środa, 10 października 2012

Maxwell Bunda


Maxwell to moja igła w stogu siana.
 
Tupot dziecięcych stóp odbija się echem od twardej ziemi. Uśmiecham się na widok każdej umorusanej buzi. W teorii wszystkie dzieci traktuje jednakowo. W praktyce uśmiecham się szerzej, gdy do mojego mózgu dociera wiadomość „O! Maxwell idzie!”

Maxwell to moje wolne miejsce w pociągu na trasie Poznań – Warszawa.

W soboty i wtorki Maxwell twierdzi, że przeżył dwanaście pór deszczowych, w środy i piątki mówi, że piętnaście, a od święta może być nawet i dziewięć. Chłopiec przypomina szmacianą lalkę zawieszoną na sznurkach. Jego nogi układają się swobodnie w literę X, tak jakby skóra była tylko ciemnym materiałem. Gdy Maxi leży na ziemi, wygląda jak mapa topograficzna. Głowa w kształcie elipsy, prowadzi nas do ogromnej góry, którą zarysowuje brzuch wypchany kassawą(afrykańskie danie).
Zdolności fizyczne ustawiają Maxwella na końcu listy wysportowanych dzieci. Nie wpływają na zdolności taneczne. Dzieciak wygina się jak makaron świderki.

Maxwell to mój Szymon z Cyreny na Drodze Krzyżowej.

Werbalnie rozumiemy się w kilku słowach typu- book, today, later, dog itp.
Poza werbalnie nasza znajomość przeskoczyła już wszystkie podstawowe levele znajomości. To nie moja zasługa. Bóg ulepił twarz Maxwella z modeliny. Jego brwi dryfują po twarzy jak fale, a usta wykrzywiają się jak harmonijka. Chłopiec szybko nauczył się, jak reaguję na poszczególne miny. Gdy chce żeby przyszła, jego twarz wypowiada tak stanowcze ‘ILONA! COME!’, że moje nogi automatycznie, kierują się w jego stronę.

Maxwell to mój czysty TOI TOI na festiwalu muzycznym.

Gdyby Maxswell urodził się w minionym stuleciu, byłby królem wioski. Urodził się w obecnym stuleciu, więc pozostało mu tylko parę królewskich manier.
Maxwell obserwuję jak gramy w siatkówkę. Opiera rękę o słupek. Drugą rękę zgina w połowie i opiera o bok swojego ciała. Unosi wysoko brodę, aby pokazać swoje zainteresowanie. Kontroluje sytuację. Nieprawidłowo przyznany punkt to dla niego okazja, aby zabrać głos. Wypluwa z siebie niezadowolenie w swoim ludowym języku, marszczy przy tym brwi i zwęża oczy. Jego ręka gestykuluje tak intensywnie, że nie potrzeba nam kamery z funkcja ‘replay’, aby wiedzieć, że Maxwell ma rację.

Maxwell to mój słoneczny dzień w lutym.

Gdyby Maxi był starszy, wystraszyłabym się na widok jego obrażonej miny. Jest mały, więc gdy tylko odwróci swoja głowę na znak protestu, podnoszę jego poziom adrenaliny jeszcze bardziej. Mam dwa sposoby. 1 – łapię go w sidła swych rąk i daje buziaka w policzek, co wywołuje u niego odruch wymiotny, 2 – rzucam go na ziemie jak kłodę i łaskocze w zgięciach kolan. Chłopiec podnosi się z ziemi, urażony jeszcze bardziej i głosem sycylijskiego mafiozy mówi:
„ Ilona! What is your problem?”
 
DEDYKUJĘ TEGO POSTA MAXWELLOWI, KTÓRY NIGDY GO NIE PRZECZYTA.




1 komentarz:

  1. Warto byłoby te Twoje zapiski na blogu wydać kiedyś w formie książkowej. Czy pomyślałaś o tym? Bardzo zajmująca byłaby to lektura.

    OdpowiedzUsuń