Śmierć toleruje każdego. Nie przebiera w kolorze skóry, nie
pyta o pochodzenie, poglądy polityczne i orientacje seksualną. Śmierć nie ma
swoich ulubieńców, ani wrogów, jest bezstronna. Śmierci nie da się przekupić,
ze śmiercią się nie dyskutuje, nie uwodzi się jej i nie kusi. Śmierć jest ślepa
na nasze wdzięki i głucha na nasze błagania.
Śmierć nie zwraca uwagi na nasze plany, nie pyta się o
najlepszy czas, żeby przyjść. Ona po prostu przychodzi, niezależna,
samodzielna, indywidualna.
Śmierć jest jednym z najsprawiedliwszych momentów w życiu
ludzkości. Nikt się przed nią nie ukryje, nikt jej nie kupi. Każdy z nas
prędzej, czy później spojrzy jej głęboko w oczy.
Nie można się urodzić i nie umrzeć.
Każdego dnia śmierć skreśla na kalendarzu naszego życia kolejny
dzień i liczy ile jeszcze nam zostało. I nie powiesz śmierci, że ‘miałeś inne
plany’, albo że ‘jeszcze nie teraz’.
Nie codziennie myśli się o śmierci. Odkąd przyjechałam do
Zambii nie spotkałam jej ani razu. Aż do dziś.
Śmierć przyszła w swoim zwykłym stylu. Bez zaproszenia, bez wcześniejszych
zapowiedzi.
Śmierć skreśliła dziś ostatni dzień na kalendarzu Angeli.
Zobaczyli ją wszyscy. Chłopcy poszli, żeby zabić w dzwony, dzieci pobiegły
pędem w stronę chaty. Rodzina i sąsiedzi, ruszyli się ze swoich domów,
zostawili swoje obowiązki, żeby zobaczyć, co tym razem zrobiła śmierć.
Idę i ja. Przeciskam się przez ciemność nocy w stronę
jedynego domu, w którym pali się światło. Przed chata na rozłożonych matach
siedzą ludzie, których twarze zlewają się z czarnym kolorem powietrza. Widzę
jedynie ubrania, które odbijają światło płonącego ogniska. Kobiety przygotowują
shime i kukurydze. Tej nocy zmarłą odwiedzi pół wioski, a tradycja każę
zapełnić im brzuchy. Wchodzę do pomieszczenia. Widzę ją. Śmierć niewzruszona
leży na łóżku i głaszczę kobietę, której oczy zamknęły się na zawsze. Nie
zwraca uwagi na płaczącą w kącie córkę. Nie przesuwa palców na kulkach różańca,
razem z kobietami klęczącymi wokół lóżka. Leży nieprzejęta jakby robiła to
codziennie, od setek lat. Śmierć bez zapachu daje się odczuć w powietrzu, bez
koloru wypełnia wnętrze pokoju, bez hałasu dźwięczy w uszach. Ona po prostu
jest i czuję jej obecność. Widzę ją w latarce zawieszonej nad drzwiami i słyszę
ją w niskich, murzyńskich głosach. Śmierć bez zbędnej przemowy skłania do
refleksji, bez przykrych słów zdejmuje uśmiech z twarzy. Jak ona to robi?
Zabiera życie. Najcenniejszy dar, jaki dostaliśmy od Boga.
W drodze powrotnej, eskortuje nas mężczyzna, który
korzystając z okazji darmowego jedzenia i picia, upił się. Opowiada historię
kobiety. Typowy zambijski los. Piątka dzieci, mąż zostawił ją kilka lat temu,
nie miała pracy, była schorowana, więc nie mogła uprawiać pola, żeby mieć, co
jeść oddawała się mężczyznom z wioski, w ten sposób zachorowała na AIDS,
zmarła. Pomiędzy zdaniami nie słychać pretensji, czy współczucia. Życie kobiety
nie było smutne, żałosne, bolesne, niezwykłe. Ono było typowe. Typowe życie
kobiety z afrykańskiego buszu. Grono dzieci. Mąż który albo jest, ale jakby go
nie było, albo nie ma go wcale. Bezrobocie. AIDS. Śmierć po czterdziestce.
Dzień następny. Pogoda pogrzebowa. Wychodzę za bramę i widzę
tłum ludzi, który zebrał się pod kościołem. Wiatr nie daje znaku życia. Liście
i trawa wyglądają jak wylane z wosku. Tylko deszcz nieśmiało zwilża ziemie i
miesza się ze łzami na twarzach rodziny. Msza święta jest prosta i jednostajna
jak tory kolejowe. Jeden rytm, ta sama prędkość. Wszędzie ją czuję i słyszę jak
do mnie mówi. Śmierć. Nie rozumiem ani słowy z nabożeństwa, więc całym zmysłem
wsłuchuje się w słowa śmierci. Ona też do mnie przyjdzie i nie dowiem się kiedy
i gdzie, ale wiem że mogę być gotowa. Angela pół godziny przed śmiercią
wyspowiadała się, przyjęła komunię świętą. Zmarła gotowa. Nie każdy może mieć
tyle szczęścia, co ona. Ale na pewno każdy, któregoś dnia przyjmie do swojego
życia śmierć. Żyjemy po to, żeby się na ten dzień przygotować.
Nabożeństwo w kościele kończy się procesją wokół trumny.
Mijam zbite deski, przykryte chitenga w kolorze trawy i wychodzę na zewnątrz. Z
wszystkim stron atakuje mnie przeraźliwy wyk. Gdybym miała zamknięte oczy,
mogłabym pomyśleć, że weszłam w stado wilków. Ludzie wyją, lamentują, młodsza
córka wbija paznokcie w palmę, starszy syn sunie po drodze niesiony przez kolegów.
Afrykańczycy nie kryją swoich emocji. Cieszą się cały całym ciałem, śpiewają
całym gardłem, cierpią każdą łzą i jękiem, jaki są w stanie wydobyć. Moje
emocje są dalej niewzruszone jak dzisiejsza pogoda. Do czasu, aż spod płynącego
potoku łez dostrzegam twarz czternastoletniego chłopca. To Goodhope. Chłopiec
który dwa miesiące temu, prosił mnie żebym została jego mamą. Chłopiec któremu
odmówiłam. Chłopiec który dziś truchleje na pogrzebie swojej matki.
Śmierć nie jest postrachem dla zmarłym, lecz dla żywych. Gdy
ktoś umiera tak jak Angela, po przyjęciu sakramentów, rozpoczyna nowe życie.
Nikt nie wie jakie. I bardzo dobrze, bo gdybyśmy wiedzieli jak wspaniałe rzeczy
przygotował dla nas Bóg, to nie chcielibyśmy dłużej czekać.
Śmierć jest tragiczna dla tych, którzy zostają. Dla tych,
którzy żyją dalej i czują obecność śmierci długo po tym jak się pojawi. Śmierć
przychodzi, wykonuje swoje zadanie i wszędzie zostawia ślady pracy – najgłębsze
w sercach rodziny.
Po każdym z nas kiedyś ktoś zapłacze.
Obyśmy wszyscy spotkali się w niebie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz