Lufubu nie zna planu, organizacji i zasad.
To nie jest placówka o europejskim standardzie, w której
sterty książek, ospale leżą jedna na drugiej na dębowych pólkach.
Piłki do gier nie czekają w posegregowanych pudlach na
siatkówkę, na piłkę nożną, na kosza.
Na tablicy nie wisi plan zajęć, w którym każdy znajdzie coś
dla siebie.
Nie ma animatorów, wychowawców, katechetów…
Są za to dzieci. Pełno dzieci, które zlewają się w jedną
czekoladową masę. Talent jednego rozkłada się na inne. Nikt nie jest wybitny czy
bardzo uzdolniony, bo nawet jeśli jest, to o tym nie wie. Nawet jeśli głęboko
pod czarną skórą kryją się aktorzy, chemicy, malarze, architekci to nikt nie da
im młotka, pędzla czy sztalugi.
W Lufubu jestem ja.
Są takie dni, że zostaje na placówce sama.
Dwudziesto trzy letnia biała dziewczyna, której wiedza o
Afryce, kończy się na siedmiu miesiącach. Ja która nie znam lokalnego języka,
której tok myślenia pędzi daleko po za murzyńskim rozumowaniem.
I są takie dni jak dzisiejszy, w którym pytania, pretensje i
żądania innych, cisną się na głowę i duszą ją tak mocno, że czuje jak we
wnętrzu czaszki uruchamia się bomba zegarowa.
Bo Emanuel nie rozumie, że dziś nie jego kolej na bycie
leaderem.
Bo Feliks ma zły dzień, więc wykopie wszystkie piłki za
ogrodzenie do psów.
Bo Florence z ekipą skorzysta z okazji, że nie ma księży i
wkradnie się do ogrody, żeby wziąć owoce.
Kapya zemdleje bo od 4 dni ma malerie, a jego matka ‘nie ma
czasu’ pójść do kliniki.
Samuel przyjdzie z rozciętym czołem, a jego siostra będzie poganiać,
że za wolno idziesz po apteczkę.
A gdy to wszystko pomnoży się razy sześćdziesiąt, to
wynikiem będzie mój dzień.
Skąd ja mam brać to coś, co mi pomoże ich kochać? Co mi
pomoże być cierpliwą? Co mi da wytrwałość?
Siadam na pniu drzewa i zamykam się w swoich pytaniach.
Przede mną staje porażka wychowawcza i pluje mi w twarz. Tak bardzo chciałabym
być sama. Podchodzi Kapya z malarią, siada na moich kolanach i wciska
rozżarzone czoło w mój brzuch. Zaraz za nim nadciąga reszta bandy, której zachowanie
uruchomiło bombę zegarową w mojej głowie.
„Ilona you
are big. Big girl no cry! / Ilona jesteś duża. Duże dziewczyny nie
płaczą!”
„Ilona look! / Ilona patrz!” Feliks wiąże sobie linę wokół
szyi i udaje trupa.
„Ilona sad?
You are very poor? / Ilona smutna? Jesteś bardzo biedna?
Czuję jak Wesley wciska mi gałęzie w plecy. Peter wsadza
dłonie w moje włosy i rozplątuje warkocze. Podchodzi Mary w spodniach swojego
brata i cała banda szyderców, wybucha śmiechem. Uśmiecham się i czuję ciężar
tej czynności na policzkach.
„Ilona smile? / Ilona się uśmiecha?”\
„You are
happy again panono panono?” Ty znowu jesteś szczęśliwa powoli powoli?”
Weseley cały wiąże się w siatce do siatkówki i udaje
spiadermen’a.
Śmieje się.
„AAAA! Ilona happy! Ilona happy!/ Ilona szczęśliwa!
A teraz siedzę w kaplicy z laptopem na kolanach. Bo gdzie
indziej miałabym pójść? I dziękuje Bogu za lekcje. Za to że pierwszy raz uczę
się bezwarunkowo i bezinteresownie kochać. Za to że dzieci mnie tego uczą, a to
najtrudniejsza z miłości, jakiej przyszło mi doświadczyć.
Kocha się rodziców i rodzeństwo ze sam fakt istnienia, za to,
że są Twoją rodziną. To łatwa miłość. Łatwo jest kochać ludzi, którzy są
dobrzy, mili, którzy pomagają, wspierają. Jak łatwo jest przywiązać się do
kogoś o wspólnych zainteresowaniach. Do kogoś kto ma podobne poglądy, kto czyni
Cię bardziej wartościowym.
A jak pokochać kogoś, kto jest zupełnie inny? Kto nie mówi w
tym samym języku, kto nie rozumie Twoich zwyczajów, kto nie dzieli z Tobą
smutku? Jak pokochać kogoś, z kim się nie studiuje, nie pracuje, nie mieszka,
nie spędza wakacji? Kogoś komu się nie zwierzasz, nie pytasz go o radę, nie
powierzasz odpowiedzialności?
Jak?
Bezinteresownie.
Uczę się kochać za nic. Bez niczyjej pomocy. W trudzie
pracy, w zmęczeniu, w porażce. Bo jeśli człowiek żyje, żeby kochać, to musi nie
mieć nic, żeby kochać naprawdę, żeby żyć.
Tym sposobem żyję w Lufubu. W Lufubu w którym rąk do pracy
jest o stokroć za mało. W Lufubu, które jest biedne, którego ludzie unikają, z
którym nie wiadomo do końca co zrobić, które jest powodem sporów.
Żyję tu i siedzę w kaplicy, która jak puzzle układa moje
emocje na właściwe miejsce. W kaplicy, w której tyle już razy chciałam
wykrzyczeć Bogu, dlaczego nie może być po prostu łatwiej. Zawsze kończę na
‘dziękuję’.
Dlatego że jestem naiwna? Dlatego że żyje utopijnymi
ideałami?
Dlatego że to najważniejsza lekcja szlifowania charakteru w
moim życiu.
A szlifowanie zawsze boli.
W nagrodę się kocha.