poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Tłok


W naszym domu na krańcu świata panuje tłok. Przewijają się różne kolory skóry, różne języki, różne narodowości .
Przyjeżdżają księża na wypoczynek albo w interesach. Przyjeżdżają siostry, żeby odpocząć i podreperować zmęczone dusze. Przyjeżdżają ludzie z projektów, ludzie którzy tylko patrzą, ludzie którzy chcą coś zdziałać, ludzie ciekawscy, przypadkowi.

W zeszłym tygodniu w naszym murowanym kolosie na farmie prawie trzydzieści sióstr spędzało rekolekcje. Jedne zostawiały za sobą łunę drogich perfum, inne przypominały białe kule. Jedne z daleka cykały korkami o beton, a inne skradały się jak myszki. Siostry których uśmiech wystarczał za dzień dobry i takie których głowy wbijały się w ziemię.
Siostry zakonne.

Dziś pożegnaliśmy biskupa, który gościł w Lufubu osiem dni. Gdzieś w podświadomości od ludzi „wyższej rangi” wymaga się, żeby byłi poważni i sztywni. Jeśli tylko ta osoba złamie ten stereotyp poprzez śmiech, czy żart wydaje nam się totalnym luzakiem. Tak było w przypadku biskupa Klementa, który tańczył na ołtarzu. Słówka na dobranoc mówił z takim zapałem, że długo po tym nie można było zasnąć. Zaprosił mnie żebym została jego apostołem w Kabwe, a mówił to z taką werwą, że poczułam się, co najmniej jak święty Paweł.

Nocował u nas Markus z Niemiec. Łysy, z trzydniowym zarostem, w trampkach, z czujnym okiem, które wypatrywało na placówce realizacji projektów, na które rząd niemiecki przesyła grube ełraki. To jedna z tych osób, przy których oddycha się swobodniej. Markus siadał do stołu razem ze swoją swobodą i wymawiał słowa przez uśmiech. Jego gruby głos przypomniał mi, że na świecie istnieje coś takiego jak radio.

Ksiądz Piotr mógłby być moim wujkiem. Przyjechał do Lufubu z Włoch, zaraz po tym jak spędził dwa tygodnie w Indiach i weekend w Polsce. Pomocnik ekonoma w Rzymie, światowy, obeznany, mądry. Ksiądz Piotr ma w sobie to coś, co Cię zwalnia. Zajmujesz miejsce obok niego i czujesz, że odpoczywasz. Ma spokój. Podczas rozmowy najpierw Cię nim obezwładnia, a potem jednym zdaniem rozśmiesza do łez. To jeden z tych księży, w których oczach widać ewangelię. Na pożegnanie przytulił mnie jak ojciec i powiedział, że następnym razem widzimy się na Watykanie na kawce u papieża Franciszka. Do tej pory jeszcze Go nie odwiedził – nie miał czasu. A tak to będzie okazja.

W naszym domu poznałam już wiele części świata i rozszyfrowywałam różne akcenty posługiwania się angielskim. Są takie osoby jak siostra Albertina z Włoch, czy Brat Walter z Indii, których pobyt w Lufubu przybił stempel uśmiechu w mojej pamięci. Każdorazowe odwiedziny Beaty i Agaty z Mansy sprawiają, że moje akumulatory energii ładują się do maksimum (jak na przykład dziś). Gdy odwiedza nas Father Peter z Kazembe to bez wyrzutów sumienia siadam z kawą i słucham, co nowego ma do powiedzenia.

Niesamowite jest to, że wystarczy jedno spojrzenie, zamienienie jednego zdania, aby człowiek wniósł w nasze życie radość, dobro, Boga.
Każdy z nas dostał wiele talentów. W ciągu życia odkrywamy je i kształtujemy. Jedni są bardzo wykształceni, inni władają wieloma językami. Ktoś dobrze gotuje, a inny gra na gitarze. Są tacy, co budują, malują, śpiewają, piszą i robią setki innych cudownych rzeczy.
Jest jednak talent, który miażdży wszystkie pozostałe.
Talent wnoszenia radości w życie drugiego człowieka.
Są ludzie, których łuna dobroci, aż oślepia Ci serce. To narzędzia Ducha Świętego. To ludzie którzy uczą nas, że nie żyjemy razem na tym globie po to, żeby dawać sobie smutek, gniew, rywalizacje. Że nie chodzi o to, żeby ścigać się w rajdzie życia o najlepszą pracę, o najpiękniejszą urodę, o największą liczbę znajomych na facebooku.
Chodzi o to, żeby żyło nam się lepiej.
Chodzi o to, żeby swoją osobą, wnosić Boga w życie drugiego człowieka.
Wielu nie może znaleźć pomysłu na siebie i stara się wypracować jakiś styl zachowania. Chcą być za wszelką cenę szyderczy i zabawni. Szukają autorytetów i przykładów do naśladowania, a tak naprawdę nie potrafią znaleźć jednej właściwej drogi.
A każdy z nas w swojej indywidualnej drodze, ma tą jedną najwłaściwszą.
Kochać drugiego człowieka.
Nie ważne czy tym człowiekiem jest matka, przyjaciel, pani z supermarketu, kanar w tramwaju numer 7, czy bose dziecko w Afryce.
Może i w teorii brzmi cukierkowo, ale w praktyce smakuje lepiej, niż najdoskonalsze słodkości.



wtorek, 23 kwietnia 2013

Dla mamy

Nie jestem typem martwiącym się. Świat oferuje nam tyle stresu i problemów, że wydaje mi się bezsensem martwić się o coś, co się jeszcze nie wydarzyło. Tym sposobem nie potrzebuje, żeby ktoś mi pisał czy bezpiecznie gdzieś dotarł. Nie przerażają mnie podróże, ufam nieznajomym. Rzec by można, że jestem nieostrożna. To prawda. W Zambii już dziesiątki razy podchodzili do mnie ludzie, mówiąc żebym zapięła sobie torebkę, bo mnie ktoś okradnie. Nie wiem czy to wynika z mojej naiwności, czy z braku rozsądku, czy z miłości do ludzi. W każdym razie towarzyszy mi przeczucie, że jakby nie było to będzie dobrze.
Przede wszystkim mam Boga.
Moja stała modlitwa:
„Panie Boże to Ty mnie tu przyprowadziłeś, to Ty mi dajesz tych ludzi, to teraz mnie weź za rękę i mnie prowadź.” Który rodzic słysząc takie słowa, nie pomógłby swojemu dziecku? A Bóg kocha nas o stokroć bardziej niż nasze mamy, nasi ojcowie, mężowie, rodzeństwo i cała rzesza przyjaciół.
Zdaje sobie sprawę z tego, że moje podejście do życia, może niektórych irytować. No bo skoro ja się nie martwię, to ciężko mi pamiętać, że ktoś inny może się martwić. I tak na przykład moja mama Elżbieta, wiele już razy stała w obliczu moich pomysłów z kosmosu. Wiele razy czekała na jakiś znak życia, na telefon, choćby sms. I nic. Bo nigdy, nijak, nie potrafiłam na to wpaść. Nie starałam się też tego zmienić.
Podobnie wyjazd na misje. Czym tu się stresować? Przecież nie pojechałam na wojnę. Zagrożenia życia nie ma. Mam co jeść, mam gdzie spać, wszędzie są ludzie do kochania, wszędzie są miejsca do podziwiania, wszędzie można być szczęśliwym. Zdecydowanie moje myślenie szlifuje zakres tolerancji i wyrozumiałości mojej mamy.
Najnowszy przykład. Pojechałam na wakacje i od dnia, w którym opuściłam Zambię, nie odezwałam się. Ani gdzie jestem, ani co robię, cisza. Pewnie że jestem już dorosła, ale mimo wszystko rodzic zawsze pozostaje rodzicem z całym zestawem swoich matczynych obaw i niepokoi, więc teoretycznie moja mama mogła chcieć wiedzieć, czy żyję. Mało tego. Moja mama miała urodziny i się biedna nie doczekała życzeń od córki. Pamiętałam. Miałam rozładowany telefon, byłam w podróży – niby to jest jakiś argument, ale specjalnie na rzęsach nie stanęłam, żeby się nią skontaktować. Pomyślałam sobie wtedy, że to tylko życzenia, zdrowaśka lepsza. Taka jestem ja. A moja mama? Moja mama napisała mi maila o treści „ Cieszę się, że jesteś szczęśliwa.” Po prostu. Czysto, bez pretensji, bez pytań, bez żądań, bez wyrzutów.
Matczyna miłość pozbawiona egoizmu. Bez zaznaczania, że JA się martwię, że JA tęsknię, że dlaczego się do MNIE nie odzywasz, że MI jest ciężko. Bo prawdziwa miłość nie stawia siebie w centrum i nie myśli tylko o sobie.
Ile jest matek, które uważają dzieci za swoja własność? Które deklarują się, że kochają swoje dzieci nad życie, ale na studia to musi iść tam, a za męża musi wziąć tego, a prace musi mieć taką. Ile jest matek, które maja gotowy scenariusz życia dla swoich dzieci?
Ile dzieci uczy się żeby zadowolić rodziców? Ile idzie na studia, bo rodzice mu każą? Ile rezygnuje ze swoich marzeń, bo rodzice mają inną wizję?
A dla mojej mamy radością jest moja radość.

Mamo! Z okazji Twoich urodzin Ja - Twoja zbuntowana, stawiająca na swoim, często niewyrozumiała i rozkrzyczana córka, dziękuje Ci za to, że mogę być taka, jaka jestem, bo Ty nie wymagasz ode mnie czegoś innego. Po prostu mnie kochasz.

MINĘŁO OSIEM MIESIĘCY



Po ośmiu miesiącach spędzonych w Afryce spadły moje oczekiwania, co do jakości. Nie wymagam od obiadu, żeby był dobrze przyprawiony. Nie wzrusza mnie brak prądu. Nie dziwi mnie kontakt z trzydziestoletnim analfabetą. Zapominam co to jest szacunek dla czyjejś własności. Kłamstwo i kradzież są wręcz oczywiste. Nie dość że mnie to nie dziwi to już nawet nie czuję się zbulwersowana, gdy ktoś mnie okłamie.
Nie staram się teraz nikogo usprawiedliwiać. Po prostu Bóg postawił mnie w sercu afrykańskiego życia. Mimo woli, musiałam osłuchać się z dźwiękiem jego bicia. Czy zgadzam się z takim zachowaniem, to już inna kwestia. Na pewno nie mam zamiary zmieniać zambijskiej mentalności. Nie mam też zamiaru nią przesiąknąć.
Jako ludzie jesteśmy wpływowi. Ulegamy naciskom bliskim nam osób, oczekiwaniom społecznym, działaniom grupy. Co silniejsi i bardziej wytrwali uparcie idą własną unikatową drogą, a potem nazywani są przez innych wariatami.
Co innego gdy zmienia się wszystko. Gdy wpadasz w sam środek innej kultury. Gdy wokół nie ma nikogo, kogo myśli toczyłyby się tym samym torem. Gdy nawet słońce świeci intensywniej i jedzenie smakuje inaczej. Gdy z dnia na dzień zmienia się wokół Ciebie wszystko, zmieniasz się też Ty. Jedno wiem na pewno - 14 sierpnia 2012 roku przestałam być tą samą Iloną. Niby nic w tym dziwnego, a nawet to oczywiste, bo przecież codziennie kładziemy się spać inni. Zmieniani przez doświadczenia, przez ludzi których spotykaliśmy w ciągu dnia, przez szereg sytuacji i problemów. Często nawet nie zdajemy sobie z tego sprawy.
W Afryce wpływa na mnie tyle rzeczy, tyle osób i sytuacji, że czuję jak Zmiana, co wieczór zamyka mi oczy, żeby rano otworzyć je już w nowym spojrzeniu. Mój świat nie jest już taki sam. Rozszerzył się po za Polskę, po za Europę, po za schemat myślenia kraju z wyższej półki.
Jak bardzo mogłabym się w tym wszystkim pogubić. Jak trudno by mi było, gdyby nie Bóg.
Bo gdy usilnie poszukuje oparcia.
Gdy nie wiem jak powinnam postąpić.
Gdy dobro miesza mi się ze złem.
Gdy już nie wiem czy bardziej ja nie rozumiesz innych, czy inni mnie.
Gdy pytania uganiają się za innymi pytaniami.
To mam w tym wszystkim coś, co daje mi gwarancję, że się nie pogubię. Każda moja droga ma drogowskaz. Każde pytanie ma odpowiedź. Każda wątpliwość zostaje rozchwiana. Każdy upadek, zamienia się w zwycięstwo. Każdy problem zdaje się być już rozwiązany. Mam odpowiedzi, wskazówki, prawa, potwierdzenia, prawdę, bo mam Pismo Święte.
Pismo święte, którego nie obchodzi czy jestem nadal w Europie, w Afryce, czy może w Ameryce Południowej. Niezależnie od tego czy otaczają mnie murzyni, hindusi, czy eskimosi. Bez związku z moim nastrojem, z problemem, z potrzebą. W Piśmie Świętym jest droga mojego życia jako dziewczynki, jako kobiety, jako wychowawcy, jako ucznia, jako córki i matki. Pismo Święte którego nie obchodzi czas, wiek i płeć. Gdzie każde słowo, a nawet przecinek jest zaplanowane, po to żeby każdy, absolutnie każdy, kiedykolwiek, gdziekolwiek i jakkolwiek ZAWSZE odnalazł w nim drogę.

14ego kwietnia z impetem minęłam znak ‘Osiem miesięcy w Afryce”, gdy mapa mojego życia pokazywałam „Tanzania”. I jak tu nie wierzyć w cuda?

poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Back to Zambia


04:40 dzwoni budzik. Jak w letargu podnoszę się z łóżka. Upycham rzeczy to plecaka. Obładowani jak wielbłądy ładujemy się do taksówki. Bus station to pole do popisu dla miejscowych rabusi. Kierowca trzy razy upomina nas, żebyśmy mocno trzymali torby z przodu.
Start podróży – około 06.00 – bo nic nie może być punktualnie.

Tanzania z perspektywy autobusu urzeka podobnie jak z pociągu. Droga asfaltowa to spirala pomiędzy górami. Porastają je baobaby, która wyglądają jakby miały zaraz obudzić się z długiego snu i otworzyć oczy. Ogromne drzewa wielkości domów, których sam cień daje poczucie bezpieczeństwa i spokoju.

Pięć godzin podróży za nami, a ja zakochuje się na nowo. Za oknem stado antylop, przecinają biało-czarne zebry. Żyrafa chowa głowę w liściach drzew, a słonie ignorują wszystko i wszystkich wkoło - po prostu idą.

W Afryce nie trzeba się martwić o jedzenie podczas podróży. Postój działa jak lep na machu na miejscowych handlarzy. Otwieram oczy z półsnu i widzę jak banany, orzechy, kokosy, napoje, a nawet buty cisną się do szyby. Falują na murzyńskich głowach jak na wzburzonym morzu. Nic nie spada na ziemię.

Nie wiem czy nasz kierowca jest równie podpity, jak inni pasażerowie, ale ma wyjątkowy „luz” w prowadzeniu. Zakręty nad przepaściami gór to żaden powód, żeby zwolnić, podobnie jak dziury w asfalcie czy drzewa, która wrastają w drogę. Jedna z gałęzi wbija się w szybę i zalewa mnie i Beti szkłem. Po za Agatą i Krzyśkiem nikt się specjalnie nie przejmuje. Kierowca nie zwalnia. Zmieniam miejsce na towarzystwo jakiegoś Ugandyjczyka, który straszy mnie niebezpieczeństwem, jakie panuje na granicy, czyli miejscu gdzie mamy spędzić noc.
W dzieciństwie gdy bałam się ciemności, zakrywałam sobie uszy pościelą i zamykałam czy. Myślałam wtedy, że nawet jeśli coś mi się stanie, to chociaż nie chce tego widzieć i słyszeć. Teraz robię dokładnie to samo. Owijam sobie chitengę wokół głowy, wciskam ją w uszy i zamykam oczy. Nie chce patrzeć, jak nasz autobus wpada w przepaść, albo zderza się z przeciwległym pojazdem.

Żyje. Kilku godzinne spóźnienie wysadza nas o 1.00 w nocy na granicy tanzanisjko-zambijskiej. Po kilku negocjacjach, z bezradnością w oczach udaje nam się znaleźć nocleg. Standard afrykański – ważne że jest łóżko.

Agata budzi się z mocnym postanowienie zmycia z siebie wczorajszej podróży. Poszukuje prysznica, pyta właściciela o shower (pl. prysznic). W odpowiedz słyszy:
- Shower? No problem!
Właściciel zabiera wiadro z naszego pokoju, napełnia je ciepłą wodą i dumny daje Agacie „prysznic w wiadrze”. Duma wypełnia i nas, gdy umyte (ja nawet z mokrą głową) patrzymy w wiadro, które nie jest puste. Starczyło wody dla nas trzech, a nawet zostało dla Krzyśka.

Kolejną podróż autobusem rozpoczynamy o 17.00, czyli z trzy godzinnym spóźnieniem. Dystans 600km pokonujemy inną trasą, która liczy sobie 1100 km. Po co prosto, jak można utrudnić? O 4.00 nad ranem jesteśmy w Mansie.

Dzięki Boże.


piątek, 19 kwietnia 2013

Zanzibar - Kizimkazi


DALA DALA

Dala dala to środek transportu za 2.000szylingów (1 $) w odległości 60km. Dlaczego tak tanio? Bo w cenie wliczone są warunki.
Dala dala to przyczepa, przykryta gumową plandetką. Wchodzę do środka, zginam ciało w pół i jeszcze chaczę głową o dach. Siadam na ławce, która sięga mi trochę ponad wysokość stopy i nie ruszam się przez kolejne dwie godziny podróży, ściskana z każdej strony przez inne ludzkie ciała.
Dala dala to mix kulturowy zamknięty w sześciu metrach kwadratowych. Kobiety, których warstwy chust powodują, że wyglądają jak stojaki na ubrania, dzieci kucające na ziemi, które przypominają porcelanowe lalki, rastamani falujący z rytmem jazdy pojazdu i my Polacy, których oczy wytrzeszczają się bardziej za każdym zakrętem.
Turyści w większości nie korzystają z tego środka transportu, bo długo, ciasno i jak sami tubylcy mówią ‘nigdy nie wiesz, kto się dosiądzie i z czym”. Dla nas to najlepsza opcja – tanio, egzotycznie, a przede wszystkim realistycznie.
W mieście odnajdujemy koszulkę z napisem ‘ przeżyłem dala dala’. Zrozumie ten kto podróżował.
W dala dala


KIZIMKAZI

Południe Zanzibaru mniej skażone turystyką wita nas dziczą. Martwy sezon sprzyja poczuciu, że jesteśmy jedynymi białymi w okolicy.
Po krótkich negocjacjach, jeszcze przed zachodem słońca, stajemy się właścicielami domku upchniętego między baobaby i palmy z widokiem na ocean.
Następnego dnia dociera spóźniona reszta towarzyszy – Kizimkazi poznajemy w dziewiątkę.

Widok z domku

dzieci są wszedzie


ODPŁYW

Wczoraj wieczorem pływałam w tym samym miejscu, w którym teraz stoję. Wczoraj wieczorem zmagałam się tu z falami, nie mogłam dosięgnąć stopami dna. A teraz stoję w tym miejscu, a woda sięga mi ponad stopy. Odpływ. Zdawałam sobie sprawę ze zjawiska przypływu i odpływu, ale żeby aż tak? W przeciągu kilku godzin woda cofa się o 500metrów, potem wraca na chwilę, znowu się cofa, znowu wraca. Chodzę po dnie oceanu, patrzę na ludzi spacerujących koło mnie i wydaję mi się jakbyśmy byli Narodem Wybranym, który ucieka po dnie Morze Czerwonego.
Odpływ jest jak menu dla mieszkańców Kizimkazi. Idą z wiadrami na głowach i zbierają przeróżne gatunki ryb. Dzieciaki biegają z płaszczkami, które przypominają talerze. Sardynki, ośmiornice, kraby i pełno innych, których nazw nie znam, a każde mnie zadziwia.
Mały chłopiec biegnie za mną i krzyczy „ Be carefull!/ bądź ostrożna!” Krzyczy bo moje stopy wykonują slalom między rafą koralową. Woda ma kolor powietrza, więc łatwiej mi nie wdepnąć w jeżowce. Kolorowe rybki okrążają moje łydki, a dzieciaki starają się je złowić. Wilgoć powietrza sprawia, że oddychanie jest dla mnie większym wysiłkiem, niż bieganie po brzegu. Włosy nie schną od kilku godzin. Woda miesza się z niebem. Zapach zależy od wiatru - raz dusi zapachem ryb, za chwilę orzeźwia oceaniczną bryzą, a we wszystkim czuć słońce.

Menu na dnie oceanu


ryba jak codzień
DELFINY


Przeżywam stan ducha, w którym największym problemem staje się dokonanie wybory – czy bardziej zachwyca mnie żyrafa czy delfin?
Gdy zobaczyłam tego łaciatego czworonoga, z szyją dłuższą od drzewa, pomyślałam że nic nie zachwyci mnie już bardziej. Teraz doznaję nowego wstrząsu – widzę delfiny. I nie patrzę na nie z okna pociągu, albo siedząc na widowni w Aquaparku. Ja z nimi pływam. Oddycham przez plastikową rurkę, pół twarzy zaklejają mi okulary. Patrzę w dół i kilka sekund wydłuża się w nieskończoność, która umiera w mojej pamięci na zawsze. Pode mną przepływa gromada delfinów. Zwierzęta idealnie współgrają z harmonia wody. Tańczą pośród fal i perfekcyjnie dopasowują się do każdej kropli wody. I ten dźwięk. Dźwięk którego nigdy nie powtórzę, który niczego innego mi nie przypomina. Mogłabym go nazwać piskiem, ale to nie to. To nie jest śpiew, kwik, ani świergot. To jest mowa delfinów, tak inna od każdego innego dźwięku, który kiedykolwiek odebrały moje uszy.

Na lądzie wolę żyrafy, ale na wodzie zdecydowanie delfiny.




PARADISE

- Ally jakie masz dla nas atrakcje na dziś? – pytam właściciela naszego domku. Zupełnie nie podejrzewam, że postara się coś dla nas zorganizować. Zwyczajnie go zagaduje.
- Jest jedno miejsce – to raj! Powiedźcie kiedy będziecie gotowi wypłynąć!
Nie obeszło się bez negocjacji. Nauczeni krótkim doświadczeniem, zbijamy każdą cenę o połowę. Nie ma sezonu – możemy sobie na to pozwolić.

Ally zaprasza nas do drewnianej łodzi, która przez dwie godziny kołysze nas na oceanicznych falach.
Zahipnotyzowani jednostajnym rytmem podróży, budzimy się w okrzykach Ally’ego, który pokazuje nam cel wyprawy.
To ptaki, które jeden obok drugiego unoszą się na wodzie. Całe stado białych mew, które jak na wystrzał unoszą się w górę w momencie, w którym przybliżamy się do brzegu. Ptaki odsłaniają nam wyspę wielkości boiska do siatkówki. Jest tak mała, że mocniejsze fale z jednej strony, uderzają o te nadchodzące z przeciwnej. Jedynymi mieszkańcami są białe kraby, które trudno dostrzec - ich kolor doskonale ukrywa je w śnieżnym piasku. To jedno z tych miejsc, o których nawet nie marzysz, że istnieje. Stoję na wyspie i czuje się lekka jak mewy, które szybują nad moją głową. Woda i piasek są delikatne jak bawełna, powietrze zdmuchuje je ze skóry.
Ally zabarwia całość, gdy wyjmuje z łodzi ananasy i kokosy. Taki deser, gdy bardziej słodko być już nie może.

Jak bardzo kocha nas Bóg, że daje nam tak piękny świat.




IMPREZA

Ally ma dla nas kolejną niespodziankę – miejscowa impreza.
Wyobraźnia przynosi mi wizję tańczących Masajów wokół ognia, specjalnie dla turystów, żeby zrobić wielkie show. Jak bardzo się mylę.
Ally z kolegami ładują nas do ciemnego busa i zapewniają, że za 5 minut będziemy na miejscu.
- Pilnujcie swoich nerek – żartuję, choć otoczka sytuacji dokładnie takie wizje przywodzi mi na myśl.
Wysiadamy w buszu, za wioską, w ciemności. Ally prowadzi nas pomiędzy mury. Czekam aż zza rogu wyskoczą uzbrojeni w noże murzyni, gotowi zająć się naszymi wątrobami.
Murzyni faktycznie są, ale zamiast noży w rękach trzymają bębny, skrzypce, patyki, gruchawki i wszystko, co potrafi wydać dźwięk. Siedzą wokół niskiego stoły, na którym pokaźna murzynka trzęsie pośladkami, jakby były z galarety.
Pomieszczenie pokrywa kilka blaszanych daszków. Na środku wielka palma, której liście stanowią wydłużenie sufitu. Nieśmiałe żarówki malują cienie za ludźmi, którzy przyszli odprężyć się tu w sobotni wieczór. Za nimi tydzień połowu ryb, handlu owocami, pracy na polu. Wszyscy poruszają się w rytm muzyki. Muzyki która unosi to miejsce, daje mu życie i wypełnia mózgi, tak że sposób myśleć o niczym innym.

Nie wiem gdzie Beti nauczyła się tak tańczyć, ale murzynka tańcząca wokół krzeseł przepasa jej biodra chustą i teraz razem kręcą nimi do ziemi. Ally ciągnie nas na środek i wspólnie bujamy się wokół muzyków. Bez stresu. Bez patrzenia, że biali przyszli. Bez popisu przed turystami. Naturalnie, swojsko, afrykańsko – cudownie.

Wracamy o własnych siłach, z nerkami na swoim miejscu. Przez drogę, dla której jedynym światłem są gwiazdy oddalone o miliony mil. Otoczeni dzikością miejsca, upici muzyką. Po prawdziwej imprezie w rytmie swahili.

Ally - wariat



czwartek, 18 kwietnia 2013

Zanzibar - Nungwi


NUNGWI

Piasek biały jak mąka. Woda która sięga mi do szyi, a nadal mogę zobaczyć swoje stopy. Lasy palm wysokich i chudych. Powietrze zmieszane ze słońcem, doprawione rybami, zakropione sokiem z pomarańczy

Nungwi to wioska na północy wyspy, którą zamieszkują rybacy, muzułmanie, handlarze i cała rzesza rastamanów. Piękno miejsca przyciągnęło nad wybrzeże hotele i restauracje, które oddzielają realia wioski od plaży.
Trafiliśmy na najlepszy czas dla naszych portfeli – martwy sezon. Po negocjacjach zamieszkaliśmy w domku z werandą, który w sezonie kosztuje 45$ a nas wynosi 11$ ze śniadaniem.

Moje spojrzenie i Krzyśka spotykają się na ułamek sekundy. Nie czekam. Rzucam torbą o podłogę i biegniemy w stronę oceanu. W rzeczach, w butach, z wrzaskiem zanurzamy się w lazurze o temperaturze powietrza. Radość chwili uderza do głowy.
Nungwi na plaży


Nungwi na wiosce

OCEAN

Ocean od morza różni się tym, że wiem, że to ocean.
Stoję utopiona w piasku o kolorze pereł i patrzę w dal. Pierwsza myśl ‘ciekawe ile ludzi spoczywa na dnie?” Myśl może mało optymistyczna, ale oddaje tajemniczość ogromnej wody.
Ocean jak dobry ojciec osłania cały wewnętrzny świat, który żyje pod jego płaszczem. Jego dzieci to kraby, delfiny, rafa koralowa i setki innych stworzeń, których życie uzależnione jest od wody.
Ocean żywi mieszkańców Zanzibaru. Podczas odpływu odsłania przed nimi swoje skarby i tworzy całe menu owoców morza.
Ocean hipnotyzuje za pomocą szumu fal, które kręcą się wokół uszu. Czuję się przy nim mała i bezbronna. Tajemniczość wielkiej wody uzależnia jak narkotyk, czuję jak moje ciało zastyga jak posąg i chłonie tajemniczość chwili. Nie potrafię oderwać się od patrzenia w bezkres, którego nie sposób odkryć ludzkimi zdolnościami.
Boże daj mi męża, który będzie jak Ocean.




ERIC

Eric to klasyczny rastaman, jakich tutaj pełno. Dredy grubości palców, żółto – czerwono - zielone dodatki. Buja się w swoim sklepie z pamiątkami przy dźwiękach reggae, które wprawiają pomieszczenie w rytm falowania oceanu. Jego dom to pomieszczenie nad sklepem, w którym trzy kroki wystarczą, aby przejść od jednej ściany do drugiej. Obowiązkowo hamak, gitara i…krzyż nad łóżkiem! Na Zanzibarze w 99% muzułmańskim, spotykamy katolika rastamana, który oferuje nam wspólną podróż do Kościoła - jedynego na wyspie. Dodatkowo cieszy się jak dziecko, że się spotkaliśmy, bo jak sam twierdzi turystów pełno, ale nikt specjalnie religijny. Anioł Stróż?

Odmawiamy wspólnie różaniec nad oceanem. Słońce zaszło cztery godziny temu, a ja nadal widzę swoje stopy w wodzie, która sięga mi do uda. Zdrowaś Maryjo w języku swahili, bawi mnie do tego stopnia, że uśmiecham się podczas całej dziesiątki. A może to nie język, tylko te gwiazdy, które tu świecą na zielono? Albo małe kraby przecinające linię brzegu? Albo woda cieplejsza niż powietrze? A może po prostu wszystko na raz?

Nic tak nie utrwala wspomnień i osób jak muzyka. Nic tak nie pasuje to rastamanów jak Bob Marley. Siedzimy na pustej plaży. Odpływ zabrał wodę daleko od miejsca, w którym jesteśmy. Eric przyniósł gitarę, dosiedli się inni - czarni fani reggae, śpiewamy moją ulubioną piosenkę Marley’a  „Redemption Song” :

Old pirates, yes, they rob I
Sold I to the merchant ships,
Minutes after they took I
From the bottomless pit.
But my hand was made strong
By the 'and of the Almighty.
We forward in this generation
Triumphantly.
Won't you help to sing
This songs of freedom
'Cause all I ever have:
Redemption songs

Nie należę specjalnie do gatunku osób, który tęsknią. Ale gdy słyszę słowa piosenki, tak często śpiewanej przez Piotra Ruciaka, na wszystkich wspólnych imprezach z moją szamotulsko-poznańską ekipą, to przez oczy jak klatki filmowe przelatują mi wspomnienia. I trudno mi uwierzyć ile czasu już upłynęło, jak bardzo wszyscy się zmieniliśmy. Muzyka przeplata się przez dni, lata i ludzi. Dziś kolejne nuty piosenki, ryją w mojej głowie trwałe wspomnienie nocy, gdy nad oceanem, słucham o odkupieniu (ang. Redemption) i dziękuje Bogu za życie. 

Z Ericiem na statku
ŻANETA I RAFAŁ

Naprzeciwko naszego domku, który topi się w gęstwinie liści i palm, znajdują się inne domki. Jeden z nich to przejściowy dom Rafała i Żanety. Małżeństwo Polskę opuściło cztery lata temu. Od tego czasu ich domem była Azja, wyspy Australii, Ameryka Południowa i Środkowa. Do przyjazdu na Zanzibar namówił ich bilet z Meksyku na wyspę za 800zł.
Rafał i Żaneta należą do gatunku „chcieć do móc”. To ludzie, którzy nie wiedzą gdzie dokładnie jest ich miejsce, ale najwidoczniej jest nim cały ziemia. Przywiązują się do świata i jego mieszkańców, ale nie do miejsca i człowieka. Tym sposobem zmieniają pobyt, co pięć dni, a znajomym staje się każdy napotkany na drodze. Dziś nasze ścieżki skrzyżowały się w Nungwi i przez cztery dni kroczymy tym samym torem. Ich opowieści przybliżają mi odległy świat, tęsknotę za tym, czego nigdy nie widziałam, a przede wszystkim Boga jako architekta, ogrodnika i cudotwórcę.

KINGA

Późna noc, albo wczesny ranek.
Nadziewam stopy w muszle i kamienie. Idę do domu, marzę o chwili snu i słyszę głośne
„Nie ma butów!” Śmiejemy się z Agatą. Jak zabawnie brzmi polskie zdaniem w ustach rastamanów - polskiego nie używa jeden, ale wielu. Ich nauczycielka to Kinga, która prowadzi w Nungwi restauracje. Osiem miesięcy temu sprzedała w Polsce wszystko co miała, spakowała się i przyleciała na Zanzibar rozpocząć nowe życie. Wybudowała dom, postawiła restauracje, ściągnęła swoją 17letnią córkę i zwyczajnie rozpoczęła nowy rozdział w życiu. Dlaczego? Bo tak chciała. Bo czemu nie. Bo jest szalona. A teraz śpi na plaży, przyjaźni się z miejscowymi ludźmi, wkłada całą energię w pracę i zaprasza turystów do swojego domu. Gdy nas poznała to najpierw spytała czy napijemy się wódki, potem wyzwała nas że nie chcemy i od razu zaproponowała darmowy nocleg u niej w domu. Jej propozycje nie czekają na odpowiedź. Zawaliliśmy więc jej dom naszymi bagażami i jak na miejscowych przystało, spaliśmy na plaży ze śniadaniem w jej restauracji o 3.00 w nocy.

Mama Maryja w restauracji Kingi


RAFA KORALOWA

Bartek Ciok z Ugandy dojeżdża do nas 3ego dnia wieczorem. Rzucamy mu się z Agatą na szyję mokre od oceanu, spocone od gry w siatkówkę i umorusane piaskiem. Bartek w 15minut poznaje wszystko i wszystkich. To dobry czas, biorąc pod uwagę, że jutro cały dzień spędzamy na oceanie by poznać rafę koralową.

Osiem miesięcy w Afryce zrobiło swoje. Spóźniamy się ponad godzinę na statek. Nasze nowe znajomości z miejscowymi łagodzą sprawę – wszyscy czekają i nikt nie ma o nic pretensji.

Pierwsze wrażenie z rafy koralowej to niepozorna Agata Stankiewicz, która wynurza się po chwilowym zanurzeniu, zdejmuje maskę z twarzy i krzyczy całą piersią „Jakie to jest super!” Okulary na nosie, rurka w ustach, z dolnych kończyn wyrastają płetwy. Skok do wody to skok w inną przestrzeń. Staje się częścią innego świata, którego czas zdaje się być spowolniony i harmonijny. Rafa to kolorowe góry – jedne pokute jak jerze, inne pofałdowane jak mózgi. To wspólny rytm minerałów, glonów, ryb, meduz. Być przez chwilę częścią podwodnego świata to jedna z lepszych rzeczy, jakich przyszło mi doświadczyć.


zdjęcie nie oddające rzeczywistego piekna rafy

Po czterech dniach zalanych oceanem, zapitych mleczkiem kokosowym i przejedzonych ośmiornicami ładujemy się do dala dala – miejscowego transportu i ruszamy na południe.

Nie mogłabym być podróżnikiem na dużą skalę. Jestem zbyt kochliwa. To uczucie zawrotu głowy, gdy ciężko nabrać mi powietrze do płuc, gdy uśmiech cały czas rozciąga mi skórę na policzkach. Co chwila z moich ust wydobywa się okrzyk podniecenia i wiruje mi w głowie z radości. Nie ważne ile razy wchodzę do oceanu, ile razy patrzę na palmy, ile razy podziwiam wielkość baobabu, cały czas czuję, że zakochuję się od nowa. Zwykła chmura poprawia mi nastrój. Mleczko kokosowe, które pije z orzecha działa na mnie jak alkohol. Gdybym cały czas miała żyć w stanie ciągłego podniecenia światem, prędzej czy później trafiłabym w wariatkowie.

piątek, 5 kwietnia 2013

Hakuna Matata


Czemu moje oczy tak działają?
Widzą tylko skrajności i kontrasty. Tylko na nich potrafią się skupić, kodować, zapisywać…
I widzę:
Amerykanina w koszuli w kratę, która czyta gazetę, przed kobietą, która siedzi na ziemi. Ledwo dostrzegam jej twarz spod sterty chust, które ją otaczają. Jej gazety służą jako mata.
Widzę śmieci leżące przed marmurowymi schodami banku.
Pani w małej czarnej, wbija szpilki w chodnik i mija nastolatka włóczącego się na boso bez celu.
Stary hindus czyści buty w połamanym tanku po wodzie, przed sklepem Sony gdzie w plazmach tańczą czarne piękności.

