wyhodować.
Nie ma co się dziwić.
George ma farmę z krainy czarów.

środa, 2 stycznia 2013

Kocham

- A może pojedziecie jutro? – pyta Beti, która razem z Agatą odprowadza nas na busa w Mansie.
- Nie no jedziemy dzisiaj – odpowiadam, choć cząstka mnie chce zostać.
Dobrze odpoczywało się w Mansie.

- Proszę Pana! Czekamy jeszcze 30 minut i jeśli nie ruszymy, to rezygnujemy i odda nam Pan pieniądze! – moja cierpliwość okazała się jeszcze za mało cierpliwa. Szkolę ją od ponad czterech miesięcy, ale dwie godziny czekania na busa to dla mnie dalej trudna lekcja.

Dojeżdżamy do Lufubu. Trzy godziny spóźnienia. Za oknem mrok.
-Ilona!!!! Chris!!!!
- Children?? – pytam samą siebie. Nie spodziewałam się ekipy powitalnej
- All of you…..come….14 hours! – krzyczą dzieci. Co w wolnym tłumaczeniu znaczy – Czekaliśmy na Was od 14.00!
Jest po 19.00.
A Oni czekali na nas od 14.00.
A teraz mnie tulą i krzyczą głośno moje imię. Biorą nasze bagaże i chcą je nieść do domu.

Można by myśleć, że kocham te dzieci, bo tak sobie postanowiłam.
Albo że je kocham ze współczucia.
Albo że tak naprawdę w ogóle ich nie kocham, ale głupio by to wyglądało, gdybym mówiła, że ich nie lubię, skoro jestem na misjach.

Ale jak ich nie kochać?
Kocham!