niedziela, 25 listopada 2012

Dwa czarne kilometry


 Mój świat zamyka się w promieniu dwóch kilometrów.
W Lufubu śpię, w Lufubu jem, w Lufubu się myje. Moi znajomi są z Lufubu, moje rozrywki i smutki spotykam w Lufubu. Czasem oddalę się o 12km do Kazembe, albo o 80km do KashiKishi, ale wyjazd zawsze związany jest z Lufubu.
Każdy mój dzień to Lufubu, każdy mój problem to Lufubu.
Nie czytam gazet, nie przeglądam wiadomości na Internecie, nie oglądam telewizji i nie słucham radia.
Przeleciałam 13tysięcy kilometrów, żeby skurczyć swoje życie do 2 kilometrów.

Może dlatego rekolekcyjne spotkanie chłopców z wioski, przeżywam jak pierwszą randkę.

W Lufubu stoi i straszy wielki piętrowy budynek. Wybudowany kilka lat temu przez poprzednich księży, kiedyś miał jakiś cel. Tamtych księży już nie ma, więc niewiadomo, czy cel został osiągnięty, skoro budynek stoi pusty.
Dziś ceglaste mury i kamienną podłogę, wypełnia ponad sto stóp chłopców w wieku od 8 do 18 lat.
Patrzę na nich i wiem, że nie tylko dla mnie, dwa dni spędzone na farmie to jest „coś”.
Dziś każdy z nich ma buty. Chłopcy założyli najlepsze ubrania, a dziury i plamy zostawili w domu.
Na mojej twarzy rodzi się dumny uśmiech. Nikt nie kończy właśnie studiów, nie dostaje nagrody Nobla, nie żeni się, a ja wzdycham głęboko i myślę „Moi chłopcy”. Z czego ja się tak cieszę? Że mają buty? Że odkrywam, że potrafią siedzieć na jednym miejscu dłużej niż 5 minut? A może po prostu te czarne chłopaki budzą we mnie matczyne uczucia? I jestem szczęśliwa, że jak jedna wielka rodzina spędzamy ten czas razem.

A co w programie?
Wykład, którego nie rozumiem.
Quiz, którego nie rozumiem.
Zabawa w kalambury, którą wymyśliłam ja, więc chłopcy jej nie rozumieją.
Wspólna kolacja, podczas której nie rozumiem jak ośmioletni Felix zjada, taką samą porcję shimy, co osiemnastoletni Adrian.
Różaniec, którego nie rozumiem.
Nie rozumiem w słowach, ale rozumiem w duchu.
Całą brygadą idziemy przez wioskę. Stawiam kroki w samym centrum zwartej grupy. Palce zajęte są przesuwaniem kulek na różańcu, a uszy odbieraniem słów Arona. Jego usta są na wysokości moich uszu. Słyszę, że mamy wspólną Matkę. Ale kochamy ją inaczej. Ja dwudziesto trzy i pół letnią białą, polską miłość. Aron - siedemnastoletnim buszem, czarną skórą, bliznami na stopach, codzienną shimą na obiad. Kochamy Maryję w totalnie inny sposób, a jesteśmy kochani tak samo.
Ostatnia kulka różańca i piosenka. Czuję się jak na statku pirackim. Męskie głosy śpiewają i kołyszą się, jakbyśmy chodzili po burcie wielkiego okrętu.

Powrót do domu to próba przejścia przez gęstą jak smoła noc. Ciemność spowalnia moje kroki. Nie zmienia natomiast tępa moich murzyńskich towarzyszy. Wracam do rytmu marszu dzięki chłodnej dłoni, która chwyta mnie za rękę.
Zapalona żarówka odkrywa twarz mojego wybawcy - „ Thank you Aron” – mówię i myślę „Znowu Ty?”
Aron ma dobre układy z moim Aniołem Stróżem. Zawsze jest w pobliżu. Zawsze gotów by podać rękę, by nadepnąć mnie na stopę, by pobłogosławić na koniec dnia, by wyśmiać mnie i moje europejskie zwyczaje.

Lubię Arona.
Aron jest częścią mojego dwu kilometrowego świata. Gdyby nie on i jego koledzy moje dwa kilometry były by strasznie krótkie, a tak to…

1 komentarz:

  1. Przyznam że jestem fanem tego bloga, niektóre zjawiska o których piszesz są tak różne od rzeczywistości w której żyję, że nigdy nie przyszły mi do głowy gdy myślałem o życiu w Afryce.
    Tak trzymać ;)

    P.S. tempa

    OdpowiedzUsuń