niedziela, 13 stycznia 2013

MINĘŁO PIĘĆ MIESIĘCY


Na misji jesteś biały, albo czarny.
Dosłownie i w przenośni.
Na misji możesz Boga znaleźć, albo zupełnie Go zgubić.
Pięć miesięcy to dobry czas na odpowiedź. Gdzie mój Bóg? Po co mnie tu przysłał?

Wiara jest trudna. Potrzeba nam widzieć, dotykać, czuć, żeby naprawdę wiedzieć, że coś istnieje.
Przykładowo miłość. Ktoś kto nigdy nikogo nie kochał, nie może wiedzieć czy miłość istnieje, czy nie.
Przykładowo Bóg. Ktoś kto nigdy nie próbował w Niego uwierzyć, nie może wiedzieć, czy On istnieje, czy nie.
Zawsze interesowali mnie ludzie, którzy nazywają siebie ‘ateistami’. Czy oni kiedykolwiek próbowali znaleźć Boga? Sprawdzić czy On faktycznie istnieje, czy nie istnieje? Bo jeśli nigdy Go nie szukali, to dlaczego mówią, że go nie ma?
I nie mówię tu o ‘szukaniu’ w sensie udaniu się w niedziele do Kościoła. Mówię o łapczywym poszukiwaniu, aby naprawdę wiedzieć, aby naprawdę uwierzyć – że On jest, albo że Go nie ma.

W Afryce nie ma ateistów. Zambia nie jest krajem katolickim. Prowincja w której się znajduję to Luapula. Jest tu najmniejszy odsetek katolików w całej Zambii – ok. 30%. Reszta to wyznawcy religii – Republic of Zambia, Seven Days i tym podobne.
W Polsce Kościołów katolickich jest więcej, niż szpitali. W Zambii idę ulicą i mijam trzy różne wyznaniowo kościoły. Wybór rzuca mi się w oczy. Dziś mogę pójść do tego kościoła, a jutro do innego. Gdy poznaję jakiegoś Zambijczyka, to ten pytam mi się „ Jaką wiarę wyznajesz?” W Polsce chyba nigdy nie usłyszałam tego pytania. A czasem tak dobrze przypomnieć sobie i powiedzieć „Jestem Katolikiem”.
W tym zdaniu znajduję Boga. Czuję dumę, gdy wypowiadam te słowa. Widzę też tą wyżej uniesioną brodę w osobie Zambijczyka, który jasno deklaruje swoją wiarę. Zambijczyk jest dumny ze swojej religii. Pisze na szyldzie swojego sklepu, wielkimi literami „ I trust in God”(wierzę w Boga). Pisze na masce swojego samochodu „God loves you” (Bóg Cię kocha). Kobiety chodzą po ulicach w chitengach, na których wyszyty jest napis – Catholic Women (kobiety katoliczki). Dzieci zakładają na szyje różańce. Afrykańczyk nie wstydzi się swojej wiary. On jest z niej dumny.
Odnajduję w tym Boga.

A potem…
Potem zdeklarowany katolik kradnie nam 100jajek z farmy. Dla Afrykańczyka ukraść to jak dla Europejczyka przekląć. Niby nie wolno, ale od czasu do czasu się zdarzy.
Kobieta przychodzi do kościoła w chitenge z wizerunkiem Maryji, a potem dokonuje aborcji i zabija swoje nienarodzone dziecko.
Właściciel sklepu z napisem ‘God is my shepherd’ (Pan jest moim pasterzem), bije swoje dzieci i żonę.
Osiemnastoletni chłopak z różańcem na szyi ciągnie swoja koleżankę za rękę do buszu, żeby  tam dowieść swojej męskości. A potem ta szesnastoletnia dziewczyna, która co niedziele tańczyła przed ołtarzem, przestaje tańczyć, bo brzuch jej rośnie.
Małżeństwo, które uczy swoich dzieci dziesięciu przykazań, żyję bez ślubu, bo dopiero po szóstym dziecku, kobieta jest naprawdę ‘kobietą’ i można ją poślubić.
No i gdzie ten Bóg?


Odnajduję Boga w dzieciach.
W dzieciach, które zakrywają twarz dłońmi, gdy się modlą, żeby bardziej mogły się skupić. Które odmawiają z Krzyśkiem różaniec dwa razy w tygodniu, po czym pytają się dlaczego nie mogą odmawiać go codziennie. Dzieciaki są pełne energii, biegają i wrzeszczą. Dasz dziecku różaniec, a ono spowalnia swój krok i w spokoju odmawia „zdrowaś Mario” 50 razy, po czym pyta się, czy jutro też się pomodlicie. Gdy ja byłam w ich wieku, męczyłam się po jednej dziesiątce.
Napełniają mnie energią dzieci, które czekają za mną 5 godzin na ulicy. Które przynoszą mi siatkę mango, albo grzyby zebrane w buszu. Które biegną do mnie, gdy tylko mnie zobaczą. Które w sierpniu nie chciały się przytulić, a teraz pytają czy dam im buziaka.

A potem…
Potem nie masz czasu, żeby opatrzyć dziecku ranę, więc krzyczy za Tobą „Ilona go back to Poland!” Ci sami chłopcy, którzy rano odmawiali różaniec popołudniu biją dziewczyny, nie wiadomo za co. Dzieci które tak bardzo Cię lubią, okradają Cię z kredek, nożyczek i długopisów. Florence biegnie w moja stronę, żeby się przywitać, potem pyta czy dostanie cukierka. Odmawiam, więc uderza mnie pięścią i mówi „Ilona is no good”.
Boże gdzie jesteś?

Wierzę w powołanie, gdy widzę księży, którzy od 25 lat żyją na misji. Którzy zostawili swoją ojczyznę, swoje rodziny, zostawili wszystko dla Boga. Którzy w Afryce nigdy nie poczują się jak w domu, którzy zawsze będą tu obcy. A mimo to żyją tu i się nie poddają, bo wierzą, że to ich droga. Widzę jak przezwyciężają bariery językowe i kulturowe, jak starają się rozwijać swoje placówki. Widzę ile razy, ktoś ich oszuka, nie okaże im szacunku, bo jest biały, więc co on może wiedzieć? Widzę ich poświęcenie i oddanie się Bogu.

A potem…
Potem widzę jak Ci sami misjonarze upadają. Jak błądzą. Jak dają złe świadectwo. Jak tracą  swoje cele. Jak gubi ich własna ambicja i pycha.

Więc patrzę jeszcze na siebie. Na to że odważyłam się tu przyjechać i dziś mija moje pięć miesięcy na misji. Widzę, jak zależy mi na modlitwie. Czuję motywacje do pracy, chce być jak najwięcej z dziećmi, chce robić wszystko to, do czego się nadaję.

A potem…
A potem mi się nie chce. Potem się denerwuje na dzieciaki i krzyczę na nie tak, że cały wieczór boli mnie gardło. Widzę ile razy, jestem niekonsekwentna w decyzjach, ile razy nie dotrzymuje słowa. Czuję fałsz, gdy widzę niesprawiedliwość, ale siedzę cicho, bo ‘nie wypada’ się odzywać. Wątpię, nie dowierzam, nie ufam. I tak w kółko.
Boże czemu nie pomagasz?

A na końcu…
Na końcu wchodzę do kaplicy. Pomieszczenie zalewa mrok. W domu nie ma prądu, a na zewnątrz księżyca. Czuję jak cały dzień pulsuje mi w głowie. Zmęczenie nie pozwala klęczeć, tylko kładzie mnie na ziemi. Chciałabym coś Bogu powiedzieć, ale nie mam słów. Tak bardzo chciałabym się pomodlić, ale czuję tylko pustkę. Nie chce mi się dziękować, bo czuję rozczarowanie, nie chcę mi się prosić, bo to nie ma sensu. Czuję tylko ten mrok, który zalewa wszystko w koło, który wlewa się do środka mnie.
I w kaplica pojawia się światłość. Unosi się nad ziemią i delikatnie falując rozświetla mrok wokół siebie.
To świetlik.
Świetlik, który jest tak maleńki, że na dworze czasem ciężko go zauważyć. Jego światło jest tak drobne, a w jednej chwili ociepla całe pomieszczenie.
Świetlik ląduje na ołtarzu. Nie na podłodze, nie na krześle, nie na półkach, tylko właśnie na ołtarzu, a ja czuję jak wzruszenie klei mi oczy i dusi gardło.
I rozumiem.
Rozumiem że w tym całym ludzkim syfie, w aborcji, w kradzieży, w maltretowaniu, w oszustwach, w podłości, w fałszu, w tym wszystkim, co zalewa nasz świat mrokiem, wystarczy jedno, maleńkie światło, żeby wygrać z ciemnością, żeby uwierzyć.
Tym światłem jest Bóg.

1 komentarz:

  1. Ten świetlik to piękny symbol. Nie mówi tylko o tym, żeby znowu uwierzyć, ale także o tym, żeby samemu nieść światło tam, gdzie panuje mrok ludzkiej duszy. Gdyby człowiek był świadom swoich grzechów i zła, które czyni, nigdy więcej by do nich nie wrócił. A tak już na marginesie, bardzo podoba mi się Twój blog i to co robisz. Nie poddawaj się. Jak to powiedział Antoine de Saint-Exupéry: "Nigdy nie trać cierpliwości - to jest ostatni klucz, który otwiera drzwi". Wierzę w Ciebie i będę się za Ciebie modlić, mimo że się nie znamy :)

    OdpowiedzUsuń