środa, 28 listopada 2012

Handel


Handlowanie dla Zambijczyka jest jak pielgrzymka do Medyny dla muzułmanina.

To najbardziej rozwinięta dziedzina zawodowa w Zambii.
Nie potrzeba wielkich fabryk, drapaczy chmur i listu motywacyjnego.
Warunkiem zatrudnienia jest metr kwadratowy, słownie zajęty na ziemi. Dla zachowania higieny, należy na glebie ułożyć folię. Chroni to produkty przed bezpośrednim zjadaniem ich przez robaki. Żeby podgryzać pomidora, robak musi wejść na folię, a nie gryźć bezpośrednio z ziemi.
Wystarczy.
Zamiast do kasy pieniądze można wciskać pod chitengę.
Zamiast wagi, produkty może pogrupować po 5 lub po 4.
Chcesz pomidora? Musisz kupić 5, bo cena ustalona jest za 5 pomidorów. Przecież nikt nie będzie dzielić.

- Gregory. Do you have a job?
- No.
- So, what are you doing?
- Nothing.

- Wasley, what does your father?
- Nothing.

- John what are you doing in Lufubu?
- Nothing.

Nothing to dziedzina życia, pod którą kryje się wiele czynności.
Nothing to siedzenie pod domem i patrzenie się ‘gdzieś’.
Nothing to picie denaturatu, spirytusu, albo połykanie nasion, które działają jak narkotyki.
Nothing to zapłodnianie swojej „żony”, która rodzi średnio, co sezon.
Nothing to tułanie się bez celu.
Czysta egzystencja.

Przeciwieństwem Nothing jest ewentualnie - teacher, policeman, doctor, farmer. Rzadko.
W przeważającej większości kontrastem jest handlarz.

Zawód nie ma ograniczeń wiekowych. Handlować może kobieta z noworodkiem w chitendze, pięcioletnie dziecko, stary mężczyzna bez nogi.
Żeby rozpocząć prace, należy znaleźć produkt, na który aktualnie jest popyt, czyli ten który aktualnie rośnie w polu bądź na drzewie.

Stoję na markacie. Bardziej niż widzę – słyszę. Głosy kłócących się kobiet, lekki deszcz uderzający w blachy, gdakające kury i beczące kozy zamazują mi obraz. Razem z Angelą szukamy ryb. Widzę starannie ułożony w małe piramidki ryż, mango w kolorze słońca, kiście jeszcze zielonych bananów.
- Fish – mówię.
Dla kobiet na markecie brzmi to jak GO. Kolor mojej skóry w ich oczach odbija się jak pieniądze. Ruszają ze swoich miejsc jak wyrwane do odpowiedzi i otaczają mnie w koło.
- Eleven pin! Twelve pin! Ten pin! – duszą mnie głosy, które wykrzykują cenę.
Czuję zapach jeziora i glonów, które wydzielają ryby. Trzymane przez czarne dłonie, pchają mi się do nosa.
- Ciapwa!(koniec) – krzyczę na kobiety, które rozrywają mnie, każde w swoją stronę.
Wkurzona Białaska z kasą, krzycząca w Bemba.
Teraz można zacząć zakupy.
115 ryb proszę.
W weekend przyjeżdża do Lufubu 50 dziewczynek z Lusaki.

Ja, Angela i bagażnik wypchany rybim swądem, wracamy do domu. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz