czwartek, 4 października 2012

Go to


Busz nie używa czasu i odległości. Jadę samochodem, obok mnie Sokoni – pracownik z farmy. Słonce stacza się pod masywne liście bananowców. 

Jak długo już jedziemy?
Liście, które pchają się do samochodu, nie pozwalają skupić się na czasie. Syczące drzewa zagłuszają myślenie o odległości.
Droga przypomina wzburzone morze. Gdybym zdążyła zjeść kolacje, prawdopodobnie teraz z powrotem wypełniałaby mi usta.
Rośliny ustępują miejsca niewielkiej polanie.
- Ilona, spójrz tam jest szkoła.
Obracam głowę we wskazanym kierunku.
- Szkoła? W środku buszu? A kto do niej chodzi? – głupie pytanie dziewczyny z Europy.
- Dzieci z buszu.
Sokoni zatrzymuje samochód. Szerokość drogi pozwala jechać dalej jedynie rowerom. Siadają na nich moi dwaj towarzysze i dalej poruszają się jednośladem.

Wracam tą samą drogą, która nie wygląda tak samo. Busz przykrył się wieczorną poświatą i odebrał blask swoim kolorom. Moje poczucie bezpieczeństwa topi się gdzieś w ciemnej gęstwinie roślin. Horyzont kończy się na trzy metry przed samochodem. Na jego linii pojawia się dwójka małych dzieci, które machają do mnie ciemnymi łapkami. Zatrzymuje się. Z krzaków wyskakują dwie kobiety z niemowlętami na plecach.
- Co Wy tu robicie? Chcecie jechać ze mną do Lufubu? – pytam. Z całego zdania, kobiety zrozumiały ‘Lufubu’ i rozpędziły mrok ze swych twarzy świetlistym uśmiechem.
Autostopowicze w buszu po zmroku. Tego było mi trzeba.

Z Kubą Nadolnym przyjaźnie się do 10 lat. Biegam z nim po afrykańskiej łące. Gramy z dzieciakami w piłkę. PUK PUK! Otwieram oczy zalane mlekiem, które zniekształcają kontury mojego pokoju. Kuba wrócił do Polski. Przed drzwiami mojego pokoju, znajduję źródło dźwięku – pięść Sokoniego. 
- Przepraszam, że Cię budzę, ale czy możesz znowu jechać z nami w busz. Wczoraj nie udało nam się naprawić traktora i musimy jechać znowu.
- Pewnie, już idę.

Busz wstał dziś prawą nogą. Pokazuję nam świeżo wsypane rośliny w nowych jaskrawych ubraniach.
- Ilona, dlaczego nie masz męża? Chcesz zostać zakonnicą? – pyta Soko. Nawet nie wie, jak bardzo nudzi mnie to pytanie. Odpowiadam na nie każdemu nowopoznanemu murzynowi.
- Only God knows.

Mijamy miejsce, gdzie wczoraj zawracałam. Samochód wciska się w busz, który stara się wypchnąć go za pomocą gałęzi i wielkich liści. Słyszę pisk krzaków, które ocierają się o auto. Czuję jakbym jechała przez zielony tunel. Tłoczymy się drogą, która na moment staje się rzeką.
- Zobacz Ilona. Tu jest kościół katolicki.
- Gdzie? – pytam bo trudno mi uwierzyć, że te wbite w ziemie belki przykryte słomą to kościół. Nauczona doświadczeniem, nie pytam, kto do niego chodzi. Za pewne ludzie z buszu. Gdziekolwiek są.
Na drodze sztorm. Mój żołądek cieszy się ze swej pustki.

Wysiadam na spokojny ląd naszej farmy. Ja i samochód to dobra tarcza, dla dzieci strzelających nowymi prośbami:
- Ilona go to Khaszi Kiszi, Ilona go to Lusaca, Ilona go to Kazembe.
- Ok. Go to Kazembe – odpowiadam.
Beton zalewa ciało Jahnego i Waziriego. Wyglądają jakby zobaczyli śnieg. Pierwszy raz w odpowiedzi nie słyszą „nie”.
Wrzucamy ich z Krzyśkiem na pakę. Jedziemy. Wchodzimy na pocztę. Pokazuje im jak wysłać list. Idziemy na targ. Kupujemy im cole. Szukamy ananasów. Wracamy. Chłopcy wysiadają z auta. Biorą głęboki oddech. Wypowiadają swoje pierwsze słowa, od czasu ‘Ilona, go to Kazembe’.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz