DALA DALA
Dala dala to środek transportu za 2.000szylingów (1 $) w
odległości 60km. Dlaczego tak tanio? Bo w cenie wliczone są warunki.
Dala dala to przyczepa, przykryta gumową plandetką. Wchodzę
do środka, zginam ciało w pół i jeszcze chaczę głową o dach. Siadam na ławce,
która sięga mi trochę ponad wysokość stopy i nie ruszam się przez kolejne dwie
godziny podróży, ściskana z każdej strony przez inne ludzkie ciała.
Dala dala to mix kulturowy zamknięty w sześciu metrach
kwadratowych. Kobiety, których warstwy chust powodują, że wyglądają jak stojaki
na ubrania, dzieci kucające na ziemi, które przypominają porcelanowe lalki, rastamani
falujący z rytmem jazdy pojazdu i my Polacy, których oczy wytrzeszczają się
bardziej za każdym zakrętem.
Turyści w większości nie korzystają z tego środka
transportu, bo długo, ciasno i jak sami tubylcy mówią ‘nigdy nie wiesz, kto się
dosiądzie i z czym”. Dla nas to najlepsza opcja – tanio, egzotycznie, a przede wszystkim
realistycznie.
W mieście odnajdujemy koszulkę z napisem ‘ przeżyłem dala
dala’. Zrozumie ten kto podróżował.
W dala dala |
KIZIMKAZI
Południe Zanzibaru mniej skażone turystyką wita nas dziczą.
Martwy sezon sprzyja poczuciu, że jesteśmy jedynymi białymi w okolicy.
Po krótkich negocjacjach, jeszcze przed zachodem słońca, stajemy
się właścicielami domku upchniętego między baobaby i palmy z widokiem na ocean.
Następnego dnia dociera spóźniona reszta towarzyszy –
Kizimkazi poznajemy w dziewiątkę.
Widok z domku |
dzieci są wszedzie |
ODPŁYW
Wczoraj wieczorem pływałam w tym samym miejscu, w którym
teraz stoję. Wczoraj wieczorem zmagałam się tu z falami, nie mogłam dosięgnąć
stopami dna. A teraz stoję w tym miejscu, a woda sięga mi ponad stopy. Odpływ.
Zdawałam sobie sprawę ze zjawiska przypływu i odpływu, ale żeby aż tak? W
przeciągu kilku godzin woda cofa się o 500metrów, potem wraca na chwilę, znowu
się cofa, znowu wraca. Chodzę po dnie oceanu, patrzę na ludzi spacerujących
koło mnie i wydaję mi się jakbyśmy byli Narodem Wybranym, który ucieka po dnie
Morze Czerwonego.
Odpływ jest jak menu dla mieszkańców Kizimkazi. Idą z
wiadrami na głowach i zbierają przeróżne gatunki ryb. Dzieciaki biegają z
płaszczkami, które przypominają talerze. Sardynki, ośmiornice, kraby i pełno
innych, których nazw nie znam, a każde mnie zadziwia.
Mały chłopiec biegnie za mną i krzyczy „ Be carefull!/ bądź
ostrożna!” Krzyczy bo moje stopy wykonują slalom między rafą koralową. Woda ma
kolor powietrza, więc łatwiej mi nie wdepnąć w jeżowce. Kolorowe rybki okrążają
moje łydki, a dzieciaki starają się je złowić. Wilgoć powietrza sprawia, że
oddychanie jest dla mnie większym wysiłkiem, niż bieganie po brzegu. Włosy nie
schną od kilku godzin. Woda miesza się z niebem. Zapach zależy od wiatru - raz
dusi zapachem ryb, za chwilę orzeźwia oceaniczną bryzą, a we wszystkim czuć
słońce.
Menu na dnie oceanu |
ryba jak codzień |
DELFINY
Przeżywam stan ducha, w którym największym problemem staje
się dokonanie wybory – czy bardziej zachwyca mnie żyrafa czy delfin?
Gdy zobaczyłam tego łaciatego czworonoga, z szyją dłuższą od
drzewa, pomyślałam że nic nie zachwyci mnie już bardziej. Teraz doznaję nowego
wstrząsu – widzę delfiny. I nie patrzę na nie z okna pociągu, albo siedząc na
widowni w Aquaparku. Ja z nimi pływam. Oddycham przez plastikową rurkę, pół
twarzy zaklejają mi okulary. Patrzę w dół i kilka sekund wydłuża się w
nieskończoność, która umiera w mojej pamięci na zawsze. Pode mną przepływa
gromada delfinów. Zwierzęta idealnie współgrają z harmonia wody. Tańczą pośród
fal i perfekcyjnie dopasowują się do każdej kropli wody. I ten dźwięk. Dźwięk
którego nigdy nie powtórzę, który niczego innego mi nie przypomina. Mogłabym go
nazwać piskiem, ale to nie to. To nie jest śpiew, kwik, ani świergot. To jest
mowa delfinów, tak inna od każdego innego dźwięku, który kiedykolwiek odebrały
moje uszy.
Na lądzie wolę żyrafy, ale na wodzie zdecydowanie delfiny.
PARADISE
- Ally jakie masz dla nas atrakcje na dziś? – pytam
właściciela naszego domku. Zupełnie nie podejrzewam, że postara się coś dla nas
zorganizować. Zwyczajnie go zagaduje.
- Jest jedno miejsce – to raj! Powiedźcie kiedy będziecie
gotowi wypłynąć!
Nie obeszło się bez negocjacji. Nauczeni krótkim
doświadczeniem, zbijamy każdą cenę o połowę. Nie ma sezonu – możemy sobie na to
pozwolić.
Ally zaprasza nas do drewnianej łodzi, która przez dwie
godziny kołysze nas na oceanicznych falach.
Zahipnotyzowani jednostajnym rytmem podróży, budzimy się w
okrzykach Ally’ego, który pokazuje nam cel wyprawy.
To ptaki, które jeden obok drugiego unoszą się na wodzie.
Całe stado białych mew, które jak na wystrzał unoszą się w górę w momencie, w
którym przybliżamy się do brzegu. Ptaki odsłaniają nam wyspę wielkości boiska
do siatkówki. Jest tak mała, że mocniejsze fale z jednej strony, uderzają o te
nadchodzące z przeciwnej. Jedynymi mieszkańcami są białe kraby, które trudno
dostrzec - ich kolor doskonale ukrywa je w śnieżnym piasku. To jedno z tych
miejsc, o których nawet nie marzysz, że istnieje. Stoję na wyspie i czuje się
lekka jak mewy, które szybują nad moją głową. Woda i piasek są delikatne jak
bawełna, powietrze zdmuchuje je ze skóry.
Ally zabarwia całość, gdy wyjmuje z łodzi ananasy i kokosy.
Taki deser, gdy bardziej słodko być już nie może.
Jak bardzo kocha nas Bóg, że daje nam tak piękny świat.
IMPREZA
Ally ma dla nas kolejną niespodziankę – miejscowa impreza.
Wyobraźnia przynosi mi wizję tańczących Masajów wokół ognia,
specjalnie dla turystów, żeby zrobić wielkie show. Jak bardzo się mylę.
Ally z kolegami ładują nas do ciemnego busa i zapewniają, że
za 5 minut będziemy na miejscu.
- Pilnujcie swoich nerek – żartuję, choć otoczka sytuacji
dokładnie takie wizje przywodzi mi na myśl.
Wysiadamy w buszu, za wioską, w ciemności. Ally prowadzi nas
pomiędzy mury. Czekam aż zza rogu wyskoczą uzbrojeni w noże murzyni, gotowi
zająć się naszymi wątrobami.
Murzyni faktycznie są, ale zamiast noży w rękach trzymają
bębny, skrzypce, patyki, gruchawki i wszystko, co potrafi wydać dźwięk. Siedzą
wokół niskiego stoły, na którym pokaźna murzynka trzęsie pośladkami, jakby były
z galarety.
Pomieszczenie pokrywa kilka blaszanych daszków. Na środku
wielka palma, której liście stanowią wydłużenie sufitu. Nieśmiałe żarówki
malują cienie za ludźmi, którzy przyszli odprężyć się tu w sobotni wieczór. Za
nimi tydzień połowu ryb, handlu owocami, pracy na polu. Wszyscy poruszają się w
rytm muzyki. Muzyki która unosi to miejsce, daje mu życie i wypełnia mózgi, tak
że sposób myśleć o niczym innym.
Nie wiem gdzie Beti nauczyła się tak tańczyć, ale murzynka
tańcząca wokół krzeseł przepasa jej biodra chustą i teraz razem kręcą nimi do
ziemi. Ally ciągnie nas na środek i wspólnie bujamy się wokół muzyków. Bez
stresu. Bez patrzenia, że biali przyszli. Bez popisu przed turystami.
Naturalnie, swojsko, afrykańsko – cudownie.
Wracamy o własnych siłach, z nerkami na swoim miejscu. Przez
drogę, dla której jedynym światłem są gwiazdy oddalone o miliony mil. Otoczeni
dzikością miejsca, upici muzyką. Po prawdziwej imprezie w rytmie swahili.
Ally - wariat |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz