W Lufubu budzę się albo sama albo budzi mnie budzik albo
słońce.
Dziś budzi mnie słońce. Wstrzela swój pierwszy promień do
mojego pokoju o 6.15. Oświetla mój umysł i przypomina – dziś Twoje urodziny,
Chwała Panu!
Chwile później klęczę w kaplicy i dziękuje Bogu za dar
życia. Dziękuje za wszystkich ludzi i doświadczenia, za pomyłki i błędy. Za
wszystko to, co doprowadziło mnie do momentu, w którym teraz jestem. Mam w
sobie tyle wdzięczności, że nie potrafię o nic prosić. Nie proszę.
Na śniadanie jak zwykle owsianka i jajecznica. Dziś smakuje
lepiej, bo mama Eliza dodała boczek. Złota kobieta.
W przedszkolu postanawiam obdarować się radością dzieciaków,
więc kupuję im 48 lizaków. Cierpią na tym moje uszy, bo wrzask na widok lizaka
jest porównywalny z hałasem na koncercie rockowym.
Nie odmawiam sobie też przyjemności chłopięcych uśmiechów,
dlatego chłopacy z Oratorium dostają ode mnie buty. Tak się przejmują, że
dziękując nazywają mnie Madame.
Prezent dla mojej wspólnoty, gotowy był od wczoraj. Ciasto z
guavą – różowym owocem wielkości mandarynki.
Jak to bywa w Bożym świecie, im więcej dajesz, tym więcej
otrzymujesz.
Dostałam od Boga brata. Mieszkam z nim od ponad 9 miesięcy,
a czuję jakby to było od urodzenia. Rodziny się nie wybiera i ja też sobie Krzyśka
nie wybrałam. Denerwuje mnie czasem niesamowicie. Wiele razy już miałam ochotę,
rzucić go tym, co aktualnie miałam pod ręką. Ale jeśli mam być szczera to
nigdy, żadnego faceta nie obdarzyłam taką siostrzaną miłością jak jego.
Dostałam od Krzyśka zagadkę, której rozwiązanie doprowadziło
mnie do następnej i następnej i następnej. Ostatecznie w czerwonym jajku w
kurniku czekała na mnie mapa, która zaprowadziła mnie do prezentu, który
zakopany był w stosie kamieni.
Dostałam Judyth. Kobieta w kolorze kawy, o sercu wielkości
arbuza.
W Zambii nie ma tradycji obchodzenia urodzin. Nie ma
tradycji obdarowywania prezentami. Co więcej nie ma tradycji składania życzeń.
Przynajmniej nie w buszu. Ludzie i tak nie wiele mają, a jeśli już coś mają, to
i tak zwykle dzielą to z całą wioską. Tym bardziej starania Judyth ściskają
mnie dziś za gardło. Judyth ugotowała dla mnie kolacje, upiekła urodzinowy tort
i dała mi chitengę. Nie życzyła mi zdrowia i spełnienia marzeń, bo nikt tak nie
robi. Ona po prostu była i działała.
Wspaniały prezent dostałam wczoraj.
Pojechałam z Grace do szpitala. Korzystając z okazji poszłam
odwiedzić Safirę, którą kilka dni temu przywiozłam tu, gdy zaczęła rodzić.
Wchodzę na porodówkę i zastygam w szoku. Na sali pełno
murzyńskich białych niemowlaków. Dopiero po kilku tygodniach ich skóra nabiera
ciemnego koloru. Safira kładzie mi na rękach czterodniową istotkę, która wkłada
sobie palce do oczu, które wyglądają jak czarne guziki. Maleństwo przywiera do
mojego ciała. Słyszę głos Safiry: „ To jest też Twoja córka. Ma na imię Ilona.’
Dostałam życzenia.
Masę życzeń.
Od ludzi o których już prawie zapomniałam i od tych którzy
znają mnie od wielu lat. Od tych o których myślę codziennie i od tych co są ze
mną krótko, ale intensywnie. Od tych co byli kiedyś i od tych co są teraz.
Niesamowite ilu Was jest.
Chciałabym Wam wszystkim podziękować, ale gdy podzielę
‘dziękuję’ na sto części to straci swoją moc. Dlatego podziękuje za Was
wszystkich Bogu, a On pomnoży radość, którą mi dziś daliście.
To musiał być niesamowity dzień :) Życzę zdrowia, szczęścia i maksimum spełnienia w tym co robisz :)
OdpowiedzUsuńSpóźnione wszystkiego najlepszego Ilonka!
OdpowiedzUsuń