Tydzień misyjny w Lufubu.
Pierwsze trzy dni to czas dla dziewczyn.
Schodzą się te małe, co dopiero uczą się jak napisać własne
imię i te, których klatka piersiowa rośnie z tygodnia na tydzień. Przychodzą
te, co już uczą się w liceum i te, które nie mogą zapamiętać tabliczki
mnożenia. Siedemdziesiąt dwie rozkrzyczane, pewne siebie murzynki. Naturalne w
swoich ruchach i swobodne w mowie.
Rekolekcje dla Zambijczyków, które organizują Polacy,
prowadzi dwóch Peruwiańczyków. Father George i Father Antonnio, którzy nie
potrafią zapamiętać mojego imienia, więc mówią do mnie Fiona. Od wczoraj nawet
siostra Fiona, gdyż twierdzą, że powinnam zostać misjonarką na stałe.
Pomaga im trzech Zambijczyków. Chłopacy są kandydatami na
przyszłych salezjanów. Zostają w Lufubu do września. Dzięki ich obecności,
pierwszy raz na swojej misji usłyszałam od Fathera zdanie „ Ilona nie musisz,
się tak angażować w rekolekcje, niech się chłopaki wykażą.” To zdanie dało mi
czas. Czas żeby pośpiewać z Precious, żeby wysłuchać historii Moureen, żeby
zjeść z jednego talerza z Agnes, żeby porozmawiać z Cristabel. Czas w którym,
mogę się cieszyć ich obecnością i co raz bardziej rozumieć, jak one wszystkie
są dla mnie ważne.
Kolejne trzy dni to czas dla chłopaków. Dla chłopaków,
którzy nie dyskutują tylko idą od razu na pięści. Dla tych, co myślą jakby tu
zrobić proce z kija i dla tych, którzy kombinują jak poderwać dziewczyny. Dla
chłopaków, którzy jak nie złowią ryby i nie trzasną pięścią w stół to się czują
nie swojo. Cała masa iosiemdziesięciu twardzieli, każdy silniejszy od drugiego,
szybszy od trzeciego i sprawniejszy od czwartego. Zambijskie chłopaki z buszu,
którym można dać kija i wysłać ich na wojnę, spokojnym że przeżyją.
Jak dobrze czuję się w ich towarzystwie, wiem tylko ja. Nie
porównam tego do ryby w wodzie, bo woda dla ryby jest naturalnym środowiskiem,
a dla mnie Afryka nie.
Czuję się z nimi jak z kumplami, których mogę trzasnąć w
plecy, i jak z braćmi, którzy mnie denerwują. Jak z przyjaciółmi z którymi chce
rozmawiać i jak z dziećmi, które wymagają opieki. Lubię ich. Najbardziej
szczerym i prostym sposobem, w jaki można wyrazić to uczucie.
Na półmetku rekolekcji wyjeżdżamy nad jezioro do Kashi Kisi.
80 kilometrów ,
164 młodych, rozwrzeszczanych murzynów, 3 Salezjanów, 1 Polka. Wciśnięta na
przyczepie ciężarówki, pomiędzy czekoladowymi ciałami, nie muszę trzymać
równowagi, bo nie mam miejsca żeby ruszyć stopą, a co dopiero żeby upaść.
Za to na miejscu, w wodzie, całą swoją siłą, staram się
utrzymać na powierzchni, duszona z każdej strony przez dzieciaki. Po piętnastu
minutach wychodzę zmęczona, jakbym przebiegła maraton. Jak worek ziemniaków
upadam na glebę ze słowami „ale jestem głodna.” Jak w takim momencie zachowują
się prawdziwi mężczyźni? Składają grosik do grosika, aż w całości nie uzbierają
2 Kwacha i kupują mi orzeszki ziemne. Smażone, solone! I jak ich nie kochać?
- Księże jakie wrażenia po tygodniu z naszymi dzieciakami? –
pytam Fathera Antoniego, który od siedmiu lat pracuje w stolicy.
- Your
children are awesome! – odpowiada.
Nasze dzieciaki są trudne. Nie zachowują się na wzór
polskiego dobrego wychowania. Gdy zabraknie im słów – biją się. Kłamstwo jest
dla nich tak samo naturalne jak prawda. Dla większości świat zamyka się za
zakrętem Lufubu. To dzieci które nie podróżują samochodami, nie oglądają
wieczorynek, nie chodzą na basen, nie umawiają się z przyjaciółmi, nie jeżdżą z
rodzicami do centrów handlowych na zakupy. Nasze dzieciaki są w europejskim
mniemaniu - dzikie, ale przede wszystkim są AWESOME.
To dzieci nieskażone grami komputerowymi, niezamknięte w
sieci Internetu, nieprzytwierdzone to telewizora. Wszystko co robią wypływa z
ich natury, z tego jakie są. Jeśli krzyczą – to krzyczą. Jeśli są złe – to są
złe. Jeśli się cieszą – to się cieszą. Jeśli coś im się nie podoba, to nie będą
tego ukrywać, ale jeśli im się spodoba to ich radość zarazi też Ciebie.
Codziennie dostaje od nich lekcję samej siebie.
Abram Chola w nowych ciuszkach |
Ludzi w truck'u liczymy na tony |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz