Maxwell to moja igła w stogu siana.
Tupot dziecięcych stóp odbija się echem od twardej ziemi.
Uśmiecham się na widok każdej umorusanej buzi. W teorii wszystkie dzieci
traktuje jednakowo. W praktyce uśmiecham się szerzej, gdy do mojego mózgu
dociera wiadomość „O! Maxwell idzie!”
Maxwell to moje wolne miejsce w pociągu na trasie Poznań –
Warszawa.
W soboty i wtorki Maxwell twierdzi, że przeżył dwanaście pór
deszczowych, w środy i piątki mówi, że piętnaście, a od święta może być nawet i
dziewięć. Chłopiec przypomina szmacianą lalkę zawieszoną na sznurkach. Jego
nogi układają się swobodnie w literę X, tak jakby skóra była tylko ciemnym
materiałem. Gdy Maxi leży na ziemi, wygląda jak mapa topograficzna. Głowa w
kształcie elipsy, prowadzi nas do ogromnej góry, którą zarysowuje brzuch
wypchany kassawą(afrykańskie danie).
Zdolności fizyczne ustawiają Maxwella na końcu listy
wysportowanych dzieci. Nie wpływają na zdolności taneczne. Dzieciak wygina się
jak makaron świderki.
Maxwell to mój Szymon z Cyreny na Drodze Krzyżowej.
Werbalnie rozumiemy się w kilku słowach typu- book, today,
later, dog itp.
Poza werbalnie nasza znajomość przeskoczyła już wszystkie
podstawowe levele znajomości. To nie moja zasługa. Bóg ulepił twarz Maxwella z
modeliny. Jego brwi dryfują po twarzy jak fale, a usta wykrzywiają się jak
harmonijka. Chłopiec szybko nauczył się, jak reaguję na poszczególne miny. Gdy
chce żeby przyszła, jego twarz wypowiada tak stanowcze ‘ILONA! COME!’, że moje
nogi automatycznie, kierują się w jego stronę.
Maxwell to mój czysty TOI TOI na festiwalu muzycznym.
Gdyby Maxswell urodził się w minionym stuleciu, byłby królem
wioski. Urodził się w obecnym stuleciu, więc pozostało mu tylko parę
królewskich manier.
Maxwell obserwuję jak gramy w siatkówkę. Opiera rękę o słupek.
Drugą rękę zgina w połowie i opiera o bok swojego ciała. Unosi wysoko brodę,
aby pokazać swoje zainteresowanie. Kontroluje sytuację. Nieprawidłowo przyznany
punkt to dla niego okazja, aby zabrać głos. Wypluwa z siebie niezadowolenie w
swoim ludowym języku, marszczy przy tym brwi i zwęża oczy. Jego ręka
gestykuluje tak intensywnie, że nie potrzeba nam kamery z funkcja ‘replay’, aby
wiedzieć, że Maxwell ma rację.
Maxwell to mój słoneczny dzień w lutym.
Gdyby Maxi był starszy, wystraszyłabym się na widok jego
obrażonej miny. Jest mały, więc gdy tylko odwróci swoja głowę na znak protestu,
podnoszę jego poziom adrenaliny jeszcze bardziej. Mam dwa sposoby. 1 – łapię go
w sidła swych rąk i daje buziaka w policzek, co wywołuje u niego odruch
wymiotny, 2 – rzucam go na ziemie jak kłodę i łaskocze w zgięciach kolan.
Chłopiec podnosi się z ziemi, urażony jeszcze bardziej i głosem sycylijskiego mafiozy
mówi:
„ Ilona! What is your problem?”
DEDYKUJĘ TEGO POSTA MAXWELLOWI, KTÓRY NIGDY GO NIE
PRZECZYTA.
Warto byłoby te Twoje zapiski na blogu wydać kiedyś w formie książkowej. Czy pomyślałaś o tym? Bardzo zajmująca byłaby to lektura.
OdpowiedzUsuń