“…Bunda
Maxwell – present, Mwewa Justice – present, Chibie Moses – present…”
To chłopcy obecni na treningu piłki nożnej.
Dziewczynki siedzą przede mną na ziemi. W pomieszczeniu
panuje półmrok. Ostatnie promienie słoneczne, które wpadają do sali, zatrzymują
się na ciemnej skórze murzynek.
Bavery pcha się w stronę okna. Nie marnuje resztek światła,
dzięki którym odróżnia brązową kredkę od czarnej. Warkoczyki na jej głowie
wyglądają jak pełzające węże. Podarta sukienka i dziurawe buty
przypominają mi, że Bavery mieszka w Zambii. Jej oczy, usta, nos układają się w
twarz o amerykańskim wyrazie. Mogłaby się przebrać i prowadzić galę rozdania
Oskarów. Czy ona wie jaka jest ładna?
Stukanie w sufit, rozpędza obraz Bavery, która wysiada z
białej limuzyny. Dźwięk jest co raz gęstszy. Wydaje się jakby ktoś rozsypywał
ryż na dachu. Wyglądam za okno. Moje serce osiąga stan przedzawałowy. Tylko
drzwi, których zamek otwiera się za siódmym razem, dzielą mnie od…otwieram
drzwi za pierwszym razem…od DESZCZU!
Stoję na twardej jak blacha ziemi z rękami wyciągniętymi do
nieba. Wraz z oczami zamykam wszystkie zmysły. Zostaje tylko czucie. Mokre
krople kłują mnie w skórę. Gęste powietrze ciąży mi na barkach.
Czuję wbijający się we mnie kasztanowy wzrok. Odnajduję oczy
Bavery, które mówią do mnie: „Nie dość że biała, to jeszcze wariatka.”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz