czwartek, 7 marca 2013

spotkanie 'bez planu'


Moja mama zwykła mówić „chcesz rozśmieszyć Pana Boga, powiedz mu o swoich planach”.
Planowałam.
Planowałam jak bardzo cieszyć się będę ze zjazdu wolontariuszy w Lufubu. Jak dobrze będzie spędzić czas w gronie polaków. Już czułam swoje łzy na rękawie księdza Romana, który wysłał mnie na misję. Już bolały mnie powieki od nieprzespanych nocy, przegadanych z resztą zambijskich misjonarzy.
Dzień przyjazdu.
Czuję jak moja radość dusi się w objęciach zmęczenia. Uśmiech skrępowany przez bóle głowy schodzi z mojej twarzy. Energii nie starcza na podskoki radości i okrzyki powitania, bo cała zużywa się na utrzymanie się na nogach.
Ale dlaczego? Dlaczego nie mogę się cieszyć?
Noc pierwsza.
Agata z Beatą cisną się na moim łóżku, a ja cisnę głowę do ubikacji. Czuję jak moje wnętrzności pchają się jeden przez drugiego w gonitwie przez gardło, do ust, a dalej już tylko do sedesu.
Dzień pierwszy.
Dokładne badanie krwi na papierku wykazuję, negatywny odczyn. Nie mam malarii. Moja głowa z radości zwiększa temperaturę do 38stopni. Czuję się jakbym wypiła pół litra wódki. Zmieniamy szpital. Badanie numer dwa także negatywne. Zdenerwowany ksiądz Czesiek dwoma zdaniami przekonuje lekarza, że nie obejdzie się bez badania w laboratorium. Lekarz z grymasem na twarzy kłuje cztery palce i wyciska krew. Na szkiełku ląduje moja krew, krew Grace i Quinn (nauczycielek, które już od dwóch dni mają malarię) i Agaty, która przyjechała dla towarzystwa.
Rosnąca temperatura ciała wyciska mi łzy z oczu. Każdy mięsień i kość pulsuje i wykręca się pod moja skórą. Poruszam się z trudem.
„Wszystkie macie malarię” – pada wyrok.
„Ilona Ty masz +2. To jest silna” – komentuję ksiądz Czesiek.
Wracamy do domu, cięższe o dziesiątki tabletek.
Prawą ręką obejmuje ks Romana, a lewym uchem odbieram informację „ Ksiądz Feliks nie żyję, wracam do Polski”.
Panie Boże….serio?
Dzień drugi.
Ksiądz Roman wyjechał. Leżę w łóżku z Agatą. Jak dobrze że ona też. Może i nie powinnam cieszyć się z czyjejś choroby, ale Agata czuje się dobrze, bo jej malaria się nie rozwinęła, a wiem, że samotność by mnie dobiła.
Co innego popołudniu. Malaryczne drgawki zimna zmieniają towarzystwo Agata w polar, skarpety, śpiwór i cztery koce. Czuję ciężar materiału na swoim ciele i to jak zupełnie mnie nie ogrzewa. Żyły z krwią ustępują miejsca soplom lodu. Marznące płuca utrudniają oddychanie.
Dzień trzeci.
Wykazuje się zerowym rozsądkiem i idę z resztą na msze w palmowym zaciszu. Jeśli przyroda ma właściwości lecznicze, to to miejsce uzdrawia. Zieleń odgradza nas od reszty świata. Przepuszcza jedynie promienie słoneczne, które wyciskają z każdego liścia soczyste kolory.
Wieczór przynosi wysoką temperaturę – u Krzyśka i Moniki. Jadą do szpitala z Tomkiem, który nie czuje się najlepiej. Cała trójka zostaje w szpitalu.

Nie pytam Boga, o co mu chodzi. A On wcale nie chce jasno odpowiadać. Tak się chyba ufa – bez pytań i bez odpowiedzi. Nie zależnie od tego, dlaczego cały plan spotkania, na które wszyscy czekaliśmy, legł w gruzach, jedno wiem na pewno - Bóg nam to zrobił.
Malaria występuje w Afryce dość często. Ale żeby tyle osób na raz? To Bóg.
Jesteśmy na misji rok, musieliśmy zachorować akurat podczas zjazdu? To Bóg.
Bóg którego tak trudno zrozumieć, a który wie lepiej. Bóg który patrzy daleko w przyszłość, gdy my rozgrzebujemy teraźniejszość. Bóg którego szukamy tylko w radościach i przyjemnościach, zapominając że jest wszędzie. A wszędzie to też cierpienie i choroby. To Bóg.
Dlaczego?
Bo tak.
Bo tak chce Pan.

3 komentarze: