04:40 dzwoni budzik. Jak w letargu podnoszę się z łóżka.
Upycham rzeczy to plecaka. Obładowani jak wielbłądy ładujemy się do taksówki.
Bus station to pole do popisu dla miejscowych rabusi. Kierowca trzy razy
upomina nas, żebyśmy mocno trzymali torby z przodu.
Start podróży – około 06.00 – bo nic nie może być
punktualnie.
Tanzania z perspektywy autobusu urzeka podobnie jak z
pociągu. Droga asfaltowa to spirala pomiędzy górami. Porastają je baobaby,
która wyglądają jakby miały zaraz obudzić się z długiego snu i otworzyć oczy.
Ogromne drzewa wielkości domów, których sam cień daje poczucie bezpieczeństwa i
spokoju.
Pięć godzin podróży za nami, a ja zakochuje się na nowo. Za
oknem stado antylop, przecinają biało-czarne zebry. Żyrafa chowa głowę w
liściach drzew, a słonie ignorują wszystko i wszystkich wkoło - po prostu idą.
W Afryce nie trzeba się martwić o jedzenie podczas podróży.
Postój działa jak lep na machu na miejscowych handlarzy. Otwieram oczy z półsnu
i widzę jak banany, orzechy, kokosy, napoje, a nawet buty cisną się do szyby.
Falują na murzyńskich głowach jak na wzburzonym morzu. Nic nie spada na ziemię.
Nie wiem czy nasz kierowca jest równie podpity, jak inni
pasażerowie, ale ma wyjątkowy „luz” w prowadzeniu. Zakręty nad przepaściami gór
to żaden powód, żeby zwolnić, podobnie jak dziury w asfalcie czy drzewa, która
wrastają w drogę. Jedna z gałęzi wbija się w szybę i zalewa mnie i Beti szkłem.
Po za Agatą i Krzyśkiem nikt się specjalnie nie przejmuje. Kierowca nie
zwalnia. Zmieniam miejsce na towarzystwo jakiegoś Ugandyjczyka, który straszy
mnie niebezpieczeństwem, jakie panuje na granicy, czyli miejscu gdzie mamy
spędzić noc.
W dzieciństwie gdy bałam się ciemności, zakrywałam sobie
uszy pościelą i zamykałam czy. Myślałam wtedy, że nawet jeśli coś mi się
stanie, to chociaż nie chce tego widzieć i słyszeć. Teraz robię dokładnie to
samo. Owijam sobie chitengę wokół głowy, wciskam ją w uszy i zamykam oczy. Nie
chce patrzeć, jak nasz autobus wpada w przepaść, albo zderza się z
przeciwległym pojazdem.
Żyje. Kilku godzinne spóźnienie wysadza nas o 1.00 w nocy na
granicy tanzanisjko-zambijskiej. Po kilku negocjacjach, z bezradnością w oczach
udaje nam się znaleźć nocleg. Standard afrykański – ważne że jest łóżko.
Agata budzi się z mocnym postanowienie zmycia z siebie
wczorajszej podróży. Poszukuje prysznica, pyta właściciela o shower (pl. prysznic).
W odpowiedz słyszy:
- Shower? No problem!
Właściciel zabiera wiadro z naszego pokoju, napełnia je
ciepłą wodą i dumny daje Agacie „prysznic w wiadrze”. Duma wypełnia i nas, gdy
umyte (ja nawet z mokrą głową) patrzymy w wiadro, które nie jest puste.
Starczyło wody dla nas trzech, a nawet zostało dla Krzyśka.
Kolejną podróż autobusem rozpoczynamy o 17.00, czyli z trzy
godzinnym spóźnieniem. Dystans 600km pokonujemy inną trasą, która liczy sobie 1100 km . Po co prosto, jak
można utrudnić? O 4.00 nad ranem jesteśmy w Mansie.
Dzięki Boże.
Uwielbiam twojego bloga. :) I zazdroszczę Ci. A ja tu się codziennie martwię tylko studiami i co potem.. A to taka głupota tak na prawdę..
OdpowiedzUsuń