piątek, 24 maja 2013

Wspomożycielka


Pomyśl o kobiecie spełnionej. O kobiecie która żyje pełnią życia, która niczego nie żałuje. Pomyśl o kobiecie, której życie jest wzorem dla innych.
Jaka kobieta stanęła Ci przed oczami?

Świat wykreował wizję idealnej kobiety.
Jej zapach długo zalega w pomieszczeniu, w którym się znajdowała. Włosy idealnie przystrzyżone, nienaganny makijaż – kresek nie powstydziłby się Picasso. Figura brana za wzór przez światowych projektantów mody. To kobieta sukcesu. Lubiana, podziwiana przez kobiety, uwodzona przez mężczyzn. Niezależna w swoich decyzjach. Ma wystarczająco pieniędzy, aby nie prosić o nie męża, czy rodziny. Ma własny samochód, którym podjeżdża raz w tygodniu na basen, raz na siłownie, raz do kosmetyczki. Jest szczęśliwą matką dzieci, które się nią opiekują i darzą szacunkiem. Gromadka prymusów. Praca pozwala jej codziennie rano otwierać oczy, z nadzieją na udany dzień. Mąż pomaga w domowych obowiązkach, weekendy spędzają na wsi, a wakacje pod palmami.
Która z nas nie chciałaby być tą kobietą?

Bóg też ma wizję kobiety idealnej.
To prosta dziewczyna, wychowana przez skromność i ubóstwo. Zaszła w ciąże będąc dziewicą. Pewnie nie raz spotkała się z krzywymi spojrzeniami sąsiadów – niezamężna w ciąży. Urodziła w stajni. Nikt nie chciał jej przyjąć do siebie, mimo że była blisko rozwiązania. Zamiast salowych i lekarzy, towarzyszyły jej osły i woły.
Bóg obiecał jej wiele, a przez trzydzieści lat, nic nadzwyczajnego się nie wydarzyło. Kiedy jej syn udowodnił, że to jednak Ten, którego zapowiedział jej anioł, została sama. Mąż Józef zmarł, a syn poszedł w świat z dwunastoma przyjaciółmi.
Ich ostatnie spotkanie odbyło się na górze zwanej Golgotą. Wcześniej matka patrzyła jak banda żołnierzy, wbija bicze w ciało jej syna. Usłyszała fałszywy wyrok, który skazał Go na śmierć. Towarzyszyła mu w ostatniej drodze, która zalana była krwią i obelgami.
Maryja.
Czy któraś z nas chciałaby być tą kobietą?

Przecież to ta wybrana przez Boga. Przecież to ta, którą Bóg dał nam za przykład. Przecież to ta idealna.
Dlaczego tak łatwo podążać nam za tym, czym karmi nas świat, a tak trudno podążać nam za Bogiem?

Często pytamy – Boże gdzie jesteś? Pieniędzy mało, w domu problemy, znowu ktoś choruje. To dla nas dowody na brak istnienia Boga. Przecież gdyby był, to nie pozwoliłby nam tak cierpieć. Dlaczego jedni są bogaci i piękni, a inni biedni i chorzy?
Maryja nie zadaje pytań. Maryja nigdy nie wątpi. Maryja ufa bezgranicznie. Nigdy nie odwraca się od Boga.

Dziś ważne święto dla Salezjanów - Maryi Wspomożycielki Wiernych.
Życzę Wam żebyście nie przeżyli swojego nieba na ziemi.
Życzę Wam żebyście żyli jak Maryja, żeby zasłużyć sobie na niebo, które jest wieczne.


środa, 22 maja 2013

24


W Lufubu budzę się albo sama albo budzi mnie budzik albo słońce.
Dziś budzi mnie słońce. Wstrzela swój pierwszy promień do mojego pokoju o 6.15. Oświetla mój umysł i przypomina – dziś Twoje urodziny, Chwała Panu!

Chwile później klęczę w kaplicy i dziękuje Bogu za dar życia. Dziękuje za wszystkich ludzi i doświadczenia, za pomyłki i błędy. Za wszystko to, co doprowadziło mnie do momentu, w którym teraz jestem. Mam w sobie tyle wdzięczności, że nie potrafię o nic prosić. Nie proszę.

Na śniadanie jak zwykle owsianka i jajecznica. Dziś smakuje lepiej, bo mama Eliza dodała boczek. Złota kobieta.

W przedszkolu postanawiam obdarować się radością dzieciaków, więc kupuję im 48 lizaków. Cierpią na tym moje uszy, bo wrzask na widok lizaka jest porównywalny z hałasem na koncercie rockowym.

Nie odmawiam sobie też przyjemności chłopięcych uśmiechów, dlatego chłopacy z Oratorium dostają ode mnie buty. Tak się przejmują, że dziękując nazywają mnie Madame.

Prezent dla mojej wspólnoty, gotowy był od wczoraj. Ciasto z guavą – różowym owocem wielkości mandarynki.

Jak to bywa w Bożym świecie, im więcej dajesz, tym więcej otrzymujesz.

Dostałam od Boga brata. Mieszkam z nim od ponad 9 miesięcy, a czuję jakby to było od urodzenia. Rodziny się nie wybiera i ja też sobie Krzyśka nie wybrałam. Denerwuje mnie czasem niesamowicie. Wiele razy już miałam ochotę, rzucić go tym, co aktualnie miałam pod ręką. Ale jeśli mam być szczera to nigdy, żadnego faceta nie obdarzyłam taką siostrzaną miłością jak jego.

Dostałam od Krzyśka zagadkę, której rozwiązanie doprowadziło mnie do następnej i następnej i następnej. Ostatecznie w czerwonym jajku w kurniku czekała na mnie mapa, która zaprowadziła mnie do prezentu, który zakopany był w stosie kamieni.

Dostałam Judyth. Kobieta w kolorze kawy, o sercu wielkości arbuza.
W Zambii nie ma tradycji obchodzenia urodzin. Nie ma tradycji obdarowywania prezentami. Co więcej nie ma tradycji składania życzeń. Przynajmniej nie w buszu. Ludzie i tak nie wiele mają, a jeśli już coś mają, to i tak zwykle dzielą to z całą wioską. Tym bardziej starania Judyth ściskają mnie dziś za gardło. Judyth ugotowała dla mnie kolacje, upiekła urodzinowy tort i dała mi chitengę. Nie życzyła mi zdrowia i spełnienia marzeń, bo nikt tak nie robi. Ona po prostu była i działała.

Wspaniały prezent dostałam wczoraj.
Pojechałam z Grace do szpitala. Korzystając z okazji poszłam odwiedzić Safirę, którą kilka dni temu przywiozłam tu, gdy zaczęła rodzić.
Wchodzę na porodówkę i zastygam w szoku. Na sali pełno murzyńskich białych niemowlaków. Dopiero po kilku tygodniach ich skóra nabiera ciemnego koloru. Safira kładzie mi na rękach czterodniową istotkę, która wkłada sobie palce do oczu, które wyglądają jak czarne guziki. Maleństwo przywiera do mojego ciała. Słyszę głos Safiry: „ To jest też Twoja córka. Ma na imię Ilona.’

Dostałam życzenia.
Masę życzeń.
Od ludzi o których już prawie zapomniałam i od tych którzy znają mnie od wielu lat. Od tych o których myślę codziennie i od tych co są ze mną krótko, ale intensywnie. Od tych co byli kiedyś i od tych co są teraz.
Niesamowite ilu Was jest.

Chciałabym Wam wszystkim podziękować, ale gdy podzielę ‘dziękuję’ na sto części to straci swoją moc. Dlatego podziękuje za Was wszystkich Bogu, a On pomnoży radość, którą mi dziś daliście.
 



czwartek, 16 maja 2013

MINĘŁO DZIEWIĘĆ MIESIĘCY


Dziewięć miesięcy.
W tym czasie mogłabym już urodzić dziecko. Mieć dziecko z Afryką.
Dziecko jest, ale nie moje. Przybiega do mnie George, w akompaniamencie Zula. Mówią o Szafirze, która zaczęła rodzić, ale są jakieś komplikacje i proszą, żebym zawiozła ją do szpitala. Zarówno George, jak Safira pracują na naszej farmie. Cała ich liczna rodzina, bracia i siostry są związani z naszą placówką. To oni wychowują Maxwella Bundę, który skradł mi serce. George skończył salezjańską szkołę stolarską w Kazembę. Ma wszystkie te cechy charakteru, które pozwalają powiedzieć, o człowieku, że jest poczciwy. Gdy się na niego patrzy, to ma się wrażenie, że chciałby usunąć się ze świata, żeby przypadkiem komuś nie zawadzać.
Zawożę oboje do szpitala. W drodze powrotnej George mówi do mnie:
- Dziękuje Ci Ilona, bardzo nam pomogłaś. Niekomfortowo, byłoby wieść Safirę do szpitala na rowerze.
To prawda. Rodząca kobieta, która siedzi na bagażniku rowera, którym kieruje jej mąż 40 kilometrów do szpitala, to rzeczywiście lekko niekomfortowa sytuacja. Takie realia. Ludzie z Lufubu nie mają samochodów, a do szpitala daleko.

Cieszę się. Cieszę się z zaistniałej sytuacji. Z tego że Safi zaczęła rodzić, że zdążyliśmy zawieść ją do szpitala, że akurat ja mogłam ją zawieść, że George nie musiał wieść jej na rowerze – nie wiadomo jakby się to skończyło. Tak naprawdę nie zrobiłam nic wielkiego, a pomoc którą okazałam, jest zwyczajna jak poranna kawa. Zwykłe zauważenie drugiego człowieka. Bez wielkich planów, bez poczucia że zmieniłam świat, bez podziwu osób trzecich, a daje tyle radości.
Tego uczy mnie Lufubu od dziewięciu miesięcy. Zauważać ludzi. Każdych. Nie tylko tych wielkich, którzy błyszczą na ekranach telebimów i reklamują pastę do zębów, która leczy próchnice i problemy świata. Nie tylko tych, którzy zaczęli tańczyć z gwiazdami, a potem przez aktorstwo, wygrali festiwal w Sopocie. Nie tylko tych, którzy jedną reformą, chcą potroić budżet państwowy, a potem i tak zostaną osądzenia o korupcję. Patrzę na tych, którzy nigdy nie mieli telewizora w domu. Na tych których świat kończy się w obrębie 10 kilometrów. Czasem trudno mi na nich patrzeć. Moje oczy za dużo chciałaby zrozumieć, za dużo stawiają pytań, zbyt wiele widzą bezsensu, a za mało jeszcze człowieka.

My niewolnicy Internetu i Telewizji uwielbiamy patrzeć na „sławnych” ludzi. Wiemy jakiego szamponu używa Krzysztof Ibisz, a niekoniecznie pamiętamy, o urodzinach naszej babci. Sasję ślubną Kasi Cichopek, obejrzało pewnie pół Polski, ale na zdjęcia z wakacji siostry, już nie koniecznie starcza czasu.
Czy naprawdę talent aktorski jest dla nas tak ważny, że ludzi, którzy się tym fachem zajmują, zapraszamy do programów śniadaniowych i z zapartym tchem słuchamy, co mają do powiedzenia o rozwodach i aborcji? Czy to dlatego, że tak bardzo brakuje nam autorytów? Czy w naszym państwie nie ma już moralnie dobrych ludzi, których chcielibyśmy słuchać?

W hałasie telewizora, radia, w zamkniętym polu widzenia gazet i Internetu, nie słyszymy samych siebie, a co dopiero słyszeć i zauważyć drugiego człowieka. Co dopiero usłyszeć Boga.

W mądrej książce (Wolni od niemocy – polecam) przeczytałam, że imię szatana - Lucyfer to z hebrajskiego LO-CIFIR, co oznacza „nie liczyć”. Szatan to ktoś, kto w ogóle się z nami nie liczy. Ten z nas, kto nie liczy się z drugim człowiekiem, trzyma z szatanem. Trzymających się jest wielu. Jedni są lekko przyklejeni, a inni zaspawani metalem nierdzewnym. Jednych trzyma rządza pieniędzy i sukcesu. Innych zapatrzenie w siebie i swoje potrzeby. A inni wprost przejmują strategie szatana i nie liczą się z ludzkim życiem, gdy opowiadają się za aborcją.

Po cokolwiek Bóg przysłał mnie do Lufubu, to wiem że jednego uczy mnie w Afryce na pewno. Jak patrzeć na ludzi. Patrzeć Jego oczami. 

sobota, 11 maja 2013

Choroba i inne radości


Od wtorku w Lufubu funkcjonuje study hall. To miejsce, do którego dzieci z naszej wioski mogą przychodzić, żeby się uczyć. Szkoła nie dysponuje książkami. Większość uczniów, ma problemy ze skompletowaniem zeszytów. W naszej mini bibliotece w Don Bosco dzieciaki mogą wypożyczyć podręczniki do 4 przedmiotów, z każdej klasy. Dodatkowo rozdajemy im kartki, długopisy, ołówki i inne przybory. Po ostatniej zbiórce w Polsce mamy ich pełno.

Popołudnie. Siedzę za biurkiem i wypożyczam książki. Dodatkowo uczę trzech chłopaków z szóstej klasy geografii.
- Ile mamy kontynentów? – pytam.
Cisza jest moją odpowiedzią. Tłumaczę dwa razy różnicę miedzy kontynentem, państwem i miastem i zadaje nowy pytania.
- Afryka i Zambia. Które z nich jest kontynentem?
- Afryka!! – odpowiadają chórem.
- Super! – odpowiadam i przybijam im ‘piątki’.
- Afryka i Namibia. Które z nich jest państwem?
- Afryka! – odpowiadają chłopcy, a mi ręce opadają do podłogi.

Kręci mi się w głowie. Nie wiem czy to przez stwierdzenie Feliksa, że Belgia jest miastem w Polsce, czy faktycznie coś jest nie tak.
Po czterdziestu minutach nauki, chłopakom jest wszystko jedno, nawet Zambia może być kontynentem, bylebym tylko dała im już spokój. Mi też jest już wszystko jedno, bo głowa boli co raz bardziej, a ciało mam jakby z waty.
Wracam do domu i kładę się do łóżka. Nie wiem gdzie mam termometr, ale to teraz nie jest ważne. Chodzi o to, żeby leżeć.

Po godzinie odnajduje termometr, który po zetknięciu z moja pachą pokazuje 38,4. Po dwóch godzinach pokazuje już 39,1. Malaria? Znowu? Na pocieszenie dostaje 2 litry Coca Coli od Fathera Czestera. Dwa litry amerykańskiej, czarnej, gazowanej trucizny, jeszcze nigdy nie smakowało tak dobrze i nie cieszyło tak bardzo.

Rano Judyth i Sokoni wybierają się na market do Kashi Kishi. Zabieram się z nimi, żeby pójść do lekarza.
Szpital St. Paul założyły siostry polki 50 lat temu. To tłumaczy płytki, które pokrywają sale dla chorych i kwiatki równo posadzone wzdłuż łączników między częściami szpitala.

Po zbyt długim przesłuchaniu u lekarza i zbyt długim czekaniu na wyniki badania krwi, dowiaduje się, że to nie malaria. Czuję jakby moje ciało złożone było tylko z głowy, która teraz jest wielkim drgającym bębnem. Pozostałość z dzieciństwa – płacz przy wysokiej temperaturze, okazuje się być świeżym zwyczajem. Siadam ponownie w gabinecie lekarza ze łzami w oczach i z głosem obrażonej ośmiolatki mówię „To nie malaria”. Lekarz bazgrze coś w zeszycie, który pełni rolę karty pacjenta. Gdy stawia kropkę, ja ryczę już w najlepsze, biorę zeszyt i łkając odpowiadam „Thank you”.

Idę do domu sióstr pchana siłą wiatru. Pan murzyn zaprasza mnie na shimę – myśli, że płacze z głodu. To musi być dla niego niecodzienny widok – zaryczana biała dziewczyna.

Dom sióstr obrasta w Polskość. Nawet spod gorączki dostrzegam krzaczki przystrzyżone z linijką i kwiaty kolorami posadzone wzdłuż ścieżek. W środku pachnie czystością i świeżo upieczonym ciastem. Słońce, które przebija się przez białe firanki, oświetla owoce w koszykach. Placówka założona przez Polki.
Siostra Marcy prowadzi mnie do lewego skrzydła domu. Odosobnione i ciche miejsce. Nie ma takiej rzeczy, o której marzę teraz bardziej, niż właśnie o tym pokoju, do którego mnie zaprowadziła. Błękitne ściany przypominają niebo, a łóżko dokładnie wie jak otulić moje zmęczone ciało. Siostra przynosi mi sok, ze szklanką położoną na równo ułożonej serwetce i świeże ciasto, którego wiem, że nie dam rady zjeść, ale wystarczy że pachnie.
I to uczucie…
W Lufubu otaczają mnie mężczyźni. Niczego im nie zarzucam, ale mężczyzna nie potrafi okazać tego ciepłego matczynego uczucia troski. Naprawdę nie lubię, gdy ktoś się nade mną użala i sto razy pyta się jak się czuję. Ale już tak dawno nie słyszałam tej nutki zmartwienia w kobiecym głosie. Tego namawiania „Ilona musisz coś zjeść, przecież jesteś chora”. Chyba nawet specjalnie powiedziałam, że nie chcę, żeby siostra jeszcze raz mnie namówiła.

Wieczór. Wracam do Lufubu. Czuję się tak przytłoczona gorącem, które uderza z mojej głowy, że ignoruje pytających się o moje zdrowie. Chce do łóżka. Temperatura 39,6.
W Zambii dawki leków, przydzielane są jak dla konia. Wieczór wcześniej wzięłam polski lek przeciwgorączkowy i temperatura spadła z 39 na 38,2. Teraz po godzinie od zażycia zambijskich tabletek temperatura z 39,6 spadła do 36,8! Skutkuje to kołowrotkiem w głowie i energią motyla, ale przynajmniej w głowie nie spala mi się tona węgla.


To zadziwiające jak czasem rzeczy z pozoru złe, mogą przynosić radość. Jak Bóg ze wszystkiego czyni dobro. Nie jest przyjemnie być chorym. Ale to uczucie opieki sióstr; ten dzień w łóżku, w którym czytam książki, pisze maile, śpię kiedy tylko poczuje się gorzej; ten dzień, w którym nikt niczego ode mnie chce.
„Pan mym pasterzem nie brak mi niczego.”
Jasne że mi brak. Dziś brak mi zdrowia. Brak mi kawy na ogródku z moją mamą. Brak mi rozmów z Irką do świtu. Brak mi śniegu, który skrzypi pod butami. Brak mi tramwaju wypełnionego ludźmi. Brak mi nawet pizzy i czekolady z okienkiem. Ale żadna z tych rzeczy nie przysłania mi dobra, które widzę.
Nie brak mi NICZEGO, co mogłoby zabrać mi radość, która dostaje od Boga. 

środa, 8 maja 2013

Chociażby dla jednego uśmiechu



W każdym większym mieście Afryki spotykam białych, głównie europejczyków. Jednych do przyjazdu popchnęła chęć poznania świata, innych ucieczka przed problemami w ojczyźnie, inni robią to dla Boga. Powodów przyjazdu jest tyle, ilu ludzi. Jednak każdemu przyświeca ten najgłówniejszy – pomoc Afryce.
Pomaganie powinno być dla nas naturalne, wypływać z miłości do drugiego człowieka. Jak najbardziej pomoc jest ważna. Nie zrozumcie mnie źle, ale po ośmiu miesiącach na Czarnym Lądzie, odkrywam, że Europa uparła się, żeby pomóc Afryce. Zupełnie jakbyśmy nie zdawali sobie sprawy z ubóstwa na innych kontynentach.
Stereotyp Afryki – bieda, głód, AIDS.
Stereotyp który wrósł w Afrykę, który tak jak każdy stereotyp ma źdźbło prawdy, ale który też budzi strach i przekonanie o niekończącym się paśmie nieszczęść Czarnego Lądu.

Gdy byłam na Zanzibarze słuchałam wielu opowieści podróżników – Rafała i Żanety. Spędzili wiele miesięcy w Azji, w Ameryce Południowej i Środkowej. Bardzo utkwiło mi zdanie, które usłyszałam podczas nocnej rozmowy – „po za
Europą, cały świat jest biedny.” Rafał opowiadał o żebrakach w Boliwii, o wioskach odciętych od świata w Amazonce. Mówił o Indiach, w których nie sposób podać liczbę populacji, bo połowa mieszkańców wielkich metropolii nie posiada domów. Śpią na ulicy, myją się w ulicznych łaźniach, jedyne pieniądze zarabiają z drobnego handlu. Co z tego, że Chiny stają się, co raz bogatszym państwem, skoro jego mieszkańcy żyją za miskę ryżu dziennie?

Mam własne doświadczenie biedy w Afryce. Doświadczenie ludzi, którzy maja jedna bluzkę na zmianę, mydło od czasu do czasu i parę cegieł sklejonych razem, okrytych słomom, które służą im za dom. Widzę siedmioletnie dzieci, których stopy nie miały, okazji poczuć podeszwy od butów. Rozmawiam z uczniami, którzy od tygodnia nie chodzą do szkoły, bo nie mają pieniędzy na długopis, a teacher za ich brak bije ich po rękach. Znam kobiety, które sprzedają swoje ciało, bo mężowie ‘zniknęli’, a one chcą wyżywić dziesiątkę dzieci. I to nie są przypadki, jednorazowe sytuacje. To moja wioska. To dwutysięczne Lufubu, w którym nikt nie ma samochodu, a co bogatszy ma rower. To wioska, w której wyznacznikiem sukcesu jak blacha służąca jako dach, a nie słoma.
Czy mam ich winić za to, że Biały kojarzy im się z pieniędzmi? Z kimś kogo trzeba naciągać, prosić, a jak się nie da po dobroci, to trzeba go okraść?
Przecież Biały ma codziennie inną bluzkę, z czego żadna nie jest dziurawa. Biały je trzy razy dziennie i jeździ samochodem.
Żebracy z Dworca Kolejowego w Poznaniu mają na sobie więcej ciuchów, niż przykładowy Pan Musonda w Lufubu.
Polskie rodziny cisnące się w dwupokojowych mieszkaniach w blokach, dla mieszkańców buszu są milionerami.
Po za tym wszyscy Biali przyjeżdżają i chcą pomagać – budują i obdarowują. Skoro ktoś może pomagać materialnie w ten sposób, to znaczy, że musi mieć nadmiar dla siebie.
Pewnie że wkurza mnie codzienna litania – Ilona nie mam długopisu do szkoły, Ilona nie mam butów, Ilona daj mi zeszyt, Ilona to, Ilona tamto. Wiem że dla wielu osób jestem tylko fabryką podarunków. Wiem że wielu prosi nieszczerze. Wiem że wielu dzieciom, rodzice zabrali rzeczy, które im dałam i sprzedali na markecie.
Ale co mam zrobić, gdy podchodzi do mnie Florence i mówi, że jej zimno w nocy, a ja mam skarpety, więc mogę jej dać. Mam jej nie dać?
Co mam zrobić, gdy Blessing przygotowuje się do egzaminów i mówi mi, że nie ma zeszytów i nauczycielka wygoniła go z lekcji. Mam mu nie dać?
Czy mam nie dać spodenek Lubundzie, który codziennie przychodzi do przedszkola z tyłkiem na wierzchu?
Czy jest jakiś sposób, żeby złamać stereotyp Białego – Bogatego Darczyńcy?
Oczywiście najlepszym sposobem jest przysłowiowe danie wędki. Ale czy wiem którą? Czy wiem jak?
W Europie wystarczy się dobrze uczyć i być bystrym. Naprawdę.
W Afryce dobrze się uczysz, jesteś bystry, ale za szkołę musisz zapłacić. Każdą. Czy to podstawówka, czy liceum. W naszej wiosce ponad 200dzieci objętych jest programem „Adopcja na Odległość”. Dzięki Darczyńcom z Polski nasza placówka opłaca im czesne.

Od kilku tygodni przychodzi do mnie Mishek na lekcje angielskiego. Rzadko się zdarza żeby 15latek był już ostatniej klasie. Mishek w grudniu zdaje egzaminy i skrupulatnie się do nich przygotowuje.
Czy to wystarczy, aby Mishek poszedł do liceum?
Nie.
W Afryce nawet, jeśli skończysz podstawówkę to do liceum mogą Cię nie przyjąć. Stosunek ilości podstawówek do liceów jest ok. 10:1. Przykładowo miasto wojewódzkie Mansa – dysponuje 10 podstawówkami, 2 liceami i żadną uczelnią wyższą. Często dla dzieciaków z ukończoną 9 klasą, nie wystarcza miejsc. Wtedy to zajmują miejsca obok swoich rodziców, którzy cały dzień egzystują po palmą.

Załóżmy że Mishek zda egzaminy bardzo dobrze, a dla takich uczniów łatwiej o miejsce.
Czy jego przyszłość się rozjaśnia?
Nie bardzo.
Nawet jeśli uda mu się skończyć liceum, to gdzie pójdzie do pracy? W naszej prowincji nie ma żadnych fabryk, firm, wielkich aglomeracji.
Jednak zawsze potrzebni są lekarze, policjanci, nauczyciele. Żeby pracować w tym zawodzie trzeba skończyć studia. W Zambii nie ważne czy dzienne, czy zaoczne zawsze są płatne. Po za tym wiążą się z przeprowadzką, głównie do stolicy, oddalonej o 1000km. Na to potrzeba dużej ilości pieniędzy.

Załóżmy znowu, że Mishek skończy liceum tak dobrze, że i za studia Father Czester gotowy będzie zapłacić.
Czy teraz już bez przeszkód Mishek osiągnie sukces?
Teraz dopiero zaczynają się schody.
W Zambii jest coś, co spycha na dalszy plan edukacje, pieniądze, Boga, wszystko – więzi rodzinne!
Więzi rodzinne są jak synapsy w mózgu. Nie istnieją komórki niepodłączone do synaps. Tylko dzięki nim funkcjonują i coś znaczą. Tylko dzięki tym połączeniom są użyteczne. Tak jak synapsa w mózgu wyznacza drogę przepływu energii komórki, tak więź rodzinna w Zambii wyznacza drogę życia.
Gdy rodzina dowie się o sukcesie chłopaka, zaraz upomni się o swoje. Najdalsi wujkowie przypomną sobie o istnieniu Mishka.
W Zambii nie zarabia się na swoje dobro. Tu dobro jest wspólne.
Przykłady.
Father zdecydował się pomóc chłopakowi, który był bardzo dobrym uczniem. Chłopak miał tylko chorą matkę, więc Father wysłał go do najlepszej szkoły i opłacał wszystko przez parę lat. Poźniej Father znalazł mu mieszkanie i prace. Po kilku tygodniach chłopak przyszedł do Fathera i powiedział, że musi jechać, bo jego ojciec go oczekuje. Father zdziwiony zapytał „ Jaki ojciec? Przecież Twój ojciec Cię zostawił. Teraz my jesteśmy dla Ciebie rodziną.” W odpowiedzi usłyszał „ Ale to mój ojciec, ja musze jechać.”
To był ostatni raz, kiedy się widzieli. Chłopak zniknął.

Daniel ma 24 lata i uczy się w szkole stolarskiej, którą prowadzą salezjanie w Kazambe. Podczas rozmowy, Daniel mówi do mnie:
- Ilona Ty jesteś szczęśliwa. Jesteś bogata, masz dużo pieniędzy.
- Dlaczego myślisz, że mam dużo pieniędzy? Przecież jestem w Lufubu, od ośmiu miesięcy nie zarabiam – odpowiadam.
- A Twoja siostra ma pracę? – pyta Daniel
- No tak ma, ale co z tego?
- No to masz pieniądze, bo ona na pewno w Polsce dużo zarabia.
- Ale Daniel to są jej pieniądze. Dlaczego miałabym brać od niej pieniądze, skoro sama mogę je zarobić? – pytam, choć znam odpowiedź.
- No bo to Twoja siostra, musi Ci dać.
- Nie, wcale nie musi. Z resztą nie chce, żeby mi dawała, ona ma swoją rodzinę i swoje wydatki.
- Nie wierzę Ci. To Twoja siostra, na pewno daje Ci pieniądze – z oczywistością w głosie mówi Daniel.
Nie kontynuuje dalej rozmowy. Dobrze wiem, że nie ma sensu.

Pomaganie jest trudne. Szczególnie dla ludzi innej kultury, innych obyczajów i mentalności. Często to, co dla Europejczyka może się wydawać zbawienne, dla Afrykańczyka może być mało istotne. Nasza wizja ‘ udanego życia’, jest tylko naszą subiektywna wizją ‘udanego życia’.
Dlaczego więc warto pomagać?
Bo dobroć jest najsilniejszą bronią, żeby zmieniać świat na lepsze. Bo chociaż często nie widzimy materialnych efektów naszej pracy, to nawet nie zdajemy sobie sprawy, jak wiele możemy zmieniać w sercach.
Warto pomagać, żeby Florence spała w skarpetach, a nie na boso. Warto pomagać żeby Mishek, zdał egzaminy i miał poczucie, że sam na to zapracował. Warto pomagać, żeby odrzucone dziecko a Afryce, w Azji, w Ameryce, a nawet w Europie, poczuło że jest ktoś, dla kogo jest ważne.
Wszędzie są ludzie, którzy potrzebują naszej pomocy, a my nawet nie zdajemy sobie sprawy, jak wiele możemy zmienić, jeśli nasza pomoc, będzie wypływać z dobroci serca.
Chociażby, dla jednego uśmiechu.

Lunch u Janka Bosko

poniedziałek, 6 maja 2013

Mission Week



Tydzień misyjny w Lufubu.

Pierwsze trzy dni to czas dla dziewczyn.
Schodzą się te małe, co dopiero uczą się jak napisać własne imię i te, których klatka piersiowa rośnie z tygodnia na tydzień. Przychodzą te, co już uczą się w liceum i te, które nie mogą zapamiętać tabliczki mnożenia. Siedemdziesiąt dwie rozkrzyczane, pewne siebie murzynki. Naturalne w swoich ruchach i swobodne w mowie.

Rekolekcje dla Zambijczyków, które organizują Polacy, prowadzi dwóch Peruwiańczyków. Father George i Father Antonnio, którzy nie potrafią zapamiętać mojego imienia, więc mówią do mnie Fiona. Od wczoraj nawet siostra Fiona, gdyż twierdzą, że powinnam zostać misjonarką na stałe.
Pomaga im trzech Zambijczyków. Chłopacy są kandydatami na przyszłych salezjanów. Zostają w Lufubu do września. Dzięki ich obecności, pierwszy raz na swojej misji usłyszałam od Fathera zdanie „ Ilona nie musisz, się tak angażować w rekolekcje, niech się chłopaki wykażą.” To zdanie dało mi czas. Czas żeby pośpiewać z Precious, żeby wysłuchać historii Moureen, żeby zjeść z jednego talerza z Agnes, żeby porozmawiać z Cristabel. Czas w którym, mogę się cieszyć ich obecnością i co raz bardziej rozumieć, jak one wszystkie są dla mnie ważne.

Kolejne trzy dni to czas dla chłopaków. Dla chłopaków, którzy nie dyskutują tylko idą od razu na pięści. Dla tych, co myślą jakby tu zrobić proce z kija i dla tych, którzy kombinują jak poderwać dziewczyny. Dla chłopaków, którzy jak nie złowią ryby i nie trzasną pięścią w stół to się czują nie swojo. Cała masa iosiemdziesięciu twardzieli, każdy silniejszy od drugiego, szybszy od trzeciego i sprawniejszy od czwartego. Zambijskie chłopaki z buszu, którym można dać kija i wysłać ich na wojnę, spokojnym że przeżyją.
Jak dobrze czuję się w ich towarzystwie, wiem tylko ja. Nie porównam tego do ryby w wodzie, bo woda dla ryby jest naturalnym środowiskiem, a dla mnie Afryka nie.
Czuję się z nimi jak z kumplami, których mogę trzasnąć w plecy, i jak z braćmi, którzy mnie denerwują. Jak z przyjaciółmi z którymi chce rozmawiać i jak z dziećmi, które wymagają opieki. Lubię ich. Najbardziej szczerym i prostym sposobem, w jaki można wyrazić to uczucie.

Na półmetku rekolekcji wyjeżdżamy nad jezioro do Kashi Kisi. 80 kilometrów, 164 młodych, rozwrzeszczanych murzynów, 3 Salezjanów, 1 Polka. Wciśnięta na przyczepie ciężarówki, pomiędzy czekoladowymi ciałami, nie muszę trzymać równowagi, bo nie mam miejsca żeby ruszyć stopą, a co dopiero żeby upaść.
Za to na miejscu, w wodzie, całą swoją siłą, staram się utrzymać na powierzchni, duszona z każdej strony przez dzieciaki. Po piętnastu minutach wychodzę zmęczona, jakbym przebiegła maraton. Jak worek ziemniaków upadam na glebę ze słowami „ale jestem głodna.” Jak w takim momencie zachowują się prawdziwi mężczyźni? Składają grosik do grosika, aż w całości nie uzbierają 2 Kwacha i kupują mi orzeszki ziemne. Smażone, solone! I jak ich nie kochać?

- Księże jakie wrażenia po tygodniu z naszymi dzieciakami? – pytam Fathera Antoniego, który od siedmiu lat pracuje w stolicy.
- Your children are awesome! – odpowiada.

Nasze dzieciaki są trudne. Nie zachowują się na wzór polskiego dobrego wychowania. Gdy zabraknie im słów – biją się. Kłamstwo jest dla nich tak samo naturalne jak prawda. Dla większości świat zamyka się za zakrętem Lufubu. To dzieci które nie podróżują samochodami, nie oglądają wieczorynek, nie chodzą na basen, nie umawiają się z przyjaciółmi, nie jeżdżą z rodzicami do centrów handlowych na zakupy. Nasze dzieciaki są w europejskim mniemaniu - dzikie, ale przede wszystkim są AWESOME.
To dzieci nieskażone grami komputerowymi, niezamknięte w sieci Internetu, nieprzytwierdzone to telewizora. Wszystko co robią wypływa z ich natury, z tego jakie są. Jeśli krzyczą – to krzyczą. Jeśli są złe – to są złe. Jeśli się cieszą – to się cieszą. Jeśli coś im się nie podoba, to nie będą tego ukrywać, ale jeśli im się spodoba to ich radość zarazi też Ciebie.
Codziennie dostaje od nich lekcję samej siebie.



Abram Chola w nowych ciuszkach

Ludzi w truck'u liczymy na tony