Od wtorku w Lufubu funkcjonuje study hall. To miejsce, do
którego dzieci z naszej wioski mogą przychodzić, żeby się uczyć. Szkoła nie
dysponuje książkami. Większość uczniów, ma problemy ze skompletowaniem
zeszytów. W naszej mini bibliotece w Don Bosco dzieciaki mogą wypożyczyć
podręczniki do 4 przedmiotów, z każdej klasy. Dodatkowo rozdajemy im kartki,
długopisy, ołówki i inne przybory. Po ostatniej zbiórce w Polsce mamy ich
pełno.
Popołudnie. Siedzę za biurkiem i wypożyczam książki.
Dodatkowo uczę trzech chłopaków z szóstej klasy geografii.
- Ile mamy kontynentów? – pytam.
Cisza jest moją odpowiedzią. Tłumaczę dwa razy różnicę
miedzy kontynentem, państwem i miastem i zadaje nowy pytania.
- Afryka i Zambia. Które z nich jest kontynentem?
- Afryka!! – odpowiadają chórem.
- Super! – odpowiadam i przybijam im ‘piątki’.
- Afryka i Namibia. Które z nich jest państwem?
- Afryka! – odpowiadają chłopcy, a mi ręce opadają do
podłogi.
Kręci mi się w głowie. Nie wiem czy to przez stwierdzenie
Feliksa, że Belgia jest miastem w Polsce, czy faktycznie coś jest nie tak.
Po czterdziestu minutach nauki, chłopakom jest wszystko
jedno, nawet Zambia może być kontynentem, bylebym tylko dała im już spokój. Mi
też jest już wszystko jedno, bo głowa boli co raz bardziej, a ciało mam jakby z
waty.
Wracam do domu i kładę się do łóżka. Nie wiem gdzie mam
termometr, ale to teraz nie jest ważne. Chodzi o to, żeby leżeć.
Po godzinie odnajduje termometr, który po zetknięciu z moja
pachą pokazuje 38,4. Po dwóch godzinach pokazuje już 39,1. Malaria? Znowu? Na
pocieszenie dostaje 2 litry
Coca Coli od Fathera Czestera. Dwa litry amerykańskiej, czarnej, gazowanej
trucizny, jeszcze nigdy nie smakowało tak dobrze i nie cieszyło tak bardzo.
Rano Judyth i Sokoni wybierają się na market do Kashi Kishi.
Zabieram się z nimi, żeby pójść do lekarza.
Szpital St. Paul założyły siostry polki 50 lat temu. To
tłumaczy płytki, które pokrywają sale dla chorych i kwiatki równo posadzone
wzdłuż łączników między częściami szpitala.
Po zbyt długim przesłuchaniu u lekarza i zbyt długim
czekaniu na wyniki badania krwi, dowiaduje się, że to nie malaria. Czuję jakby
moje ciało złożone było tylko z głowy, która teraz jest wielkim drgającym
bębnem. Pozostałość z dzieciństwa – płacz przy wysokiej temperaturze, okazuje się
być świeżym zwyczajem. Siadam ponownie w gabinecie lekarza ze łzami w oczach i
z głosem obrażonej ośmiolatki mówię „To nie malaria”. Lekarz bazgrze coś w
zeszycie, który pełni rolę karty pacjenta. Gdy stawia kropkę, ja ryczę już w
najlepsze, biorę zeszyt i łkając odpowiadam „Thank you”.
Idę do domu sióstr pchana siłą wiatru. Pan murzyn zaprasza
mnie na shimę – myśli, że płacze z głodu. To musi być dla niego niecodzienny
widok – zaryczana biała dziewczyna.
Dom sióstr obrasta w Polskość. Nawet spod gorączki
dostrzegam krzaczki przystrzyżone z linijką i kwiaty kolorami posadzone wzdłuż
ścieżek. W środku pachnie czystością i świeżo upieczonym ciastem. Słońce, które
przebija się przez białe firanki, oświetla owoce w koszykach. Placówka założona
przez Polki.
Siostra Marcy prowadzi mnie do lewego skrzydła domu.
Odosobnione i ciche miejsce. Nie ma takiej rzeczy, o której marzę teraz
bardziej, niż właśnie o tym pokoju, do którego mnie zaprowadziła. Błękitne ściany
przypominają niebo, a łóżko dokładnie wie jak otulić moje zmęczone ciało.
Siostra przynosi mi sok, ze szklanką położoną na równo ułożonej serwetce i
świeże ciasto, którego wiem, że nie dam rady zjeść, ale wystarczy że pachnie.
I to uczucie…
W Lufubu otaczają mnie mężczyźni. Niczego im nie zarzucam,
ale mężczyzna nie potrafi okazać tego ciepłego matczynego uczucia troski.
Naprawdę nie lubię, gdy ktoś się nade mną użala i sto razy pyta się jak się
czuję. Ale już tak dawno nie słyszałam tej nutki zmartwienia w kobiecym głosie.
Tego namawiania „Ilona musisz coś zjeść, przecież jesteś chora”. Chyba nawet
specjalnie powiedziałam, że nie chcę, żeby siostra jeszcze raz mnie namówiła.
Wieczór. Wracam do Lufubu. Czuję się tak przytłoczona
gorącem, które uderza z mojej głowy, że ignoruje pytających się o moje zdrowie.
Chce do łóżka. Temperatura 39,6.
W Zambii dawki leków, przydzielane są jak dla konia. Wieczór
wcześniej wzięłam polski lek przeciwgorączkowy i temperatura spadła z 39 na
38,2. Teraz po godzinie od zażycia zambijskich tabletek temperatura z 39,6
spadła do 36,8! Skutkuje to kołowrotkiem w głowie i energią motyla, ale
przynajmniej w głowie nie spala mi się tona węgla.
To zadziwiające jak czasem rzeczy z pozoru złe, mogą
przynosić radość. Jak Bóg ze wszystkiego czyni dobro. Nie jest przyjemnie być
chorym. Ale to uczucie opieki sióstr; ten dzień w łóżku, w którym czytam
książki, pisze maile, śpię kiedy tylko poczuje się gorzej; ten dzień, w którym
nikt niczego ode mnie chce.
„Pan mym pasterzem nie brak mi niczego.”
Jasne że mi brak. Dziś brak mi zdrowia. Brak mi kawy na
ogródku z moją mamą. Brak mi rozmów z Irką do świtu. Brak mi śniegu, który
skrzypi pod butami. Brak mi tramwaju wypełnionego ludźmi. Brak mi nawet pizzy i czekolady z okienkiem. Ale żadna z
tych rzeczy nie przysłania mi dobra, które widzę.
Nie brak mi NICZEGO, co mogłoby zabrać mi radość, która
dostaje od Boga.
"Na niwach zielonych pasie mnie, nad wody spokojne prowadzi mnie..." Tak sobie nuciłam kiedy czytałam powy ższy post. Życzę zdrowia i dużo szczęścia. Nie znam Cię wcale, zaglądam tylko kiedy mogę na twojego bloga i myślę, że jesteś wspaniałą kobietą- tak trzymaj :) Nie zniechęcaj się geografią, sama mam w poniedziałek ciężki sprawdzian i uczę się do niego już tyle, że sama nie wiem gdzie szukać Wisły w Polsce.. czy coś ;)
OdpowiedzUsuń