wtorek, 22 stycznia 2013

Droga do celu


Człowiek szepnął "Boże, przemów do mnie..."
i ptak zaśpiewał...
ale człowiek nie usłyszał go.
Człowiek krzyknął "Boże, przemów do mnie!..."
i grzmot przeciął niebiosa...
ale człowiek nie usłyszał.
Człowiek rozejrzał się wokół i powiedział
"Boże spraw, abym zobaczył Ciebie..."
i gwiazda zabłysła na niebie...
ale człowiek nie zauważył tego.
Wtedy człowiek wykrzyknął "Boże, pokaż mi cud..."
i narodziło się dziecko...
ale człowiek nie pojął tego.
Wtedy człowiek krzyknął w desperacji
"BOŻE, dotknij mnie i spraw abym poczuł Twoją obecność..."
i przyszedł Bóg, i dotknął człowieka...
...lecz człowiek odgonił motyla.

Moja mama powiedziała mi kiedyś „ Jak chcesz gdzieś dojść skoro nie masz celu?”
Nawet jeśli masz cel to i tak zawsze spotykasz trudności. Nie ważne czy to nauka gry na gitarze czy zrobienie doktoratu z prawa. Ciągle walczysz. A największą przeciwnością jesteś sam dla siebie. Ty i Twoje słabości.

05.00 rano. Rozpoczyna się walka. Wroga nuta wydobywa się z budzika. Siłą sprowadza mnie na ziemię z błogiego snu. Szarpie mnie w uszy, uderza po głowie. Obrażona obracam się plecami do mojego wroga, lecz ten nie daje za wygraną.
- Nie chce mi się no! –  krzyczy coś w mojej głowie.
„ Iść do tego kościoła, czy nie iść? Przecież to 13 km! I jest 05.00 rano!”

05.20 Chris zamyka bramę. Lufubu jeszcze przykryte mrokiem, powoli budzi się do życia. Nie rozglądam się. Całą energię koncentruję na tym, żeby poruszać nogami do przodu. Nie starcza już siły na obracanie głowy na boki. Połowa mnie leży jeszcze w łóżku, a druga połowa zastanawia się, czy uda nam się przejść 13km w 2 godziny.

06.05. Moje stopy strzepują piach. Pokonały buszowy odcinek drogi i teraz żwawo drepczą po asfalcie. Minęło ponad pół godziny, a my dopiero wyszliśmy z Lufubu. Zatrzymana przez Krzyśka ze zwątpieniem patrzę na zegarek.
- No przecież w życiu nam się nie uda dojść. Idziemy już 40 minut, a dopiero 2,5 km przeszliśmy. Wracamy. – słowa Krzyśka nie motywują mnie do dalszej drogi.
-  Jeśli o 6.30 nie będziemy w połowie drogi w Chilange to się wracamy ok? – marsz rozbudził moje komórki ciała i teraz trudno im się zatrzymać.

6.50. Po tym jak Krzysiek wyśmiał moją dalsza motywację do drogi i jak znak zapytania zatrzymał mnie trzy razy mijamy znak ‘Chilange’. Dwadzieścia minut spóźnienia odbiera nam nadzieję, ale mimo wszystko nie zatrzymuje. Dlaczego? Chyba z głupoty.

7.00. Opuszczamy Chilange. Idziemy tak szybko, że czują pracą stawu biodrowego, kolanowego, skokowego i wszystkich innych, jakie tylko znajdują się od pasa w dół. Słonce jest na tyle wysoko, aby bez przeszkód strzelać w nas swoimi promieniami. Minęliśmy już ponad dwustu ludzi. Gdzie oni wszyscy ciągłe łażą?

7.17. Przed nami Kazembe.
- Możemy spróbować jeszcze pójść do Kościoła. Spóźnimy się jakieś 15minut ale co tam – mówi Chris, a mi jest już wszystko jedno. Przestałam używać głowy jakieś 2 kilometry temu i teraz czuję tylko uda i łydki.

Stawiam stopy na pierwszym stopniu kościoła. Prawą ręką sięgam do kieszeni, żeby sprawdzić godzinę. Jest 07.30. Dokładnie. Nie 07.28, nie 07.36.
Czuję jak coś pulsuje mi w głowie. Przestaje myśleć o bolących udach i piekących stopach. To jedna z tych krótkich chwil, w których czujesz, że stało się coś niezwykłego, bo przecież wiesz, że nie ma czegoś takiego jak przypadek.

Pewnie, że nie ma nic niezwykłego w porannej drodze do Kościoła. Pobudka o 05.00 rano to totalnie prozaiczna czynność. A 13 kilometrów, to nie 130.
Jednak najbardziej oklepaną, banalną i zwykłą rzeczą w tej całej sytuacji jest ten sam, niezmienny schemat dochodzenia do celu.
Postawienie celu, nie wymaga zbytniego wysiłku. Myślisz ‘ zrobię to’ i planujesz jak ‘to zrobić’. Decyzja na samym początku stawia przed Tobą największego wroga – musisz zacząć. Musisz wstać o 05.00 rano.
Wygrana bitwa posuwa Cię do przodu. Wchodzisz na drogę, nieświadomy dalszych przeciwności, naiwnie myślisz, że teraz to już ‘z górki’. Idziesz i nie przejmujesz się niczym, masz w sobie jeszcze tyle energii. Nawet jeśli motywacja nie opuszcza Cię przez dłuższy czas, to nie jesteś na świecie sam. Wokół pełno demotywatorów, które kuszą i krzyczą’zawróć’. Chwila zawahania. Znaki zapytania zasłaniają Ci oczy, lenistwo ciągnie za ręce. Teraz możesz zawrócić, albo iść dalej. Nie poddajesz się i dochodzisz do półmetka. Tam spotykasz samego siebie ze swoim niezadowoleniem i pretensjami ‘ przecież, nie tak miało być. Miałam być tu wcześniej’ Rozdrażniony znowu widzisz, że nic nie układa się po Twojej myśli. Kolejna pokusa to rezygnacja. Patrzysz jej głęboko w oczy, bo przecież tyle razy już się spotykaliście, tyle razy rezygnacja wygrała. Ale nie dziś. Dziś się jeszcze nie poddajesz. Idziesz dalej. Jesteś zmęczony walką z innymi, walką z samym sobą. Zastanawiasz się co skłoniło Cię do tak głupiego pomysłu i dlaczego w ogóle jeszcze się nie poddałeś. Masz tak mało sił, że jest Ci już wszystko jedno, czy osiągniesz cel, czy nie. Ważne żeby ta droga w końcu się skończyła. Nie wiadomo dlaczego, idziesz dalej.
Widzisz metę i wiesz, że nie będzie tak jak planowałeś, że ‘miało być tak pięknie’ a wyszło jak zwykle. Ale idziesz, nie poddajesz się, idziesz, idziesz…
Cel.
Cel jest wspanialszy niż przypuszczałeś. Dlaczego? Bo wątpiłeś. Bo było Ci ciężko. Bo chciałeś zawrócić. Bo bolą Cię nogi. Bo spotykałeś przeciwności. To właśnie te przeciwności, które codziennie spotykasz na swojej drodze, powodują że osiągnięcie celu wydaje Ci się takie wspaniałe. Bo dotarłeś do kościoła o 07.30 i wiesz że Bóg wynagradza Ci właśnie Twoje trudności.
Bo mogłam spojrzeć na zegarek i zobaczyć 07.25 i pomyślałbym – ‘o jestem przed czasem’. Bo mogłam spojrzeć na zegarek i zobaczyć 07.35 i pomyślałabym – ‘o spóźniłam się tylko 5 minut’. A ja patrzę na zegarek, widzę 07.30 i wiem, że moja droga była najlepszą drogą.

Pewnie że ktoś może nazwać to podświadomością, ktoś inny ‘samo spełniającym się proroctwem’, a jeszcze ktoś inny chorobą psychiczną Ilony K.
A ja wracam do domu, z widokiem 07.30 przed oczami.
Otwieram, więc Biblię na psalmie 73, a tam

„ Jak dobry jest Bóg dla prawych
Dla tych, co są czystego serca!
A moje stopy nieomal się nie potknęły,
omal się nie zachwiały moje kroki”.

Nie wierzę w przypadki.


Z dedykacją dla Kuby Nadolnego, który nawet nie wie, że zmotywował mnie, żeby to napisać.

2 komentarze:

  1. Na mojej pierwszej pielgrzymce do Częstochowy, w upalnym słońcu, na polnej drodze, wśród tłumu wędrujących ludzi, podczas gdy czuło się ból stóp i przelewającą się wodę w butach, na moim lewym ramieniu usiadł motyl. Przewędrował ze mną kilka kroków. Zdołałam się na niego spojrzeć i poczułam lekkość, która sprawiła, że się uśmiechnęłam. Jeszcze nigdy nie spotkało mnie coś takiego, co byłoby takim wyraźnym znakiem od Boga.

    Dzisiaj przypomniałaś mi o tym zdarzeniu. Dajesz piękne świadectwo swoją postawą i artykułami, które opisują Twoje przeżycia i refleksje. Cieszę się, że się tym dzielisz, a ja wiele mogę się z tego nauczyć.

    Melodia z wrażliwością dla Ciebie i choć mnie nie znasz, to mimo, że tylko w swoich myślach ściskam Cię mocno: https://www.youtube.com/watch?feature=player_embedded&v=_CPH-q10vYo

    OdpowiedzUsuń
  2. To zaczyna sie przygoda!
    Odwagi!
    Serdecznosci
    Judith

    OdpowiedzUsuń