sobota, 30 marca 2013

Wielka Noc


Światłość w ciemności świeci, a ciemność jej nie ogarnia


Kabwe – 800km od Lufubu. Najweselsza noc w życiu katolika.
Biorę udział w jednej z lepszych imprez, na jakich przyszło mi być.
Nie jeden pijany wujek na weselu, nie bawi się tak dobrze jak Zambijczyk w kościele w noc Zmartwychwstania.
Nie jeden kibic nie wiwatuje, gdy jego drużyna strzeli gola, tak głośno jak Zambijczyk na wieść o tym, że Jezus powstał z martwych.
Dlatego ministranci na ołtarzu, odbijają się od siebie w tańcu jak piłki ping-pongowe.
Dziewczyny pod ścianą przekrzykują jedna drugą, a chłopacy przed nimi konkurują we freestyle’u.
Sznur dorosłych tańczy po kościele w stylu naszego polskiego ‘jedzie pociąg z daleka’.
Czujesz jak to wszystko uderza Cię głęboko w sercu, promieniuje na usta i wykrzywia je w uśmiechu. Chce Ci się krzyczeć, bo radość pulsuje Ci w głowie.
Radość.
Bo to nie jest zwykła noc.
To Wielka Noc. Po Afrykańsku.


piątek, 29 marca 2013

Wielki Piątek



STACJA 1. Bądź w życiu kimś sławnym! Jezus skazany na śmierć.


STACJA 2. Rób wszystko, żeby być szczęśliwym! Jezus bierze krzyż na swe ramiona.


STACJA 3. Nigdy się nie poddawaj! Pierwszy upadek Jezusa.


STACJA 4. Rodzina jest najważniejsza! Jezus spotyka swą matkę.


STACJA 5. Nie przyznawaj się do swoich słabości! Szymon Cyrenejczyk pomaga nieść krzyż Jezusowi


STACJA 6. Bądź niezależny i indywidualny! Święta Weronika ociera Twarz Jezusa.


STACJA 7. Zdobądź wyższe wykształcenie i dobrze płatną pracę! Jezus upada pod krzyżem po raz drugi.


STACJA 8. Myśl o sobie! Każdy niech troszczy się o własne problemy! Jezus pociesza płaczące niewiasty.


STACJA 9. Dla chcącego, nic trudnego! Trzeci upadek Jezusa.


STACJA 10. Podążaj za trendem mody, miej swój własny styl! Jezus z szat obnażony.


STACJA 11. Wszyscy mają Cię lubić i podziwiać! Jezus przybity do krzyża.


STACJA 12. Żyj chwilą! Jezus umiera na krzyżu.


STACJA 13. Umiesz liczyć, licz na siebie! Jezus zostaje zdjęty z krzyża.


STACJA 14. Zostaw po sobie duży majątek dla swoich dzieci i wnuków! Jezus złożony do grobu.

Co jest dla Ciebie najważniejsze w życiu? Wykształcenie? Dobra praca? Rodzina? Zdrowie? Uroda? Niezależność? Sława?
Jesteś chrześcijaninem?
To spójrz na Jezusa.
Co widzisz?
Największego przegranego w dziejach. Nauczał, uzdrawiał, wskrzeszał zmarłych, chodził po wodzie. I na co mu to było? Teraz zdradzony, opluty i zakrwawiony umiera na krzyżu. Odnosi totalną porażkę.
To widzą ludzkie oczy. Zaślepione przez świat, który karmi go ‘swoją’ wizją idealnego życia.

A co widzi Bóg?
Jeśli ktoś Cię zdradził, wyparł się Ciebie, ośmieszył Cię, poniżył. Jeśli dotknęła Cię wielka niesprawiedliwość, przyjaciele odwrócili się plecami, jeśli znowu odniosłeś porażkę.
To jesteś jak Jezus.
Wielka jest Twoja nagroda w niebie.

czwartek, 28 marca 2013

Wielki Czwartek


Wielki Czwartek, komunia.
Klękam, a moje oczy po raz pierwszy od bardzo dawna, nie zamykają się w modlitwie. Chcę patrzeć na kościół wypełniony ludźmi. Wokół mnie klęczą i siedzą Zambijczycy o innej kulturze, mentalności, zwyczajach. Zupełnie ich nie znam. Patrzę jak ustawiają się w kolejce, żeby przyjąć komunię świętą, jak śpiewają na całe gardło, jak klęczą na podłodze. Patrzę jak razem tworzymy Kościół. Razem, niezależnie od pochodzenia, języka i koloru skóry.

Kocham Kościół.
Kocham za Janka Bosko, kocham za Jana Pawła II, kocham za Matkę Teresę.
Kocham Kościół, bo to kościół świętych i grzeszników, alkoholików i abstynentów, nimfomanek i dziewic.
To Kościół Polski, Zambii, Peru, Ugandy, Wenezueli.
To Kościół babć z moherowymi beretami, to Kościół dzieci płaczących podczas kazania, to Kościół murzynów tańczących pod ołtarzem, to Kościół żebraków, którzy zbierają na tace w wejściu.
Ten kościół to ja, Ty, Oni. Ten Kościół przyjmuje Nas z całym naszym bagażem cnót i grzechów. I nikt nie stoi przy wejściu, żeby selekcjonować ludzi „ Ty nie wejdziesz, bo zdradzasz żonę, a ona wejdzie, bo wrzuca na tace, ale Ty już nie, bo kradniesz”.
Kocham kościół, bo nie udaje, że jest bez wad i nie zgrywa idealnego. Nie czuję się w nim gorsza, czy lepsza, bo ja błądzę i Kościół błądzi, bo ja grzeszę i Kościół grzeszy.

Kościół jest jak człowiek. Kościół troszczy się i kocha. Rozwodzi się i odchodzi do innych. Przechodzi rewolucje i czasy pokoju. Demoralizuje i nawraca.
Gdyby Kościół nie był jak człowiek, to czy człowiek mógłby wejść z nim w relacje?
Gdyby Kościół nie był jak człowiek, to czy można byłoby go nienawidzić, albo kochać?
Kościół jest jak człowiek z wszystkimi jego sukcesami i porażkami.
Kocham Kościół.




środa, 27 marca 2013

Przyszła śmierć


Śmierć toleruje każdego. Nie przebiera w kolorze skóry, nie pyta o pochodzenie, poglądy polityczne i orientacje seksualną. Śmierć nie ma swoich ulubieńców, ani wrogów, jest bezstronna. Śmierci nie da się przekupić, ze śmiercią się nie dyskutuje, nie uwodzi się jej i nie kusi. Śmierć jest ślepa na nasze wdzięki i głucha na nasze błagania.
Śmierć nie zwraca uwagi na nasze plany, nie pyta się o najlepszy czas, żeby przyjść. Ona po prostu przychodzi, niezależna, samodzielna, indywidualna.
Śmierć jest jednym z najsprawiedliwszych momentów w życiu ludzkości. Nikt się przed nią nie ukryje, nikt jej nie kupi. Każdy z nas prędzej, czy później spojrzy jej głęboko w oczy.
Nie można się urodzić i nie umrzeć.
Każdego dnia śmierć skreśla na kalendarzu naszego życia kolejny dzień i liczy ile jeszcze nam zostało. I nie powiesz śmierci, że ‘miałeś inne plany’, albo że ‘jeszcze nie teraz’.

Nie codziennie myśli się o śmierci. Odkąd przyjechałam do Zambii nie spotkałam jej ani razu. Aż do dziś.
Śmierć przyszła w swoim zwykłym stylu. Bez zaproszenia, bez wcześniejszych zapowiedzi.
Śmierć skreśliła dziś ostatni dzień na kalendarzu Angeli. Zobaczyli ją wszyscy. Chłopcy poszli, żeby zabić w dzwony, dzieci pobiegły pędem w stronę chaty. Rodzina i sąsiedzi, ruszyli się ze swoich domów, zostawili swoje obowiązki, żeby zobaczyć, co tym razem zrobiła śmierć.

Idę i ja. Przeciskam się przez ciemność nocy w stronę jedynego domu, w którym pali się światło. Przed chata na rozłożonych matach siedzą ludzie, których twarze zlewają się z czarnym kolorem powietrza. Widzę jedynie ubrania, które odbijają światło płonącego ogniska. Kobiety przygotowują shime i kukurydze. Tej nocy zmarłą odwiedzi pół wioski, a tradycja każę zapełnić im brzuchy. Wchodzę do pomieszczenia. Widzę ją. Śmierć niewzruszona leży na łóżku i głaszczę kobietę, której oczy zamknęły się na zawsze. Nie zwraca uwagi na płaczącą w kącie córkę. Nie przesuwa palców na kulkach różańca, razem z kobietami klęczącymi wokół lóżka. Leży nieprzejęta jakby robiła to codziennie, od setek lat. Śmierć bez zapachu daje się odczuć w powietrzu, bez koloru wypełnia wnętrze pokoju, bez hałasu dźwięczy w uszach. Ona po prostu jest i czuję jej obecność. Widzę ją w latarce zawieszonej nad drzwiami i słyszę ją w niskich, murzyńskich głosach. Śmierć bez zbędnej przemowy skłania do refleksji, bez przykrych słów zdejmuje uśmiech z twarzy. Jak ona to robi? Zabiera życie. Najcenniejszy dar, jaki dostaliśmy od Boga.

W drodze powrotnej, eskortuje nas mężczyzna, który korzystając z okazji darmowego jedzenia i picia, upił się. Opowiada historię kobiety. Typowy zambijski los. Piątka dzieci, mąż zostawił ją kilka lat temu, nie miała pracy, była schorowana, więc nie mogła uprawiać pola, żeby mieć, co jeść oddawała się mężczyznom z wioski, w ten sposób zachorowała na AIDS, zmarła. Pomiędzy zdaniami nie słychać pretensji, czy współczucia. Życie kobiety nie było smutne, żałosne, bolesne, niezwykłe. Ono było typowe. Typowe życie kobiety z afrykańskiego buszu. Grono dzieci. Mąż który albo jest, ale jakby go nie było, albo nie ma go wcale. Bezrobocie. AIDS. Śmierć po czterdziestce.

Dzień następny. Pogoda pogrzebowa. Wychodzę za bramę i widzę tłum ludzi, który zebrał się pod kościołem. Wiatr nie daje znaku życia. Liście i trawa wyglądają jak wylane z wosku. Tylko deszcz nieśmiało zwilża ziemie i miesza się ze łzami na twarzach rodziny. Msza święta jest prosta i jednostajna jak tory kolejowe. Jeden rytm, ta sama prędkość. Wszędzie ją czuję i słyszę jak do mnie mówi. Śmierć. Nie rozumiem ani słowy z nabożeństwa, więc całym zmysłem wsłuchuje się w słowa śmierci. Ona też do mnie przyjdzie i nie dowiem się kiedy i gdzie, ale wiem że mogę być gotowa. Angela pół godziny przed śmiercią wyspowiadała się, przyjęła komunię świętą. Zmarła gotowa. Nie każdy może mieć tyle szczęścia, co ona. Ale na pewno każdy, któregoś dnia przyjmie do swojego życia śmierć. Żyjemy po to, żeby się na ten dzień przygotować.

Nabożeństwo w kościele kończy się procesją wokół trumny. Mijam zbite deski, przykryte chitenga w kolorze trawy i wychodzę na zewnątrz. Z wszystkim stron atakuje mnie przeraźliwy wyk. Gdybym miała zamknięte oczy, mogłabym pomyśleć, że weszłam w stado wilków. Ludzie wyją, lamentują, młodsza córka wbija paznokcie w palmę, starszy syn sunie po drodze niesiony przez kolegów. Afrykańczycy nie kryją swoich emocji. Cieszą się cały całym ciałem, śpiewają całym gardłem, cierpią każdą łzą i jękiem, jaki są w stanie wydobyć. Moje emocje są dalej niewzruszone jak dzisiejsza pogoda. Do czasu, aż spod płynącego potoku łez dostrzegam twarz czternastoletniego chłopca. To Goodhope. Chłopiec który dwa miesiące temu, prosił mnie żebym została jego mamą. Chłopiec któremu odmówiłam. Chłopiec który dziś truchleje na pogrzebie swojej matki. 

Śmierć nie jest postrachem dla zmarłym, lecz dla żywych. Gdy ktoś umiera tak jak Angela, po przyjęciu sakramentów, rozpoczyna nowe życie. Nikt nie wie jakie. I bardzo dobrze, bo gdybyśmy wiedzieli jak wspaniałe rzeczy przygotował dla nas Bóg, to nie chcielibyśmy dłużej czekać.
Śmierć jest tragiczna dla tych, którzy zostają. Dla tych, którzy żyją dalej i czują obecność śmierci długo po tym jak się pojawi. Śmierć przychodzi, wykonuje swoje zadanie i wszędzie zostawia ślady pracy – najgłębsze w sercach rodziny.
Po każdym z nas kiedyś ktoś zapłacze.
Obyśmy wszyscy spotkali się w niebie. 

czwartek, 14 marca 2013

MINĘŁO SIEDEM MIESIĘCY


Rok temu dowiedziałam się, że jadę na misje do Lufubu. Z Krzysiem Karłukiem. Gdybym wtedy nie siedziała, pewnie był upadła. W gardle poczułam cement, a w brzuchu autostradę. To był jedyny moment, w czasie mojego półtorarocznego przygotowywania się do wyjazdy, w którym pomyślałam „zawsze mogę zrezygnować”. To było zupełnie nie po mojej myśli.

Pamiętam dzień, w którym wysłałam swoje zgłoszenie do Salezjańskiego Ośrodka Misyjnego w Warszawie. 1 stycznia 2011 roku. Jeden z gorszych dni w moim życiu. Mój organizm przepompowywał jeszcze hektolitry wypitego w noc sylwestrową alkoholu, a umysł i serce zajęte były przykrymi doświadczeniami, które mnie spotkały. Jak żałośnie musiałam wyglądać. Skacowana, zapłakana dziewczyna od wielu godzin leżąca w łóżku, której palce przesuwają się z trudem po klawiaturze komputera. Wysłałam maila. Chciałam zmienić swoje życie, albo raczej zrobić cokolwiek byleby cokolwiek zmienić. Wydawało mi się, że kto jak nie ja? Przecież jestem młoda, energiczna, pragnę pomóc innym, jestem wierząca i studiuję pedagogikę specjalną. No kto jak nie ja?
Gdy teraz myślę o tamtym dniu i czasie, to jedyne co przychodzi mi do głowy to, to że byłam skończoną naiwniarą i hipokrytką.

Jak dobrze że rok temu nic nie ułożyło się tak jak tego chciałam. Marzec 2012 był miesiącem, w którym pierwszy raz zrozumiałam, co to jest powołanie. Na świecie żyje siedem miliardów definicji tego słowa. Dlaczego aż tyle? Bo każdy z nas ma swoje powołanie. Nie ma czegoś takiego jak życie po nic. Nawet gdy czyjś czas na tej ziemi kończy się po kilku dniach, czy godzinach to też ten czas, miał swój cel.
Ale to nie jest tak, że pewnego słonecznego dnia pod naszymi drzwiami znajdujemy list z nieba, zaadresowany naszym imieniem, w którym Bóg złotym atramentem napisał „Twoim powołaniem jest wyjechać na misję”, albo „Musisz założyć rodzinę i spłodzić pięcioro dzieci”. Ogromna masa ludzi, nigdy nie odkrywa swojego powołania. Dlaczego? Bo cały czaka na ten list. Ma uszy i nie słucha, ma oczy, ale nie widzi.
Czasem Bóg musi nami wstrząsnąć, żeby obudzić nas z naszego egoizmu i zapatrzenia w siebie. Gdy pisałam zgłoszenie na misję, byłam w rozsypce i miałam ochotę wysadzić w powietrze cały Poznań. Dziś wiem że gdyby nie to, że czułam się tak paskudnie, może nigdy nie zdecydowałabym się pojechać do Salezjanów.
Dziś wiem że rok temu w marcu musiałam pomyśleć „Panie Boże do Lufubu z Krzyśkiem? Chyba sobie jaja ze mnie robisz, nigdzie nie jadę.” Bo dopiero wtedy zrozumiałam, że to nie jest tak, że JA wymyśliłam sobie misję, że JA jestem taka dobra i chce się poświęcić i że to wszystko to jest w ogóle MOJA zasługa. Właśnie wtedy zrozumiałam, że to Bóg. To Jego pomysł, to On mnie tu posłał, to On mi uszykował tę drogę. Dopiero wtedy, gdy poczułam to całą sobą, powiedziałam „Ok Boże, rób co chcesz” A Bogu dwa razy powtarzać nie trzeba. Zaczął działać. Wszystko pchało mnie do wyjazdu.
Pamiętam jak Adam (który wyjechał na misje do Peru) powiedział mi w styczniu zeszłego roku „nie martw się o pieniądze, jeśli Bóg chce żebyś pojechała na misje, to znajdziesz je na ławce w parku.” Nie uwierzyłam mu wtedy. Wiecie co teraz myślę? - Co to jest 6000 zł dla Pana Boga? Środki na wyjazd spływały same. Z tym samym Adamem wracałam stopem z Bydgoszczy do Szamotuł, a Pan kierowca nie dość, że nas podwiózł pod sam dom, choć nie było mu po drodze, to jeszcze dał nam pieniądze na misję. Poszłam na jedną zbiórkę do Dominikanów na mszę, po niechętnej zgodzie przeora, który na odczepne powiedział mi „ok możesz” i w ciągu 15 minut miałam opłaconą większą część biletu. Sytuacji było wiele. Nie tylko w moim przypadku, ale w przypadku całej mojej czternastki, która w zeszłym roku wyjechała na misję. To jest właśnie to. Gdy jesteś na drodze swojego powołania, to nie ma, że Ci nie wychodzi, że się nie udaję.

I jeśli czytasz to teraz i wydaje Ci się, że życie jest dupy. Zastanawiasz się dlaczego nie jesteś mądrzejszy, bardziej uzdolniony, po prostu lepszy. Z pewnością Andersenów Twojej przyszłości jest wielu – rodzice, dziadkowie, przyjaciele… Wszyscy wiedzą, co powinieneś zrobić, tylko nie Ty. To po prostu olej ich wszystkich i zapytaj Tego, który Cię na ten świat wysłał. Bo On nie zrobił tego, żeby zapełnić na kuli ziemskiej jeden metr kwadratowy więcej.
On to zrobił, bo z całym zestawem swoich wad i zalet, jesteś niepowtarzalny i dokładnie taki, jaki miałeś być. I dokładnie w tym miejscu, w którym się teraz znajdujesz, możesz zacząć. Zawrócić się na drogę swojego powołania. Albo raczej NAWRÓCIĆ SIĘ.

A jeśli wydaje Ci się, że jestem głupia, nawiedzona i że Salezjanie zrobili mi wodę z mózgu, to masz absolutną rację. Życzę Ci tego samego, bo moje życie jeszcze nigdy nie miało takiego sensu. Ta woda daje mi siły i radość każdego dnia.



Dla Adama z Peru J

niedziela, 10 marca 2013

Szlifowanie


Lufubu nie zna planu, organizacji i zasad.
To nie jest placówka o europejskim standardzie, w której sterty książek, ospale leżą jedna na drugiej na dębowych pólkach.
Piłki do gier nie czekają w posegregowanych pudlach na siatkówkę, na piłkę nożną, na kosza.
Na tablicy nie wisi plan zajęć, w którym każdy znajdzie coś dla siebie.
Nie ma animatorów, wychowawców, katechetów…

Są za to dzieci. Pełno dzieci, które zlewają się w jedną czekoladową masę. Talent jednego rozkłada się na inne. Nikt nie jest wybitny czy bardzo uzdolniony, bo nawet jeśli jest, to o tym nie wie. Nawet jeśli głęboko pod czarną skórą kryją się aktorzy, chemicy, malarze, architekci to nikt nie da im młotka, pędzla czy sztalugi.

W Lufubu jestem ja.
Są takie dni, że zostaje na placówce sama.
Dwudziesto trzy letnia biała dziewczyna, której wiedza o Afryce, kończy się na siedmiu miesiącach. Ja która nie znam lokalnego języka, której tok myślenia pędzi daleko po za murzyńskim rozumowaniem.
I są takie dni jak dzisiejszy, w którym pytania, pretensje i żądania innych, cisną się na głowę i duszą ją tak mocno, że czuje jak we wnętrzu czaszki uruchamia się bomba zegarowa.
Bo Emanuel nie rozumie, że dziś nie jego kolej na bycie leaderem.
Bo Feliks ma zły dzień, więc wykopie wszystkie piłki za ogrodzenie do psów.
Bo Florence z ekipą skorzysta z okazji, że nie ma księży i wkradnie się do ogrody, żeby wziąć owoce.
Kapya zemdleje bo od 4 dni ma malerie, a jego matka ‘nie ma czasu’ pójść do kliniki.
Samuel przyjdzie z rozciętym czołem, a jego siostra będzie poganiać, że za wolno idziesz po apteczkę.
A gdy to wszystko pomnoży się razy sześćdziesiąt, to wynikiem będzie mój dzień.
Skąd ja mam brać to coś, co mi pomoże ich kochać? Co mi pomoże być cierpliwą? Co mi da wytrwałość?

Siadam na pniu drzewa i zamykam się w swoich pytaniach. Przede mną staje porażka wychowawcza i pluje mi w twarz. Tak bardzo chciałabym być sama. Podchodzi Kapya z malarią, siada na moich kolanach i wciska rozżarzone czoło w mój brzuch. Zaraz za nim nadciąga reszta bandy, której zachowanie uruchomiło bombę zegarową w mojej głowie.
„Ilona you are big. Big girl no cry! / Ilona jesteś duża. Duże dziewczyny nie płaczą!”
„Ilona look! / Ilona patrz!” Feliks wiąże sobie linę wokół szyi i udaje trupa.
„Ilona sad? You are very poor? / Ilona smutna? Jesteś bardzo biedna?
Czuję jak Wesley wciska mi gałęzie w plecy. Peter wsadza dłonie w moje włosy i rozplątuje warkocze. Podchodzi Mary w spodniach swojego brata i cała banda szyderców, wybucha śmiechem. Uśmiecham się i czuję ciężar tej czynności na policzkach.
„Ilona smile? / Ilona się uśmiecha?”\
„You are happy again panono panono?” Ty znowu jesteś szczęśliwa powoli powoli?”
Weseley cały wiąże się w siatce do siatkówki i udaje spiadermen’a.
Śmieje się.
„AAAA! Ilona happy! Ilona happy!/ Ilona szczęśliwa!

A teraz siedzę w kaplicy z laptopem na kolanach. Bo gdzie indziej miałabym pójść? I dziękuje Bogu za lekcje. Za to że pierwszy raz uczę się bezwarunkowo i bezinteresownie kochać. Za to że dzieci mnie tego uczą, a to najtrudniejsza z miłości, jakiej przyszło mi doświadczyć.
Kocha się rodziców i rodzeństwo ze sam fakt istnienia, za to, że są Twoją rodziną. To łatwa miłość. Łatwo jest kochać ludzi, którzy są dobrzy, mili, którzy pomagają, wspierają. Jak łatwo jest przywiązać się do kogoś o wspólnych zainteresowaniach. Do kogoś kto ma podobne poglądy, kto czyni Cię bardziej wartościowym.
A jak pokochać kogoś, kto jest zupełnie inny? Kto nie mówi w tym samym języku, kto nie rozumie Twoich zwyczajów, kto nie dzieli z Tobą smutku? Jak pokochać kogoś, z kim się nie studiuje, nie pracuje, nie mieszka, nie spędza wakacji? Kogoś komu się nie zwierzasz, nie pytasz go o radę, nie powierzasz odpowiedzialności?
Jak?
Bezinteresownie.
Uczę się kochać za nic. Bez niczyjej pomocy. W trudzie pracy, w zmęczeniu, w porażce. Bo jeśli człowiek żyje, żeby kochać, to musi nie mieć nic, żeby kochać naprawdę, żeby żyć.
Tym sposobem żyję w Lufubu. W Lufubu w którym rąk do pracy jest o stokroć za mało. W Lufubu, które jest biedne, którego ludzie unikają, z którym nie wiadomo do końca co zrobić, które jest powodem sporów.
Żyję tu i siedzę w kaplicy, która jak puzzle układa moje emocje na właściwe miejsce. W kaplicy, w której tyle już razy chciałam wykrzyczeć Bogu, dlaczego nie może być po prostu łatwiej. Zawsze kończę na ‘dziękuję’.
Dlatego że jestem naiwna? Dlatego że żyje utopijnymi ideałami?
Dlatego że to najważniejsza lekcja szlifowania charakteru w moim życiu.
A szlifowanie zawsze boli.
W nagrodę się kocha.




czwartek, 7 marca 2013

spotkanie 'bez planu'


Moja mama zwykła mówić „chcesz rozśmieszyć Pana Boga, powiedz mu o swoich planach”.
Planowałam.
Planowałam jak bardzo cieszyć się będę ze zjazdu wolontariuszy w Lufubu. Jak dobrze będzie spędzić czas w gronie polaków. Już czułam swoje łzy na rękawie księdza Romana, który wysłał mnie na misję. Już bolały mnie powieki od nieprzespanych nocy, przegadanych z resztą zambijskich misjonarzy.
Dzień przyjazdu.
Czuję jak moja radość dusi się w objęciach zmęczenia. Uśmiech skrępowany przez bóle głowy schodzi z mojej twarzy. Energii nie starcza na podskoki radości i okrzyki powitania, bo cała zużywa się na utrzymanie się na nogach.
Ale dlaczego? Dlaczego nie mogę się cieszyć?
Noc pierwsza.
Agata z Beatą cisną się na moim łóżku, a ja cisnę głowę do ubikacji. Czuję jak moje wnętrzności pchają się jeden przez drugiego w gonitwie przez gardło, do ust, a dalej już tylko do sedesu.
Dzień pierwszy.
Dokładne badanie krwi na papierku wykazuję, negatywny odczyn. Nie mam malarii. Moja głowa z radości zwiększa temperaturę do 38stopni. Czuję się jakbym wypiła pół litra wódki. Zmieniamy szpital. Badanie numer dwa także negatywne. Zdenerwowany ksiądz Czesiek dwoma zdaniami przekonuje lekarza, że nie obejdzie się bez badania w laboratorium. Lekarz z grymasem na twarzy kłuje cztery palce i wyciska krew. Na szkiełku ląduje moja krew, krew Grace i Quinn (nauczycielek, które już od dwóch dni mają malarię) i Agaty, która przyjechała dla towarzystwa.
Rosnąca temperatura ciała wyciska mi łzy z oczu. Każdy mięsień i kość pulsuje i wykręca się pod moja skórą. Poruszam się z trudem.
„Wszystkie macie malarię” – pada wyrok.
„Ilona Ty masz +2. To jest silna” – komentuję ksiądz Czesiek.
Wracamy do domu, cięższe o dziesiątki tabletek.
Prawą ręką obejmuje ks Romana, a lewym uchem odbieram informację „ Ksiądz Feliks nie żyję, wracam do Polski”.
Panie Boże….serio?
Dzień drugi.
Ksiądz Roman wyjechał. Leżę w łóżku z Agatą. Jak dobrze że ona też. Może i nie powinnam cieszyć się z czyjejś choroby, ale Agata czuje się dobrze, bo jej malaria się nie rozwinęła, a wiem, że samotność by mnie dobiła.
Co innego popołudniu. Malaryczne drgawki zimna zmieniają towarzystwo Agata w polar, skarpety, śpiwór i cztery koce. Czuję ciężar materiału na swoim ciele i to jak zupełnie mnie nie ogrzewa. Żyły z krwią ustępują miejsca soplom lodu. Marznące płuca utrudniają oddychanie.
Dzień trzeci.
Wykazuje się zerowym rozsądkiem i idę z resztą na msze w palmowym zaciszu. Jeśli przyroda ma właściwości lecznicze, to to miejsce uzdrawia. Zieleń odgradza nas od reszty świata. Przepuszcza jedynie promienie słoneczne, które wyciskają z każdego liścia soczyste kolory.
Wieczór przynosi wysoką temperaturę – u Krzyśka i Moniki. Jadą do szpitala z Tomkiem, który nie czuje się najlepiej. Cała trójka zostaje w szpitalu.

Nie pytam Boga, o co mu chodzi. A On wcale nie chce jasno odpowiadać. Tak się chyba ufa – bez pytań i bez odpowiedzi. Nie zależnie od tego, dlaczego cały plan spotkania, na które wszyscy czekaliśmy, legł w gruzach, jedno wiem na pewno - Bóg nam to zrobił.
Malaria występuje w Afryce dość często. Ale żeby tyle osób na raz? To Bóg.
Jesteśmy na misji rok, musieliśmy zachorować akurat podczas zjazdu? To Bóg.
Bóg którego tak trudno zrozumieć, a który wie lepiej. Bóg który patrzy daleko w przyszłość, gdy my rozgrzebujemy teraźniejszość. Bóg którego szukamy tylko w radościach i przyjemnościach, zapominając że jest wszędzie. A wszędzie to też cierpienie i choroby. To Bóg.
Dlaczego?
Bo tak.
Bo tak chce Pan.