Dar Es Salam ma dwie warstwy.
Dolna to budki z jedzeniem, które przyrządza się na dworze, na kupach węgla. To biznesmeni, którzy spieszą się ze swoimi teczkami, handlarze ze stanowiskami pełnymi kiczu po jednej i piękna po drugiej stronie. To całe wojska spacerujących arabów, murzynów, hindusów, chińczyków i białych turystów.
Mięta ustąpiła spalinom i zgnitym rybom, które wypychają tlen z powietrze.
Górna warstwa miasta to piętrzące się hotele o szybach, które odbijają słońce. W Dar drzewa nie rosną na ziemi, tylko na tarasach hoteli. Palmy zdają się być przyklejone do białego tynku.

Gdybym była fotografem zrobiłabym cały album o skrajnościach w Afryce. Moje oko cyka fotki, co trzy kroki. Nie jestem fotografem, nie mam nawet aparatu, dlatego koduję wszystko w głowie.

Podążamy za naszym czarnym towarzyszem, który doczepił się gdzieś na ulicy. My oferujemy, że kupimy bilet na prom u niego, a on szuka dla nas kantorów z najlepszą ceną.
Świat jest mały, a brat naszego guidera mieszka w Polsce ze swoją nową białą rodziną.
Proponuje mi wycieczkę na Kilimandżaro
- Chętnie ale nie wiem czy starczy mi pieniędzy nawet na tą wycieczkę – odpowiadam.
- Hukana Matata my friend!
- Po za tym nie mam aż tyle czasu, muszę wracać do Zambii
- Aaaaa, next time! Hukana Matata!

Hakuna Matata, mamy szylingi, bilety na prom, słońce święci, głaskałam kraba, pot z nas ścieka, idziemy na statek na Zanzibar,

Przez Tanzanię


Tanzania wita zapachem mięty. Szybkość pociągu pozawala mi wychylać się za okno do pasa w górę. Opieram ręce o ramę, zamykam oczy, unoszę nos ku górze i czuję jak mięta zmieszana z trawą wypełnia mi nozdrza.
Słońce nadaje kolory górą, które zamykają małe tanzanijskie miasta. Nad nimi chmury pulchnią się jakby były z drożdży.
Mijamy pola kukurydzy, sady bananowe, trzciny cukrowe, pasące się krowy i dzieci. Dzieci dla których przejeżdżający pociąg to rozrywka. Które krzyczą, machają rękoma i przebierają szybko bosymi nogami, żeby nas dogonić.

Drugi dzień w pociągu.
Dziękuję Ci mięto, że tak zawzięcie pchasz się do pociągu. Dziękuję że zabijasz smród ludzi, którzy trzydziestą godzinę gniją w pociągu.

42 godzina.
Moje oczy nie są w stanie odbierać piękna, które widzę za oknem. Szkoda że kolory nie myją…

43 godzina.
Machają do mnie murzyni wyjęci z magazynu National Geografic. Dwaj mężczyźni przepasani chustami, których nosy przebija zwierzęca kość, a popiersia zdobią krwawe malowidła.

43 godzina i 20 minut.
Jedziemy przez most. Wzdłuż rzeki biegnie stado małp. Jest super!

44 godzina.
Stado antylop pasie się wspólnie ze stadem bawołów. Czuję jakbym znowu miała 6 lat i z zapartym tchem oglądała w kinie Króla Lwa.

44 godzina i 30 minut.
Stado słoni! Zaczynam śpiewać pieśni wielbiące wspaniałość Boga, który to wszystko stworzył.

44 godzina i 45 minut.
ŻYRAFY!!! Jestem spełnionym człowiekiem.

50 godzina.
Dar Es Salaam.
W powietrzu ilość mięty przewyższa miarą ilość dwutlenku węgla. Palm jest dwa razy więcej niż domów. Małe wysypiska śmieci, przecinają drogi, zarastają trawy, udeptują ludzie. Ulice są czystsze od pasażerów wysiadających z pociągu.






czwartek, 4 kwietnia 2013

Siostra Radość


-  Ilona why you are shouting all the time?? – pyta mnie piętnastolenia Regina.
Chyba moj poziom cierpliwości sięga dna.
Czas na wakacje
Wyrwałam się z Lufubu dzięki Fatherowi Czesterowi, który jechał do Mansy.
Z Mansy do Kabwe zabrał mnie Father Michael. Po wielkanocnych uniesieniach, czas było dostać się do Kapri Mposhi, złapać pociąg do Tanzanii. Akurat jechał tam prowincjał Hindus.
Tym sposobem przemierzyłam 900km gratis.
Jednak największe szczęście widzę teraz. Pośród miejscowego brudu i kurzu, które zaklejają oczy, widzę białą postać
- Siostra Angelika ?? Siostra Angelika!! – krzyczę, aż czuję ucisk w gardle. Jest to o tyle dziwne, że nigdy wcześniej jej nie spotkałam. Słyszałam tylko o siostrze wariatce z Kapri, która dokonuje cudów na swojej placówce, a wszystko przypisuje pozytywnemu myśleniu.
Biegniemy z Anką w jej stronę.
- Aaaa! To wy jesteście te dziewczyny, które jadą dziś do Tanzanii? Wsiadajcie do auta, pokarze Wam naszą placówkę.
Siostra Angelika z Polski przyjechała do Zambii 15 lat temu, a od 13 jest w Kapri Mposhi. Jest jedną z tych osób, której oczy zdają się być szersze z nadmiaru energii. Spotkałam w życiu wiele osób, które lubię za sam fakt tego, że są. Siostra Angelika dziś zajęła miejsce w pierwszej dziesiątce moich ulubionych ziemskich postaci.

„Gdy przyjechałam do Kapri zastałam tu mały sypiący się dom dla sióstr i maleńkie przedszkole, które mieściło 50 dzieci. Dziś mamy przedszkole, primary school, secondary school – łącznie ok. 1700 uczniów. W historii szkoły nie było jeszcze ucznia, który by nie zdał egzaminów. To jedna z najlepszych szkół w Zambii. Z resztą same zobaczycie.” Opowiada siostra.
Droga z centrum na placówkę, zajmuje nam jakieś 7 minut. Tyle też zajmuje siostrze podniesienie mojego poziomu radości do maksimum.

- Siostra ukradła to miejsce z Baśni Andersena ? – pytam, gdy widzę to co widzę.
Z muru, który oplata placówkę witają nas wizerunki świętych i aniołów – cała śmietanka kolorowa i uśmiechnięta. Gdy przekraczamy bramę wjazdową, czuję się jakbym trafiła do innej czasoprzestrzeni. Każdy budynek, ściana czy płot to cała paleta barw. Dostaję oczopląsu, gdy staję przed morskim przedszkolem, całym ozdobionym kolorowymi kołami. Wokół pełno kwiatów, kwiateczków, drzew, drzewek, krzaków i krzaczków, których kwiaty mieszają się pomiędzy żółto-czerwono-filetowymi płotami. Dom sióstr leży w centrum. Nie jest ogrodzony żadnym murem, tak jak na każdej innej placówce. Otacza go drewniany, niski plot w kolorach tęczy. Mam wrażenie jakbym była w wesołym miasteczku. Ceglaste płytki prowadzą mnie do drzwi w kolorze trawy, które otaczają mury obmalowane różami, koniczynami i tulipanami. Nigdy w życiu nie czułam się przytłoczona przez kolory. Teraz atakują mnie z każdej kolory.
- Sama wszystko namalowałam. Gdy tu przyjechałam było tak szaro, że chciało mi się płakać. A przecież nie żyjemy po to żeby się smucić, no nie? – wypływają słowa siostry, z pomiędzy zębów ułożonych w uśmiech. – chodźcie do środka.
Przekraczam próg domu. Gdyby nie fakt, że czuję się naćpana od radości, powiedziałabym że dom jest kiczowaty. Teraz jednak te wszystki obrazki na ścianach, cytaty z pisma świętego, aniołki, kwiatki, afrykańskie ozdoby i zasłonki, zdają się tworzyć harmonijny ład szalonego świata siostry Angeliki.
Oglądam zdjęcia sprzed 10 lat. Zdjęcia szarej ziemi, pierwszych murów, wykopanych dołów. Zdjęcia które krzyczą do mnie z albumu – „Zobacz co można zrobić, jeśli się wierzy i jest się wytrwałym”. Szarość zdjęć od czasu do czasu zakłóca biała postać siostry z pędzlem w ręku, siostry, która zwozi żwir, siostry która biega z łopatą.
- Jak zaczęłam budować pierwszą szkołę, to miałam pieniądze tylko na wykopanie dołów. Sama zwoziłam żwir i szukałam pracowników. Wszyscy mówili że jestem szalona, no bo jak chce budować bez pieniędzy. Odpowiadałam im, że tu nie chodzi o to, żeby starczyło mi pieniędzy. Tu chodzi o to żeby starczyło mi radości.

Kolejna podróż samochodem. Dołączyli Agata z Krzyśkiem, jedziemy kupić bilety na pociąg. 20 minutowa podróż autem zamienia się w rekolekcje. Siostra prowadzi częste spotkania dla zakonników, dla sióstr, dla młodzieży, w którym jak sama twierdzi – nie mówi o niczym o czym nie wiemy, ale o wszystkim o czym zapominamy.
-          HAPPY JOURNEY, HAPPR END!/ szczęśliwa podróż, szczęśliwy koniec.
To co utkwiło mi najbardziej:
Bóg stworzył nas na swoje podobieństwo. A kim jest Bóg? Radością i miłością! Bóg jest prosty. On nie chce naszego smutku, nie po to dał nam życie. Po co wszystko komplikujemy, po co szukamy radości w pieniądzach, w sukcesie? Przecież Bóg dał nam już wszystko. Życie jest tylko krótką podróżą przed niebem.
Jesteś tym, co mówisz, tym co myślisz, tym co czujesz.
Jeśli mówisz, że zawsze masz pecha, to będziesz go mieć. Jeśli mówisz że życie jest trudne i okrutne to takie będzie! Jak ze zła ma wyrosnąć dobro? Skoro siejesz wokół siebie nasiona smutku i rozpaczy i to nie wyrośnie z nich radość. Zmień myślenie! Skąd mamy czerpać wskazówki jak żyć? Z Biblii! W Biblii słowo RADOŚĆ zapisane jest ponad 800 razy!
Oceniamy ludzi, krytykujemy ich bez przerwy. Robimy to tak często, że zapominamy żeby cieszyć się ich obecnością. Gdy mówimy źle o ludziach, to sami w sobie zasiewamy zazdrość, gniew i smutek.
Nie zawsze wszystko mi się udaje. Byłam w Stanach Zjednoczonych, w Kanadzie, szukałam sponsorów. Nie znalazłam żadnego. Ale otrzymałam bogactwo cenniejsze, niż pieniądze.. Ja dbam tylko o modlitwę i radość. Pieniądze same się znajdują, zsyła je Bóg.
Słucham i czuje się pijana od jej słów. Czuję jakby siostra wyciągała zdania, gdzieś z głębi mnie. Jakby jej wykład pobudzał jakieś ospałe synapsy w moim mózgu i wprawiał serce w inne drgania.
I tu wcale nie chodzi o to, że ona pięknie mówi. I nie o to, że niektóry jej zdania zdają się być wyjęte z kalendarzy z morałami.
Tu chodzi o to, że to ona naprawdę żyje tym co mówi. Że dzięki temu dokonuje cudów. Chodzi o to, że dwie godziny z nią spędzone, są terapią radości.
- Siostro ja tu jeszcze wrócę! – mówię na pożegnanie.