Nie pisałam 2 tygodnie.
Chciałam.
Było święto Janka Bosko, któremu chciałam poświęcić post na
moim blogu.
Był brat Walter z Indii.
Był całodniowy wyjazd do Kazembe z dwustoma dzieciakami z
Oratorium.
Był przyjazd Michała i Marka z Polski – braci księdza Cześka.
Była decyzja o otwarciu nowego przedszkola 11.02 i związana
z tym rekrutacja i inne przygotowania.
Był dzień z Feliksem i Maxwellem na rybach.
Była płacząca mama w Oratorium, bo Johny narozrabiał.
Ale nie pisałam.
Mogę to tłumaczyć brakiem czasu i ilością wydarzeń. Ale
patrząc sobie w oczy, wiem że to była pustka w głowie i brak tego czegoś, po
czym mówi się ‘WOW’.
Afryka mi spowszedniała.
Ludzie są swojscy.
A dni normalne.
Życie sprzed pół roku wydaje się być zeszłotygodniową
historią ze snu. Wiem że było, ale czy to ma jakiś związek z rzeczywistością?
Czy do tej pory w styczniu naprawdę nosiłam kozaki?
Czy są na świecie dzieci, które rozumieją wszystko, co do
nich mówią?
Czy ja mogę mieć swój dzień, bez planu?
Siedzę na czerwonym betonie w klinice, która przypomina
magazyn.
Czuję zapach środka czystości, albo może benzyny. Wiem że
wysmarowano tym specyfikiem podłogę, która właśnie brudzi mi spodnie. Przede
mną kolejka ludzi, którzy czekają na wizytę u lekarza. Połowa z nich przypomina
manekiny, które zastygły w długim czasie oczekiwania.
- Jak dawno nie słuchałam muzyki – myślę i wciskam dwie
czarne słuchawki do uszu.
Losowe wybieranie piosenki postawiło na Beirut. Słucham
dźwięków fortepianu i akordeonu. Zamykam oczy i jadę tramwajem nr 17 z Mostu
Teatralnego w kierunku Ogrodów w Poznaniu. Przyciskam czoło do zimnej szyby,
którą po drugiej stronie oblewa deszcz. Ludzie w pelerynach szybkim krokiem
mijają się na chodniku…
Otwieram oczy i widzę dwuletnie dziecko, któremu smarki
zatkały dopływ powietrza. Siedzi na kolanach taty i ani drgnie. Nie
przeszkadzają mu muchy, które przechadzają się po jego twarzy.
Zamykam oczy i słyszę Coldplay. Idę przez szamotulski park.
Za mną Pani z psem na smyczy, przede mną białe dzieciaki na rowerach. Na ławce
za fontanną grupka gimnazjalistów pali papierosy. Zimny wiatr podwiewa mój
jesienny płaszcz.
Otwieram oczy i widzę mężczyznę w białym kitlu, który nie
przyspiesza żółwiego kroku na widok kolejki do swojego gabinetu. Stary
mężczyzna, który siedzi na ziemi, obciera pot, który kapie mu z czoła. Upał
obezwładnia moje ruchu. Słyszę tylko słowa piosnek „Nobody said it was easy”.
Nikt nie powiedział, że to było łatwe.
Nikt też nie mówił, że tu będzie łatwo.
Gdy zamykam oczy to śnię o tramwaju, parku, jesiennej
szarudze, psach na smyczy.
Czy te sny mają jakiś związek z moją zambijską
rzeczywistością?
Nie.
To dlaczego o tym wszystkim śnię?
Bo tęsknię.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz