niedziela, 28 października 2012

Awaria Malaria


Wchodzę do kaplicy. Przez okna wpada mrok, który przykrywa wnętrze. Klękam. „Nie, nie dam rady.” Kładę się na podłodze.

Światło latarki toruje jasną przestrzeń przed moimi oczami. Schylam się by zabrać mokre pranie z miski. Podnoszę się, aby powiesić je na lince. Myślę o każdym mięśniu, o każdym zgięciu stawu, myślami staram się wykonać ruch. Śmieje się z własnej bezsilności. Czuję jakby ktoś zamknął mnie w słoiku, którego pokrywka przyciska mi głowę. Boli mnie czaszka.

„Nie idę na kolacje, zamknij proszę drzwi” – mówię do Krzyśka, który nie do końca wie, o co chodzi. Układam na łóżku swoje ciało, które teraz waży o 80kg więcej. Po mojej skórze chodzą setki mrówek. Mają na sobie rozżarzone buty, którymi mnie parzą. Czuję jak przemieszczają się w kierunku głowy. Maja czaszka jest dla nich za mała, więc rozpychają się we wszystkie strony.

„Jak się czujesz Aniołku?” – ksiądz Gienek mówi do mnie „aniołku’. Ksiądz Gienek to twardziel z westernów z lat 90tych. Jeśli mówi „aniołku’ to znaczy, że się przejął.
- Źle. Nie mam siły i jest mi strasznie gorąco.
- Zmierz temperaturę – podaje mi termometr.
38 stopni.
- Leż. Przyjdę do Ciebie za 2 godziny.

Mrówki zmieniają rozżarzone obuwie na łyżwy i jeżdżą po mojej skórze, która stała się lodowiskiem. Okrywam się kocem, przez co przypominam kokon motyla. Ciało uniezależnia się od klimatu. Nie ważne, że w pokoju jest ponad 30stopni Celsjusza – marznę. W brzuchu zamiast organów, pracuję lodówka zainstalowana przez mrowisko. „Proszę, niech ktoś przestanie dokręcać tą pokrywkę od słoika, bo pęknie mi czaszka!”.


Leżę i śpię.
Moje nowe misyjne obowiązki. Do tej pory to najtrudniejsza rzecz, jaka mnie spotyka na misji. Leżenie i spanie zawsze były dla mnie jak wyrok za złe uczynki.
Mam tyle snów.
Biegnę polną ścieżką, zamkniętą w wysokich pasmach górskich. Z każdej strony nadbiegają dzieci. Nie są czarne, nie są białe. To latynoamerykanie, którzy śmieją się do mnie i biegną razem ze mną…..Puk, puk. Pięść księdza sprowadza mnie z Ameryki Południowej do łóżka w Lufubu.
- Pij więcej, bo przyniosę kija! – jak miło, że wrócił stary ksiądz Gienek.
- Nie mam kiedy pić, bo cały czas śpię – odpowiadam spod poduszki.

Leżę i śpię. Z dwojga złego wolę spać. Śnię.
Stoję przed czarną dziurą, którą otaczają równie czarne dzieci. Jedno z nich staje naprzeciwko mnie i spogląda w sam środek czarnej dziury. Zaraz skoczy. Zgina kolana i czeka. Nie mogę nic powiedzieć, nie mogę go powstrzymać. Patrzę w ciemną otchłań, z której zaczyna wydobywać się jasne światło, które teraz oświetla twarz dziecka. „Ilona Kaczmarek” – głośno i wyraźnie wypowiada murzynek. Zastępuje go inne dziecko. Dziura znowu jest czarna, dziecko znowu wygląda jakby miało skoczyć, znowu pojawia się światło, znowu słyszę swoje imię i nazwisko. I tak w kółko, kolejne dziecko i kolejne….Puk, puk. Puk, puk, puk. „
- Ilona! Ilona! – sprawczyniami hałasu są Florence i Joyce, które stoją pod moim oknem.
- Ilona! Come! (Ilona, chodź) – mówi Joyce, której angielski jest co raz lepszy.
- I’m sorry Joyce, but I can’t because I’m sick. (Przepraszam Joyce, ale nie mogę bo jestem chora)
- Ilona! You are sick, go to clinnick, take madicine!(Ilona jesteś chora, idź do kliniki, weź lekarstwa!) – jeszcze głośniej krzyczy dziewczynka.
- Joys I was today, I have madecine (Joyce byłam w klinice rano i mam lekarstwa)
- Ilona! You are very very sick. Ilona! I am coming, open the door! (Ilona, jesteś bardzo bardzo chora. Ilona nadchodzę, otwórz drzwi) – Joyce mówi to z taką stanowczością, że resztkami sił zaczynam się śmiać.
- Thank you Joyce, but I want to sleep. Go to Oratory. (Dziękuję Joyce, ale chcę spać, idź do Oratorium.)
- Ok Ilona. I’m going, but I am very very sorry! (Ok. Ilona, idę, ale bardzo, bardzo mi przykro.)
- Nalikutemła Joyce (Kocham Cię Joyce)
- Nalikutemła Ilona (Kocham Cię Ilona)

Leżę i śpię.
Przez okna mojego pokoju wlatują dźwięki muzyki, śpiewów, okrzyków. Dziś święto niepodległości w Zambii. Czuję się jak małe dziecko, które za karę musi siedzieć w domu, a tak bardzo chciałoby wybiec na dwór. Podchodzę do okna. Moje uszy łapią muzykę, a głowa odbija dźwięki bębnów. Gdyby nie dłonie przyklejone do ściany, pewnie upadłabym przy następnej nucie.

„Janek Bosko mówił, że jak w domu jest chory, to na ten dom spływa więcej Bożej łaski. Widocznie naszemu domowi potrzeba teraz dużo łaski.” – stwierdzenie księdza Gienka.
Salezjański charyzmat - aż chce się chorować. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz