Idę ulicą Mansy. Czuję się jak na obleganym festiwalu
muzycznym. Jest gorąco. Temperatura powietrza unosi drobinki piasku w powietrze
i klei się do oczu i skóry. Jest duszno. Po ulicach jeżdżą samochody, które
produkują spaliny. Te mieszają się z potem i z kurzem i pchają się do nosa.
Ciężkie powietrze wdusza mnie w chodnik.
Z każdej strony nadchodzą ludzie. Przeplatane warstwy
społeczne. Idą murzynki w obcisłych garsonkach z butami na obcasie, które topią
się w piasku. Mijają kobiety, które siedzą na ulicy i przysypiają na swoich
matach. Przed nimi ułożone w piramidki pomidory, banany i przypominająca kredę
kassawa. Obok siedzą mężczyźni. Zlani potem, opierają głowy o drzewa i płoty.
Pilnują zegarków, które w połowie przykrywa piasek, spodni i koszul, które
umierają dziesiątą godzinę w kurzu i brudzie. Co jakiś czas sprzedawców budzi
murzyn z wyższej warstwy społecznej. Idzie pomiędzy siedzącymi na ziemi ludźmi
i strzepuje kurz z garnituru, aby znów był czarny, a nie szary. Temperatura
powietrza nie przeszkadza mu w noszeniu marynarki i spodni sprasowanych na
kant. Kusi sprzedawców bogactwem, które bije od jego wyglądu. Zdradza go
pierścionek, który ściska palec wskazujący, telefon komórkowy z dotykowym
wyświetlaczem i brzuch wypchany sytymi posiłkami. Bogacz zmierza w kierunku
Shop Rite’u – serca Mansy. Standard i wyposażenie sklepu, przenoszą klienta w
inną część świata. Wchodzę do środka i moja skóra dostaje zimnego wstrząsu.
Klimatyzacja. Depczę białe, równo ułożone płytki i przeglądam się półkom, które
wypychają produkty – made in South Africa. RPA – to część Afryki, która
zaopatrza wszystkich swoich biedniejszych sąsiadów, w tym Zambie. Zakupy w shop
rite to jedyne chwile w Zambii, w których zapominam, że jestem na misji.
Wychodzę z marketu i przyciągam żebrzących murzynów. Błąkają
się po ulicach Mansy i przypominają żywe trupy. Ich ciało to kości owinięte
pomarszczona skórą. Są tak chudzi, że wydają się być pokrzywieni. Okrywają ich
skrawki materiałów, które kiedyś były ubraniami, a teraz służą jako szmaty
przyklejone do brudnego ciała. Żyją z tego, co uda im się wyżebrać od murzyna w
czarnym garniturze, albo od Białasa, który nie ważne jak wygląda, zawsze
kojarzy się z bogactwem.
Gdy myślę o afrykańskich miastach myślę – brzydota. Tych
miast się nie zwiedza. Nie ma tu zabytków, ratuszy i parków.
Brzydota to styl architektoniczny, który budował Manse.
Sześcienne betonowe budynki, każdy w innym kolorze. Przypominają sceny z filmów
o dzikim zachodzie. Asfaltowa ulica z dziurami, jakby je ktoś wyżarł wielkimi
zębiskami. I wszędzie to samo – piasek, śmieci i kurz. Handlarze, pijacy,
żebracy, zakonnice, biznesmeni i dzieci. Dzieci udeptujące bosymi stopami
piasek. Dzieci wysłane przez rodziców na handel. Dzieci skradające się, żeby
coś ukraść. Dzieci włóczące się ulicami, bo może znajdą coś, z czego da się
zrobić zabawkę. Może znajdą coś, co da się zjeść. Może coś je po drodze
zaciekawi, może coś się wydarzy.
Chimese.
Chimese to salezjańska placówka. W połowie prowadzona przez
siostry, w połowie przez księży. To azyl. Przekraczam salezjańskie mury i tracę
z oczu śmieci i brzydotę. Widzę kompleks budynków zbudowanych z czerwonej
cegły, przykrytych zielonymi dachami. Chimese to szkoły, przedszkole, kościół,
dwa Oratoria, boiska, dom dla sióstr, dla księży, dla wolontariuszy. To
miejsce, w którym duchy żebractwa i lenistwa, przegrały z pracą i sumiennością.
W Chimese powietrze się oczyszcza, a skóra zaczyna oddychać. Tu odpoczywają
oczy, których nie dusi ciasnota miasta. Chimese to przestrzeń i zieleń. To
miejsce, gdzie starsi śpiewają gospel, gdzie dzieci znajdują miejsce do zabawy,
gdzie młodzież odkrywa swoje talenty.
Zambijskie miasta to brzydota. Mansa to brzydota z perełką,
której ciepło i jasność codziennie przyciąga setki mieszkańców. W Chimese można
wziąć głęboki oddech. Może poczuć się wolnym w betonowych murach.
Wyjeżdżam z Mansy
Jestem jedną z tych brudnych postaci, które upchane jedna
obok drugiej siedzą w busie. Staramy się nie ruszać, aby nasze spocone ciała
nie przykleiły się do siebie. Wciskam słuchawki do uszu, zamykam oczy i mogę
być gdziekolwiek indziej. Gdziekolwiek tylko poniesie mnie wyobraźnia.
Otwieram oczy i przerażenie wdusza mnie w fotel. Jestem w
Mberseshi – 40 km
za Lufubu. Krzycze, autobus się zatrzymuje, wysiadam, kierowca oddaje mnie w
ręce przypadkowego murzyna, który ma mi pomóc. Okazuje się że nie mam
wystarczająco pieniędzy, żeby ten mógł mnie zawieść do domy. Kolejny wybawiciel
jest pijany. Ostatni każe mi iść na drogę i czekać – może coś pojedzie.
Zachowuje zewnętrzny spokój, a we wnętrz przelatują mi myśli jak klatki filmowe
– mnie śpiącej w rowie, mnie idącej pieszo 40 km i tym podobne. Słońce
chowające się za horyzont nie pomaga mi się uspokoić. Zauważa to murzyn w
okularach. Podchodzi do mnie i patrzy z politowaniem, jakbym miała wypisane na
twarzy „HELP”. Pakuje mnie do samochodu, którego większa dziura na drodze może
zabić. Dosiada się też sześciu innych i razem jedziemy do Lufubu. Cena jaką
płace za podwózkę, nie budzi wątpliwości, że zapłaciłam za każdego pasażera.
Nie obchodzi mnie to.
Chce do domu.
Najdroższą taksówką w moim życiu. W Afryce.
Ironia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz