piątek, 19 kwietnia 2013

Zanzibar - Kizimkazi


DALA DALA

Dala dala to środek transportu za 2.000szylingów (1 $) w odległości 60km. Dlaczego tak tanio? Bo w cenie wliczone są warunki.
Dala dala to przyczepa, przykryta gumową plandetką. Wchodzę do środka, zginam ciało w pół i jeszcze chaczę głową o dach. Siadam na ławce, która sięga mi trochę ponad wysokość stopy i nie ruszam się przez kolejne dwie godziny podróży, ściskana z każdej strony przez inne ludzkie ciała.
Dala dala to mix kulturowy zamknięty w sześciu metrach kwadratowych. Kobiety, których warstwy chust powodują, że wyglądają jak stojaki na ubrania, dzieci kucające na ziemi, które przypominają porcelanowe lalki, rastamani falujący z rytmem jazdy pojazdu i my Polacy, których oczy wytrzeszczają się bardziej za każdym zakrętem.
Turyści w większości nie korzystają z tego środka transportu, bo długo, ciasno i jak sami tubylcy mówią ‘nigdy nie wiesz, kto się dosiądzie i z czym”. Dla nas to najlepsza opcja – tanio, egzotycznie, a przede wszystkim realistycznie.
W mieście odnajdujemy koszulkę z napisem ‘ przeżyłem dala dala’. Zrozumie ten kto podróżował.
W dala dala


KIZIMKAZI

Południe Zanzibaru mniej skażone turystyką wita nas dziczą. Martwy sezon sprzyja poczuciu, że jesteśmy jedynymi białymi w okolicy.
Po krótkich negocjacjach, jeszcze przed zachodem słońca, stajemy się właścicielami domku upchniętego między baobaby i palmy z widokiem na ocean.
Następnego dnia dociera spóźniona reszta towarzyszy – Kizimkazi poznajemy w dziewiątkę.

Widok z domku

dzieci są wszedzie


ODPŁYW

Wczoraj wieczorem pływałam w tym samym miejscu, w którym teraz stoję. Wczoraj wieczorem zmagałam się tu z falami, nie mogłam dosięgnąć stopami dna. A teraz stoję w tym miejscu, a woda sięga mi ponad stopy. Odpływ. Zdawałam sobie sprawę ze zjawiska przypływu i odpływu, ale żeby aż tak? W przeciągu kilku godzin woda cofa się o 500metrów, potem wraca na chwilę, znowu się cofa, znowu wraca. Chodzę po dnie oceanu, patrzę na ludzi spacerujących koło mnie i wydaję mi się jakbyśmy byli Narodem Wybranym, który ucieka po dnie Morze Czerwonego.
Odpływ jest jak menu dla mieszkańców Kizimkazi. Idą z wiadrami na głowach i zbierają przeróżne gatunki ryb. Dzieciaki biegają z płaszczkami, które przypominają talerze. Sardynki, ośmiornice, kraby i pełno innych, których nazw nie znam, a każde mnie zadziwia.
Mały chłopiec biegnie za mną i krzyczy „ Be carefull!/ bądź ostrożna!” Krzyczy bo moje stopy wykonują slalom między rafą koralową. Woda ma kolor powietrza, więc łatwiej mi nie wdepnąć w jeżowce. Kolorowe rybki okrążają moje łydki, a dzieciaki starają się je złowić. Wilgoć powietrza sprawia, że oddychanie jest dla mnie większym wysiłkiem, niż bieganie po brzegu. Włosy nie schną od kilku godzin. Woda miesza się z niebem. Zapach zależy od wiatru - raz dusi zapachem ryb, za chwilę orzeźwia oceaniczną bryzą, a we wszystkim czuć słońce.

Menu na dnie oceanu


ryba jak codzień
DELFINY


Przeżywam stan ducha, w którym największym problemem staje się dokonanie wybory – czy bardziej zachwyca mnie żyrafa czy delfin?
Gdy zobaczyłam tego łaciatego czworonoga, z szyją dłuższą od drzewa, pomyślałam że nic nie zachwyci mnie już bardziej. Teraz doznaję nowego wstrząsu – widzę delfiny. I nie patrzę na nie z okna pociągu, albo siedząc na widowni w Aquaparku. Ja z nimi pływam. Oddycham przez plastikową rurkę, pół twarzy zaklejają mi okulary. Patrzę w dół i kilka sekund wydłuża się w nieskończoność, która umiera w mojej pamięci na zawsze. Pode mną przepływa gromada delfinów. Zwierzęta idealnie współgrają z harmonia wody. Tańczą pośród fal i perfekcyjnie dopasowują się do każdej kropli wody. I ten dźwięk. Dźwięk którego nigdy nie powtórzę, który niczego innego mi nie przypomina. Mogłabym go nazwać piskiem, ale to nie to. To nie jest śpiew, kwik, ani świergot. To jest mowa delfinów, tak inna od każdego innego dźwięku, który kiedykolwiek odebrały moje uszy.

Na lądzie wolę żyrafy, ale na wodzie zdecydowanie delfiny.




PARADISE

- Ally jakie masz dla nas atrakcje na dziś? – pytam właściciela naszego domku. Zupełnie nie podejrzewam, że postara się coś dla nas zorganizować. Zwyczajnie go zagaduje.
- Jest jedno miejsce – to raj! Powiedźcie kiedy będziecie gotowi wypłynąć!
Nie obeszło się bez negocjacji. Nauczeni krótkim doświadczeniem, zbijamy każdą cenę o połowę. Nie ma sezonu – możemy sobie na to pozwolić.

Ally zaprasza nas do drewnianej łodzi, która przez dwie godziny kołysze nas na oceanicznych falach.
Zahipnotyzowani jednostajnym rytmem podróży, budzimy się w okrzykach Ally’ego, który pokazuje nam cel wyprawy.
To ptaki, które jeden obok drugiego unoszą się na wodzie. Całe stado białych mew, które jak na wystrzał unoszą się w górę w momencie, w którym przybliżamy się do brzegu. Ptaki odsłaniają nam wyspę wielkości boiska do siatkówki. Jest tak mała, że mocniejsze fale z jednej strony, uderzają o te nadchodzące z przeciwnej. Jedynymi mieszkańcami są białe kraby, które trudno dostrzec - ich kolor doskonale ukrywa je w śnieżnym piasku. To jedno z tych miejsc, o których nawet nie marzysz, że istnieje. Stoję na wyspie i czuje się lekka jak mewy, które szybują nad moją głową. Woda i piasek są delikatne jak bawełna, powietrze zdmuchuje je ze skóry.
Ally zabarwia całość, gdy wyjmuje z łodzi ananasy i kokosy. Taki deser, gdy bardziej słodko być już nie może.

Jak bardzo kocha nas Bóg, że daje nam tak piękny świat.




IMPREZA

Ally ma dla nas kolejną niespodziankę – miejscowa impreza.
Wyobraźnia przynosi mi wizję tańczących Masajów wokół ognia, specjalnie dla turystów, żeby zrobić wielkie show. Jak bardzo się mylę.
Ally z kolegami ładują nas do ciemnego busa i zapewniają, że za 5 minut będziemy na miejscu.
- Pilnujcie swoich nerek – żartuję, choć otoczka sytuacji dokładnie takie wizje przywodzi mi na myśl.
Wysiadamy w buszu, za wioską, w ciemności. Ally prowadzi nas pomiędzy mury. Czekam aż zza rogu wyskoczą uzbrojeni w noże murzyni, gotowi zająć się naszymi wątrobami.
Murzyni faktycznie są, ale zamiast noży w rękach trzymają bębny, skrzypce, patyki, gruchawki i wszystko, co potrafi wydać dźwięk. Siedzą wokół niskiego stoły, na którym pokaźna murzynka trzęsie pośladkami, jakby były z galarety.
Pomieszczenie pokrywa kilka blaszanych daszków. Na środku wielka palma, której liście stanowią wydłużenie sufitu. Nieśmiałe żarówki malują cienie za ludźmi, którzy przyszli odprężyć się tu w sobotni wieczór. Za nimi tydzień połowu ryb, handlu owocami, pracy na polu. Wszyscy poruszają się w rytm muzyki. Muzyki która unosi to miejsce, daje mu życie i wypełnia mózgi, tak że sposób myśleć o niczym innym.

Nie wiem gdzie Beti nauczyła się tak tańczyć, ale murzynka tańcząca wokół krzeseł przepasa jej biodra chustą i teraz razem kręcą nimi do ziemi. Ally ciągnie nas na środek i wspólnie bujamy się wokół muzyków. Bez stresu. Bez patrzenia, że biali przyszli. Bez popisu przed turystami. Naturalnie, swojsko, afrykańsko – cudownie.

Wracamy o własnych siłach, z nerkami na swoim miejscu. Przez drogę, dla której jedynym światłem są gwiazdy oddalone o miliony mil. Otoczeni dzikością miejsca, upici muzyką. Po prawdziwej imprezie w rytmie swahili.

Ally - wariat



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz