czwartek, 14 lutego 2013

MINĘŁO SZEŚĆ MIESIĘCY


Co mogę powiedzieć po pół roku spędzonym w Afryce?
To, że nie czuję tych sześciu miesięcy. Czuję jakbym była tu wiele lat. Jakby moja przyszłość była tylko odległym wspomnieniem. Jakbym nigdy nie miała stąd wyjeżdżać.
To nie mój kraj, nie moja kultura, nie moje zwyczaje, nie mój język. Łatwo oceniać coś co nie jest moje. Jeszcze łatwiej to krytykować i porównywać.
Mogę powiedzieć, że Polska jest bogatsza od Zambii. Że gospodarka jest lepiej rozwinięta. Że ludzie zarabiają więcej i są o wiele bardziej wykształceni. Mogę powiedzieć że Polske przecinają tory kolejowy, a w Zambii jest jednak linia. Że w Polsce nawet w małym mieście znajdę 5 supermarketów, a w Zambii znajdę jeden na całą prowincję, która jest wielkości Polski. Mogę powiedzieć, że polskie dzieci mają własne pokoje zapchane zabawkami, a dzieci w Zambii nie mają nawet własnych butów. Mogę powiedzieć, że na jednego Polaka przypadają dwa samochody, a wsród tysiąca lufubiańczyków jest jeden samochód.
Ale czy mogę powiedzieć, że w Polsce jest lepiej?
Czy mogę powiedzieć, że w Zambii jest lepiej?
Moim największym doświadczeniem i odkryciem w Zambii jest Bóg. Znam Go od zawsze i od zawsze w Niego wierzę, ale dopiero tutaj Go naprawdę doświadczam.
Mówi się, że najlepszych przyjaciół poznaje się w biedzie. Bóg jest moim przyjacielem, a ja teraz jestem w biedzie. Jeśli bieda pomaga odkryć nam najlepszego przyjaciela, to znaczy, że w biedzie nie ma nic złego. Wręcz przeciwnie. Biedy nas wzbogaca. Odkrywa prawdziwe wartości.
Moją biedą jest tęsknota. Gdy budzę się rano i nie wiem gdzie jestem, bo w nocy śniłam o Polsce.
Moja bieda to bezradność, gdy tyle chciałabym zrobić, a mogę tak niewiele.
Moją biedą jest zwykłe ubóstwo życia. Skromność domu i posiłków, stałość miejsca, ubóstwo rozrywek.
Mogłabym powiedzieć, że to moje najuboższe pół roku z życia, ale wtedy okłamałabym Was i siebie. Bo tak naprawdę nigdy wcześniej tyle nie doświadczyłam. Nie byłam odbiciem tylu emocji, tylu radości, tylu rozczarowań, takiego zachwytu i takiej obojętności.
Czy można być ubogim, gdy doświadcza się Boga? Skoro On jest najważniejszy, to znaczy że ma się to co jest najważniejsze. 'Ostatni będą pierwszymi' - a więc ubodzy stają się bogaci.

Matka Terasa powiedziała 'Nie chodzi o to, żeby robić wielkie rzeczy, lecz małe z wielką miłością". Usłyszałam to zdanie dawno temu, a dopiero tu zrozumiałam jego sens.
Praca jest bardzo trudna do wartościowania. Człowiek czuje prace, gdy pot ścieka z jego czoła. Gdy stoi przed nowoczesną szkołą, zbudowaną za jego kadencji. Wartość pracy, a nawet kraju ocenia po tym, co widzi. Dobry kraj to taki, w którym widzi się sieć autostrad. Gdzie każde miasto ma własne lotnisko. W którym pełno jest centrum handlowych, uniwersytetów, kin, teatrów. Ale czy te wszystkie rzeczy świadczą o wartości czyjejś pracy, czy kraju? Czy możemy powiedzieć, że jakiś kraj jest gorszy, czy lepszy tylko po tym co widzimy? Najpiękniejszych rzeczy nie widać gołym okiem. Oko ludzkie nie widzi wytrwałości, poświęcenia, dobroci, a przede wszystkim miłości. Możemy budować szkoły, lotniska, centra handlowe. Ale jeśli wykształcenie sprawia, że uważamy się za mądrzejszych od Boga, to lepiej nie idźmy na studia. Jeśli centrum handlowe sprawia, że w niedziele zamiast do kościoła idziemy na zakupy, to lepiej żeby ich nie budowano. Jeśli bogactwo rodzi w nas pychę, chciwość i egoizm to lepiej, żebyśmy wiedli skromne, ubogie życie.
Czy wartość człowieka wyznacza znajomość języków, mgr przed nazwiskiem, ilość samochodów w jego garażu? Jestem przekonana, że nieporównywalnie lepiej jest być biednym, analfabetą w niebie, niż bogatym, profesorem w piekle.

Pewien misjonarz żyjący w Zambii miał bardzo wymagającego przełożonego. Mówił mu, że musi zrobić 'to', że musi zrobić 'tamto'.
Misjonarz powiedział - 'jedyne co muszę w życiu, to się zbawić'.
Wykształcenie jest ważne, zdrowie jest ważne, praca jest ważna, pieniądze są ważne. Ale to co naprawdę w życiu musimy robić to kochać.
Trzeba nam robić miłość.
Trzeba nam kochać ludzi.
Miłość jest najważniejszą wartością człowieka.
Najważniejszym celem.
Jedyną drogą do nieba.

poniedziałek, 11 lutego 2013

Pre-school


Aby otworzyć przedszkole w Afryce 4 dwumetrowe mury muszą stać w układzie kwadratowym. Blaszany dach powinien chronić je przed deszczem, a betonowa podłoga przed mrówkami.

Potrzeba dzieci. Czarnoskórych z zewnątrz i białodusznych w wewnątrz. Maluchy mogą być synami nauczycieli i przyjść do przedszkola w butach, albo być córkami rodziców kontemplujących całymi dniami i przyjść na boso w podartych bluzkach.

Dobrze gdy w przedszkolu dzieci spotkają nauczycielki. Najlepiej dwie dziewczyny, które ukończyły Grade 12 (liceum) w salezjańskiej szkole w stolicy. Jedna z nich do Quin o królewskich manierach, a druga Grace, której doświadczenie jest łaską.

Stworzyliśmy świat, oparty na pieniądzach, a więc i one by się przydały. 20 kwacha za term (13zł za 3 msc) dla jednego budżetu pozostanie niezauważone, a dla drugiego oznacza brak obiadu przez tydzień. Dlatego jedni płacą, a za drugich się płaci. Bo sprawiedliwość to nie znaczy wszystkim po równo.

Umysł może być kreatywny. Usta mogą śpiewać. Nogi mogę biegać. Ale nic nie zastąpi zabawek. Te skarby zamieszkały w afrykańskim przedszkolu, dzięki europejskiej dobroci. Samochody, których jedno dziecko ma całą kolekcję, klocki, których w Polsce pełno i maskotki, które większość czasu zbierają kurze, przez czekoladowe łapki są wyrywane i eksploatowane na wszystkie sposoby, byleby tylko jak najbardziej się ‘nacieszyć’.

Tyle wystarczy.
No chyba, że ma się na placówce wolontariuszy.
Wtedy wolontariusz pomaluje sześcienne ściany.
Pojedzie do przedszkola w Mansie, po potrzebne dokumenty.
Rozpocznie rekrutacje. Zrozumie przy tym, że wywieszenie ogłoszenia nic nie daje i będzie chodzić po wiosce od lepianki do lepianki, żeby zgarnąć kilkuletnie umysły, spragnione wiedzy.
Nauczy się pisać w bemba, gdy spotka rodzica z grupy niepiśmiennych.
Napisze plan edukacyjny, bo tak go na studiach uczyli.
A potem już tylko kosmetyczne poprawki – położy maty na podłodze, bo nie ma krzeseł. Będzie się prosił 2 tygodnie o wstawienie drzwi. Kupi z księdzem kubki, żeby maluchy mogły wypić herbatę na przerwie. Powiesi parę plakatów. Podzieli dzieciaki na dwie grupy starszą i młodszą.
W poniedziałek 11 lutego o godzinie 09.00 wolontariusz otworzy przedszkole, po tym jak cały ranek biegał, bo nic nie jest gotowe.
Wpuści dzieci do środka i zrozumie, że „niegotowe” jest tylko dla niego. Bo nauczył się, że w Polsce wszystko jest czyste, poukładane, klarowne, starannie zapisane. Nauczyciele mają kwalifikacje, zabawki są wysokiej jakości, zajęcia przygotowane według celów i potrzeb. Mimo to zawsze znajdą się niezadowoleni.
W Afryce organizacja przepycha się gdzieś między bałaganem, spontanizmem i dysharmonią. Jest w ogóle nie widoczna i brana pod uwagę tylko w ostateczności. Mimo to wszyscy są zadowoleni.
Żadne dziecko nie płacze, żaden rodzic nie ma zastrzeżeń.
Nie znaczy to, że w Afryce jest lepiej. Nie znaczy to, że w Europie jest gorzej.
Afrykę i Europę łączy tylko kilku białych ludzi i parę sprowadzonego sprzęt elektronicznego.
Po za tym to inne światy.
Jak dobrze być wolontariuszem i na to wszystko patrzeć.
Jak dobrze być wolontariuszem, który przyczynił się do otwarcia przedszkole w Afryce.





środa, 6 lutego 2013

Powszedniość


Nie pisałam 2 tygodnie.
Chciałam.
Było święto Janka Bosko, któremu chciałam poświęcić post na moim blogu.
Był brat Walter z Indii.
Był całodniowy wyjazd do Kazembe z dwustoma dzieciakami z Oratorium.
Był przyjazd Michała i Marka z Polski – braci księdza Cześka.
Była decyzja o otwarciu nowego przedszkola 11.02 i związana z tym rekrutacja i inne przygotowania.
Był dzień z Feliksem i Maxwellem na rybach.
Była płacząca mama w Oratorium, bo Johny narozrabiał.

Ale nie pisałam.
Mogę to tłumaczyć brakiem czasu i ilością wydarzeń. Ale patrząc sobie w oczy, wiem że to była pustka w głowie i brak tego czegoś, po czym mówi się ‘WOW’.

Afryka mi spowszedniała.
Ludzie są swojscy.
A dni normalne.
Życie sprzed pół roku wydaje się być zeszłotygodniową historią ze snu. Wiem że było, ale czy to ma jakiś związek z rzeczywistością?
Czy do tej pory w styczniu naprawdę nosiłam kozaki?
Czy są na świecie dzieci, które rozumieją wszystko, co do nich mówią?
Czy ja mogę mieć swój dzień, bez planu?


Siedzę na czerwonym betonie w klinice, która przypomina magazyn.
Czuję zapach środka czystości, albo może benzyny. Wiem że wysmarowano tym specyfikiem podłogę, która właśnie brudzi mi spodnie. Przede mną kolejka ludzi, którzy czekają na wizytę u lekarza. Połowa z nich przypomina manekiny, które zastygły w długim czasie oczekiwania.
- Jak dawno nie słuchałam muzyki – myślę i wciskam dwie czarne słuchawki do uszu.
Losowe wybieranie piosenki postawiło na Beirut. Słucham dźwięków fortepianu i akordeonu. Zamykam oczy i jadę tramwajem nr 17 z Mostu Teatralnego w kierunku Ogrodów w Poznaniu. Przyciskam czoło do zimnej szyby, którą po drugiej stronie oblewa deszcz. Ludzie w pelerynach szybkim krokiem mijają się na chodniku…
Otwieram oczy i widzę dwuletnie dziecko, któremu smarki zatkały dopływ powietrza. Siedzi na kolanach taty i ani drgnie. Nie przeszkadzają mu muchy, które przechadzają się po jego twarzy.

Zamykam oczy i słyszę Coldplay. Idę przez szamotulski park. Za mną Pani z psem na smyczy, przede mną białe dzieciaki na rowerach. Na ławce za fontanną grupka gimnazjalistów pali papierosy. Zimny wiatr podwiewa mój jesienny płaszcz.
Otwieram oczy i widzę mężczyznę w białym kitlu, który nie przyspiesza żółwiego kroku na widok kolejki do swojego gabinetu. Stary mężczyzna, który siedzi na ziemi, obciera pot, który kapie mu z czoła. Upał obezwładnia moje ruchu. Słyszę tylko słowa piosnek „Nobody said it was easy”.
Nikt nie powiedział, że to było łatwe.
Nikt też nie mówił, że tu będzie łatwo.

Gdy zamykam oczy to śnię o tramwaju, parku, jesiennej szarudze, psach na smyczy.
Czy te sny mają jakiś związek z moją zambijską rzeczywistością?
Nie.
To dlaczego o tym wszystkim śnię?
Bo tęsknię.