28.08
Budzą się we mnie instynkty koczownika. Skradam się powoli
na w pół zgiętych kolanach w kierunku mojej ofiary. Płynnym ruchem podchodzę,
co raz bliżej i bliżej. Rzucam się do ataku jak wygłodniałe zwierzę i łapie ją
za nogę. Kura skrzeczy i macha zawzięcie skrzydłami, a jej wypadające pióra
łaskoczą mnie po twarzy. Przygniatam ją drugą złapaną kurą i trzecia i czwartą.
Wrzucam je zdecydowanym ruchem do bagażnika samochodu.
Kura wstaję. Patrzy się na mnie jednym okiem. Rozchyla dziób
na szerokość paznokcia i wydaje z siebie zduszony dźwięk, który zaciska mi
gardło. Udaje jej się wzbudzić we mnie wyrzuty sumienia, ale obydwie wiemy, że
w kurniku została jeszcze setka jej sióstr i braci. Czeka ich ta sama
przyszłość. Cała rodzina trafi dziś do Pani z Kongo.
Słońce wisi pionowo nad naszymi głowami. Strzela promieniami
we mnie i w Judy. Ochrania nas niewielki cień, który rzuca masywny bananowiec.
Ochrania nas pole, które daje dużo przestrzeni. Kury znajdują się w gorszym
położeniu. Nie potrafią osłonić się od strzałów słońca. Przestrzeń wokół jednej
kury siedzącej w bagażniku, wypełnia ciało drugiej i trzeciej. Cztery z nich
poddały się i służą teraz jako dywan dla pozostałych. 110 kur upchniętych na
5metrach kwadratowych. Moje ręce jej tam upchały.
Każda minuta spóźnienia Pani z Kongo może być ostatnią dla
kury. Od 120 minut wpatrujemy się z Judy w rzekę, która dzieli Zambię od Kongo.
Od 120 minut wpatrujemy się w ludzi, którzy ładują na łodzie rzeczy, aż jedyne
puste miejsce na burcie pozostanie na cztery stopy. Dwie stopy należą do osoby,
która wiosłuje, dwie stopy do osoby, która trzyma ładunek, aby nie wpadł do
rzeki. Niektóre łodzie wymagają jeszcze dwóch stóp, które za pomocą „tego co
aktualnie było pod ręką” wylewają wodę za burtę. Przemytnicy upychają rzeczy na
łódce, dopóki woda delikatnie nie zaczyna prześlizgiwać się do środka. Tak, to
jest przemyt. Dziś ja biorę w nim udział.
Dźwięki muzyki country odbijają się we wnętrzu samochodu.
Popołudniowe słońce wyciąga mi z głowy setki myśli. Machająca ręka niebieskiej
Pani, która stoi na poboczu sprowadza mnie na ziemie.
„Prawo jazdy proszę”- mówi policjantka w peruce. Chwila
zawieszenia w głowie- serio? kontrola w Zambii?
Dobrze wiem, że nie wzięłam prawo jazdy, dlatego nie
marnując czasu przyznaję się do błędu. „Proszę wysiąść”- słyszę i nadal jestem
zdziwiona.
Popołudniowe słońce wraca do swojej roli. W mojej głowie,
jak klatki filmowe przesuwają się obrazy- mnie siedzącej w afrykańskim
więzieniu.
Murzyn postury goryla, mówi formułkę nauczoną w szkole
policyjnej i grozi mandatem. Połowy z jego wykładu nie rozumiem. Uśmiecham się
jak najniewinniej potrafię i ckliwym głosem mówię „Przepraszam, nie wiem jak to
się stało”. (Nawet w Zambii hipokryzja mnie nie omija). Odjeżdżamy w
nienaruszonym stanie.
Pani z Kongo za kury zapłaciła w dolarach. Podążam za
Dawidem, który ma mi pomóc wymienić pieniądze na kwacha- afrykańską walutę. Nie
wiem dlaczego liczyłam, że wymienimy pieniądze w kantorze. Połowę sumy zamieniamy
w sklepie spożywczym, po którym biegają kury. Drugą połowę w sklepie oblepionym
butami. „Ciekawe ile z butów nie ma pary?”- myśli przeszkadzają mi w rachunku.
Ja, Dawid, sprzedawca butów i koleś z powietrza, liczymy wymiętolone banknoty
rzucone na obuwie. Liczymy w czwórkę, jedna osoba mogłaby to zrobić zbyt szybko
i zbyt dokładnie. „Nie zgadza się”- mówi Dawid, a ja wyciągam pieniądze spod
klapek. Sprzedawca butów dokłada swoją kupkę, którą dokładnie przeliczył na
adidasach. „Zgadza się”- mówię i daję dolary sprzedawcy.
Mój kaszel, który odbiera nocami sen mi i moim
współmieszkańcom, zmusił mnie, aby poszłam do lekarza. Pomógł mu w tym ksiądz
Czesiek, bo ja nie byłam zbyt chętna.
Wchodzę do szpitala, który wygląda zdecydowanie lepiej niż
ten poprzedni. Słońce wpadające przez szyby w oknach, oświetla biało-zielone
ściany. Zapisuje na zeszycie moje imię i nazwisko, bo lekarz nie potrafi go
powtórzyć.
Siedzimy naprzeciw siebie na małych krzesłach obrotowych.
- Dlaczego Pani tu przyszła?- słyszę pytanie płynące z ledwo
rozchylonych warg, które mieszczą się na kamiennej twarzy lekarza.
- Mam kaszel.
- Bóle głowy?
- Nie.
Lekarz wypowiada zdanie, którego nie rozumiem. Proszę aby
powtórzył, a on odwraca się do siostry i pyta:
- Mamy jakiś syrop na kaszel?
- Nie, nie mamy.
Pomarszczona twarz odwraca się znowu w moją stronę:
- Nie mamy żadnego syropu na kaszel. Mogę dać Pani jakieś
tabletki.
Od kilku sekund wpatruje się w „jakieś’ tabletki. Czy
powinnam połknąć lek przesypany z dużego pudełka do małego foliowego woreczka?
Czy posłuchać lekarza, który nie osłuchał mnie, a ni nawet nie zajrzał do
gardła? Czy tabletki bez ulotki są godne zaufania? Robię sobie herbatę z
cytryną, którą zerwałam z drzewa pod domem i idę spać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz