niedziela, 9 września 2012

Gorączka zambijskiego dnia



28.08

Budzą się we mnie instynkty koczownika. Skradam się powoli na w pół zgiętych kolanach w kierunku mojej ofiary. Płynnym ruchem podchodzę, co raz bliżej i bliżej. Rzucam się do ataku jak wygłodniałe zwierzę i łapie ją za nogę. Kura skrzeczy i macha zawzięcie skrzydłami, a jej wypadające pióra łaskoczą mnie po twarzy. Przygniatam ją drugą złapaną kurą i trzecia i czwartą. Wrzucam je zdecydowanym ruchem do bagażnika samochodu.
Kura wstaję. Patrzy się na mnie jednym okiem. Rozchyla dziób na szerokość paznokcia i wydaje z siebie zduszony dźwięk, który zaciska mi gardło. Udaje jej się wzbudzić we mnie wyrzuty sumienia, ale obydwie wiemy, że w kurniku została jeszcze setka jej sióstr i braci. Czeka ich ta sama przyszłość. Cała rodzina trafi dziś do Pani z Kongo.

Słońce wisi pionowo nad naszymi głowami. Strzela promieniami we mnie i w Judy. Ochrania nas niewielki cień, który rzuca masywny bananowiec. Ochrania nas pole, które daje dużo przestrzeni. Kury znajdują się w gorszym położeniu. Nie potrafią osłonić się od strzałów słońca. Przestrzeń wokół jednej kury siedzącej w bagażniku, wypełnia ciało drugiej i trzeciej. Cztery z nich poddały się i służą teraz jako dywan dla pozostałych. 110 kur upchniętych na 5metrach kwadratowych. Moje ręce jej tam upchały.
Każda minuta spóźnienia Pani z Kongo może być ostatnią dla kury. Od 120 minut wpatrujemy się z Judy w rzekę, która dzieli Zambię od Kongo. Od 120 minut wpatrujemy się w ludzi, którzy ładują na łodzie rzeczy, aż jedyne puste miejsce na burcie pozostanie na cztery stopy. Dwie stopy należą do osoby, która wiosłuje, dwie stopy do osoby, która trzyma ładunek, aby nie wpadł do rzeki. Niektóre łodzie wymagają jeszcze dwóch stóp, które za pomocą „tego co aktualnie było pod ręką” wylewają wodę za burtę. Przemytnicy upychają rzeczy na łódce, dopóki woda delikatnie nie zaczyna prześlizgiwać się do środka. Tak, to jest przemyt. Dziś ja biorę w nim udział.

Dźwięki muzyki country odbijają się we wnętrzu samochodu. Popołudniowe słońce wyciąga mi z głowy setki myśli. Machająca ręka niebieskiej Pani, która stoi na poboczu sprowadza mnie na ziemie.
„Prawo jazdy proszę”- mówi policjantka w peruce. Chwila zawieszenia w głowie- serio? kontrola w Zambii?
Dobrze wiem, że nie wzięłam prawo jazdy, dlatego nie marnując czasu przyznaję się do błędu. „Proszę wysiąść”- słyszę i nadal jestem zdziwiona.
Popołudniowe słońce wraca do swojej roli. W mojej głowie, jak klatki filmowe przesuwają się obrazy- mnie siedzącej w afrykańskim więzieniu.
Murzyn postury goryla, mówi formułkę nauczoną w szkole policyjnej i grozi mandatem. Połowy z jego wykładu nie rozumiem. Uśmiecham się jak najniewinniej potrafię i ckliwym głosem mówię „Przepraszam, nie wiem jak to się stało”. (Nawet w Zambii hipokryzja mnie nie omija). Odjeżdżamy w nienaruszonym stanie.

Pani z Kongo za kury zapłaciła w dolarach. Podążam za Dawidem, który ma mi pomóc wymienić pieniądze na kwacha- afrykańską walutę. Nie wiem dlaczego liczyłam, że wymienimy pieniądze w kantorze. Połowę sumy zamieniamy w sklepie spożywczym, po którym biegają kury. Drugą połowę w sklepie oblepionym butami. „Ciekawe ile z butów nie ma pary?”- myśli przeszkadzają mi w rachunku. Ja, Dawid, sprzedawca butów i koleś z powietrza, liczymy wymiętolone banknoty rzucone na obuwie. Liczymy w czwórkę, jedna osoba mogłaby to zrobić zbyt szybko i zbyt dokładnie. „Nie zgadza się”- mówi Dawid, a ja wyciągam pieniądze spod klapek. Sprzedawca butów dokłada swoją kupkę, którą dokładnie przeliczył na adidasach. „Zgadza się”- mówię i daję dolary sprzedawcy.


Mój kaszel, który odbiera nocami sen mi i moim współmieszkańcom, zmusił mnie, aby poszłam do lekarza. Pomógł mu w tym ksiądz Czesiek, bo ja nie byłam zbyt chętna.
Wchodzę do szpitala, który wygląda zdecydowanie lepiej niż ten poprzedni. Słońce wpadające przez szyby w oknach, oświetla biało-zielone ściany. Zapisuje na zeszycie moje imię i nazwisko, bo lekarz nie potrafi go powtórzyć.
Siedzimy naprzeciw siebie na małych krzesłach obrotowych.
- Dlaczego Pani tu przyszła?- słyszę pytanie płynące z ledwo rozchylonych warg, które mieszczą się na kamiennej twarzy lekarza.
- Mam kaszel.
- Bóle głowy?
- Nie.
Lekarz wypowiada zdanie, którego nie rozumiem. Proszę aby powtórzył, a on odwraca się do siostry i pyta:
- Mamy jakiś syrop na kaszel?
- Nie, nie mamy.
Pomarszczona twarz odwraca się znowu w moją stronę:
- Nie mamy żadnego syropu na kaszel. Mogę dać Pani jakieś tabletki.

Od kilku sekund wpatruje się w „jakieś’ tabletki. Czy powinnam połknąć lek przesypany z dużego pudełka do małego foliowego woreczka? Czy posłuchać lekarza, który nie osłuchał mnie, a ni nawet nie zajrzał do gardła? Czy tabletki bez ulotki są godne zaufania? Robię sobie herbatę z cytryną, którą zerwałam z drzewa pod domem i idę spać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz