niedziela, 30 września 2012

No sweat, no sweets

Jedziemy samochodem z Kazembe.
- Ilona widziałaś ten napis – mówi rozbawiony Krzysiek wskazując palcem.
„NO SWEAT NO SWEETS’ (nie ma potu, nie ma słodyczy)
Zaraz pod nazwą ‘Lufubu” wita przybyłych, owe hasło namalowane na sześciennym głazie.

Biały człowiek to pieniądze, słodycze i długopis. Trzy pierwsze skojarzenia na widok Europejczyka.
„Give me my sweet” – pierwsze angielskie zdanie małego murzynka. Wyraz „my”(mój) dzieci traktują jak przedrostek. Dodają go przed każdym rzeczownikiem.

Nad boiskiem unosi się chmara kurzu. Dwadzieścia cztery czarne stopy pobudzają ziarenka piasku do lotu. Za nimi ciągną się gałęzie, które rozdmuchują ziarenka dalej. Jedna gałąź nie pasuje do pozostałych. Wyrastają z niej białe stopy, które wyprzedzają pozostałe ciemne. Gałąź szykuje się do skoku. Energicznym slalomem rozrzedza piaszczyste powietrze i upada ociężale na poboczu drogi. Stopy stoją w tym samym miejscu, teraz nie wyrasta z nich gałąź, tylko Krzyś.

Ekipa, która przeniosła ścięte drzewo, siada pod drzewem z gracją spadającego worka ziemniaków. Kurz zatyka im nozdrza, temperatura powietrza wysusza ich ślinę. Przyglądam się małym kropelką na ich czołach. Błyszczą w świetle południowego słońca.
Jest pot nie ma słodyczy. Słodycz dawania otrzymuje Krzyś – „chcecie cukierka, czy buty?” – pyta.
„Give me my shoes!”
Dzieciaki stoją jedno za drugim w naszym salezjańskim sklepie. Afrykańska kolejka jest jednolita - między jednym, a drugim stojącym nie ma wolnej przestrzeni. Wszyscy wpatrują się w ladę, jakby właśnie odbywało się na niej wskrzeszenie Łazarza. Emmy-ekspedientka rozrywa folię i podaje Johnemu klapki. Ten nie patrzy czy rozmiar dobry, czy kolor odpowiada. Patrzy w stronę wyjścia. Chce jak najszybciej, pokazać światu swoje pierwsze buty.

Południe. Afryka w agonii. Powietrze przeciążone od ilości promieni słonecznych, wdusza mi się w skórę. Do płuc zamiast tlenu pcha się gęste zmęczenie. Krowy i osły padają w cieniu palm. Ludzie siedzą bezdźwięcznie w swoich domach. Dwugodzinny koncert rozpoczynają pasikoniki, świerszcze i inne podobne owady, których nazw nie znam. Piszczą jakby natura wyposażyła je w połamane skrzypce. Słucham ich koncertu, bo żadne inne zwierze nie ma sił, aby go przerwać.

Pot wyciska się z mojego czoła. Zasłużyłam na słodycz. Palmową aleją idzie w moją stronę 9letnia czekoladka. Dokładnie na jej biały uśmiech mam teraz ochotę. Czekoladka ma na imię Sylwia. Owija ją czerwono-biała sukienka w kratę. W kręte i w dziury. Największa z dziur odsłania jej pępek.
Łapczywie chwytam czekoladkę w dłoń i prowadzę do domu. Cichaczem wchodzimy do mojego pokoju. Gdyby ktoś zobaczył moją słodycz, nie byłby zadowolony.
Pozbawiam czekoladkę dziurawej owijki i okrywam ją swoją chitengą. Jedną ręka chwytam igłę i nitkę, a drugą jej dłoń. „Chodź, tylko cicho” – mówię, choć niepotrzeba. Widok mojego pokoju zamienił Sylwię w manekina. Tylko oczy, które obracają się we wszystkie strony, zdradzają, że to żywe dziecko.

Owady grają ostatni akt, a ja kończę łatać dziury w owijce. Dziewięcioletnie oczy, ani na sekundę nie przestały śledzić poczynań igły.
Ostatnia pętelka na nitce. Gotowe. Promienie słoneczne już nie topią pępka mojej czekoladki.

Słyszę najcichsze w swoim życiu „ Thank you”. Wymiotuję z nadmiaru słodyczy.

1 komentarz: