01.09
Dziś chce być sama.
Biorę rower i jadę prosto afrykańską drogą. Gdziekolwiek.
Wyjeżdżam na asfalt. Pan jadący za mną zagaduje mnie jak
tylko może. Dziesięć naciśnięć na pedał i znam jego wszystkie podstawowe dane.
Zaczyna opowiadać o uprawie pola, ale miesza angielski z Bemba, więc nie
wszystko rozumiem. Jedzie do Kazembe, a ja Gdziekolwiek, więc zostawiam go na
zakręcie.
Znowu sama, zaciskam mocniej dłonie na kierownicy. Koła
topią się w piasku, który o zachodzie słońca jest jeszcze bardziej czerwony.
Przejeżdżam przez dźwięki szumiącej rzeki. Macha do mnie tuzin pojedynczych rąk.
Druga ręka w tym czasie pierze i myję naczynia. Afrykański zbiornik wodny to
kultowe miejsce każdej wioski. W ciągu dnia przewijają się przez niego wszyscy
mieszkańcy.
Droga pod górkę. Fruwający piasek zatyka moją zasapaną krtań.
Tracę możliwość odpowiadania na pozdrowienia. Zatrzymuje się, aby złapać oddech
i rozglądam się po okolicy. Z betonowego sześcianu przykrytego słomą wybiega
Joseph. Chwyta rower, na którym pewnie jeździli jego pradziadkowie i pędzi w
moja stronę. Jednośladowy złom pozwala nam osiągnąć prędkość chodu. Pozwala też
trzem dziewczynką dotrzymywać nam towarzystwa.
Na końcu drogi pojawia się kościół, który strzegą rzędy
wysokich palm. Kieruję wzrok na Panią z garnkami na głowie. Kobieta zaprasza
mnie do bambusowej altanki. Stoimy z moją gromadką pod zadaszeniem z liści
bananowych. Miejsca siedzące zajęła już inna gromadka dzieci- jedno kaszle,
drugie żuje jakiś plastik, trzecie ma kilka miesięcy i malarie. Pomarszczone
murzynki lepią ciasto w nieforemne kulki. Układają je na blaszce, którą
stawiają na pół metrowych sciankach z cegieł. Pod konstrukcją zarzą się węgle.
Zadaje moje ulubione pytanie- „Ile ma Pani dzieci?”. W
odpowiedz oczekuję przynajmniej ośmiu, a tu tylko troje.
Na pożegnanie dostaje zaproszenie na jutrzejsze popołudnie.
Odstawiam rower i myślę o moim ‘samotnym’ popołudniu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz