sobota, 19 stycznia 2013

Mansa


Idę ulicą Mansy. Czuję się jak na obleganym festiwalu muzycznym. Jest gorąco. Temperatura powietrza unosi drobinki piasku w powietrze i klei się do oczu i skóry. Jest duszno. Po ulicach jeżdżą samochody, które produkują spaliny. Te mieszają się z potem i z kurzem i pchają się do nosa. Ciężkie powietrze wdusza mnie w chodnik.
Z każdej strony nadchodzą ludzie. Przeplatane warstwy społeczne. Idą murzynki w obcisłych garsonkach z butami na obcasie, które topią się w piasku. Mijają kobiety, które siedzą na ulicy i przysypiają na swoich matach. Przed nimi ułożone w piramidki pomidory, banany i przypominająca kredę kassawa. Obok siedzą mężczyźni. Zlani potem, opierają głowy o drzewa i płoty. Pilnują zegarków, które w połowie przykrywa piasek, spodni i koszul, które umierają dziesiątą godzinę w kurzu i brudzie. Co jakiś czas sprzedawców budzi murzyn z wyższej warstwy społecznej. Idzie pomiędzy siedzącymi na ziemi ludźmi i strzepuje kurz z garnituru, aby znów był czarny, a nie szary. Temperatura powietrza nie przeszkadza mu w noszeniu marynarki i spodni sprasowanych na kant. Kusi sprzedawców bogactwem, które bije od jego wyglądu. Zdradza go pierścionek, który ściska palec wskazujący, telefon komórkowy z dotykowym wyświetlaczem i brzuch wypchany sytymi posiłkami. Bogacz zmierza w kierunku Shop Rite’u – serca Mansy. Standard i wyposażenie sklepu, przenoszą klienta w inną część świata. Wchodzę do środka i moja skóra dostaje zimnego wstrząsu. Klimatyzacja. Depczę białe, równo ułożone płytki i przeglądam się półkom, które wypychają produkty – made in South Africa. RPA – to część Afryki, która zaopatrza wszystkich swoich biedniejszych sąsiadów, w tym Zambie. Zakupy w shop rite to jedyne chwile w Zambii, w których zapominam, że jestem na misji.
Wychodzę z marketu i przyciągam żebrzących murzynów. Błąkają się po ulicach Mansy i przypominają żywe trupy. Ich ciało to kości owinięte pomarszczona skórą. Są tak chudzi, że wydają się być pokrzywieni. Okrywają ich skrawki materiałów, które kiedyś były ubraniami, a teraz służą jako szmaty przyklejone do brudnego ciała. Żyją z tego, co uda im się wyżebrać od murzyna w czarnym garniturze, albo od Białasa, który nie ważne jak wygląda, zawsze kojarzy się z bogactwem.

Gdy myślę o afrykańskich miastach myślę – brzydota. Tych miast się nie zwiedza. Nie ma tu zabytków, ratuszy i parków.
Brzydota to styl architektoniczny, który budował Manse. Sześcienne betonowe budynki, każdy w innym kolorze. Przypominają sceny z filmów o dzikim zachodzie. Asfaltowa ulica z dziurami, jakby je ktoś wyżarł wielkimi zębiskami. I wszędzie to samo – piasek, śmieci i kurz. Handlarze, pijacy, żebracy, zakonnice, biznesmeni i dzieci. Dzieci udeptujące bosymi stopami piasek. Dzieci wysłane przez rodziców na handel. Dzieci skradające się, żeby coś ukraść. Dzieci włóczące się ulicami, bo może znajdą coś, z czego da się zrobić zabawkę. Może znajdą coś, co da się zjeść. Może coś je po drodze zaciekawi, może coś się wydarzy.
Chimese.
Chimese to salezjańska placówka. W połowie prowadzona przez siostry, w połowie przez księży. To azyl. Przekraczam salezjańskie mury i tracę z oczu śmieci i brzydotę. Widzę kompleks budynków zbudowanych z czerwonej cegły, przykrytych zielonymi dachami. Chimese to szkoły, przedszkole, kościół, dwa Oratoria, boiska, dom dla sióstr, dla księży, dla wolontariuszy. To miejsce, w którym duchy żebractwa i lenistwa, przegrały z pracą i sumiennością. W Chimese powietrze się oczyszcza, a skóra zaczyna oddychać. Tu odpoczywają oczy, których nie dusi ciasnota miasta. Chimese to przestrzeń i zieleń. To miejsce, gdzie starsi śpiewają gospel, gdzie dzieci znajdują miejsce do zabawy, gdzie młodzież odkrywa swoje talenty.
Zambijskie miasta to brzydota. Mansa to brzydota z perełką, której ciepło i jasność codziennie przyciąga setki mieszkańców. W Chimese można wziąć głęboki oddech. Może poczuć się wolnym w betonowych murach.

Wyjeżdżam z Mansy
Jestem jedną z tych brudnych postaci, które upchane jedna obok drugiej siedzą w busie. Staramy się nie ruszać, aby nasze spocone ciała nie przykleiły się do siebie. Wciskam słuchawki do uszu, zamykam oczy i mogę być gdziekolwiek indziej. Gdziekolwiek tylko poniesie mnie wyobraźnia.
Otwieram oczy i przerażenie wdusza mnie w fotel. Jestem w Mberseshi – 40 km za Lufubu. Krzycze, autobus się zatrzymuje, wysiadam, kierowca oddaje mnie w ręce przypadkowego murzyna, który ma mi pomóc. Okazuje się że nie mam wystarczająco pieniędzy, żeby ten mógł mnie zawieść do domy. Kolejny wybawiciel jest pijany. Ostatni każe mi iść na drogę i czekać – może coś pojedzie. Zachowuje zewnętrzny spokój, a we wnętrz przelatują mi myśli jak klatki filmowe – mnie śpiącej w rowie, mnie idącej pieszo 40 km i tym podobne. Słońce chowające się za horyzont nie pomaga mi się uspokoić. Zauważa to murzyn w okularach. Podchodzi do mnie i patrzy z politowaniem, jakbym miała wypisane na twarzy „HELP”. Pakuje mnie do samochodu, którego większa dziura na drodze może zabić. Dosiada się też sześciu innych i razem jedziemy do Lufubu. Cena jaką płace za podwózkę, nie budzi wątpliwości, że zapłaciłam za każdego pasażera.
Nie obchodzi mnie to.
Chce do domu.
Najdroższą taksówką w moim życiu. W Afryce.
Ironia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz