Handlowanie dla Zambijczyka jest jak pielgrzymka do Medyny
dla muzułmanina.
To najbardziej rozwinięta dziedzina zawodowa w Zambii.
Nie potrzeba wielkich fabryk, drapaczy chmur i listu
motywacyjnego.
Warunkiem zatrudnienia jest metr kwadratowy,
słownie zajęty na ziemi. Dla zachowania higieny, należy na glebie ułożyć
folię. Chroni to produkty przed bezpośrednim zjadaniem ich przez robaki. Żeby
podgryzać pomidora, robak musi wejść na folię, a nie gryźć bezpośrednio z
ziemi.
Wystarczy.
Zamiast do kasy pieniądze można wciskać pod chitengę.
Zamiast wagi, produkty może pogrupować po 5 lub po 4.
Chcesz pomidora? Musisz kupić 5, bo cena ustalona jest za 5
pomidorów. Przecież nikt nie będzie dzielić.
- Gregory.
Do you have a job?
- No.
- So, what
are you doing?
- Nothing.
- Wasley,
what does your father?
- Nothing.
- John what
are you doing in Lufubu?
- Nothing.
Nothing to dziedzina życia, pod którą kryje się wiele
czynności.
Nothing to siedzenie pod domem i patrzenie się ‘gdzieś’.
Nothing to picie denaturatu, spirytusu, albo połykanie
nasion, które działają jak narkotyki.
Nothing to zapłodnianie swojej „żony”, która rodzi średnio,
co sezon.
Nothing to tułanie się bez celu.
Czysta egzystencja.
Przeciwieństwem Nothing jest ewentualnie - teacher,
policeman, doctor, farmer. Rzadko.
W przeważającej większości kontrastem jest handlarz.
Zawód nie ma ograniczeń wiekowych. Handlować może kobieta z
noworodkiem w chitendze, pięcioletnie dziecko, stary mężczyzna bez nogi.
Żeby rozpocząć prace, należy znaleźć produkt, na który
aktualnie jest popyt, czyli ten który aktualnie rośnie w polu bądź na drzewie.
Stoję na markacie. Bardziej niż widzę – słyszę. Głosy
kłócących się kobiet, lekki deszcz uderzający w blachy, gdakające kury i
beczące kozy zamazują mi obraz. Razem z Angelą szukamy ryb. Widzę starannie
ułożony w małe piramidki ryż, mango w kolorze słońca, kiście jeszcze zielonych
bananów.
- Fish – mówię.
Dla kobiet na markecie brzmi to jak GO. Kolor mojej skóry w
ich oczach odbija się jak pieniądze. Ruszają ze swoich miejsc jak wyrwane do
odpowiedzi i otaczają mnie w koło.
- Eleven
pin! Twelve pin! Ten pin! – duszą mnie głosy, które wykrzykują cenę.
Czuję zapach jeziora i glonów, które wydzielają ryby. Trzymane
przez czarne dłonie, pchają mi się do nosa.
- Ciapwa!(koniec) – krzyczę na kobiety, które rozrywają
mnie, każde w swoją stronę.
Wkurzona Białaska z kasą, krzycząca w Bemba.
Teraz można zacząć zakupy.
115 ryb proszę.
W weekend przyjeżdża do Lufubu 50 dziewczynek z Lusaki.
Ja, Angela i bagażnik wypchany rybim swądem, wracamy do
domu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz